– Co tu robicie, dzieciaki? – spytałem, marszcząc brwi.
– Balony zostały z urodzin, to sobie hel wdychamy. Chce pan trochę?
– Dobra, pokażcie.
Wziąłem do ręki balon, przytknąłem do ust i zaczerpnąłem haust gazu.
– Hel ma mniejszą gęstość niż powietrze, fałdy głosowe drgają w nim szybciej – powiedziało jedno z dzieci, wyglądające na mądralę.
– Pan taki chudziutki – powiedziało drugie, po łobuzersku cedząc słowa. – Lepiej pan tak dużo nie wdycha.
Pomyślałem, że to nie rada, tylko uszczypliwość, ale w następnej sekundzie zrozumiałem, że to jednak rada. Byłem już metr nad ziemią i szybowałem coraz wyżej. Dzieci, coraz mniejsze i mniejsze, machały do mnie z dołu. Któreś jeszcze zawołało w moim kierunku, ale nie dosłyszałem co, bo byłem za wysoko.
Wystartowałem chwilę po zmierzchu, lecz w miarę, jak się wznosiłem, słońce wracało ponad horyzont. Było cicho, a w ciszy narastało jakieś buczenie. Duży dron zbliżał się do mnie nieporadnie – jedno z jego śmigieł prawie się nie kręciło. Sięgnąłem i z zablokowanego wirnika wydłubałem sznur do rozwieszania prania z kilkoma sztukami bielizny. Uratowany robot skłonił mi się i wesoło odleciał.
A ja wzbijałem się wyżej.
Wtem poczułem charakterystyczny zapach pieniędzy. To była rakieta pełna miliarderów. Przemknęli, nie zwracając na mnie uwagi. Nawet nie pomyśleli, że z tyłu kadłuba doczepiłem im sznur z bielizną.
Znów szybowałem w spokoju. Aż tu: bum! Walnąłem głową w jakiegoś satelitę. Odbiłem się i trach! Grzmotnąłem w kolejne pudło z blachy. Ale śmietnik na tej orbicie! Poobijałem się i posiniaczyłem.
Na szczęście wyżej było już pusto. Tak mi się przynajmniej z początku zdawało. Potem usłyszałem wokół tajemnicze głosy.
– Patrzcie! – wołały niewidzialne istotki – on ma w środku hel! Weźmy go ze sobą!
– Ale my jesteśmy jądrami helowymi wiatru słonecznego, a ten jego hel jest ziemski, z rozpadu pierwiastków ciężkich. Zostawmy go.
I mnie zostawiły.
Zaraz potem wylądowałem na Księżycu. I powiem wam jedno: to jest idealne miejsce, żeby sobie przemyśleć różne sprawy, bo nikt ci nie przeszkadza. Jednak poza tym nie ma tam wiele do roboty. Wkrótce zacząłem się nerwowo przechadzać i głowić, co dalej. Aż poczułem, że ktoś na mnie uporczywie patrzy. Tak! Ktoś mnie obserwował z Ziemi przez teleskop, a ja nie miałem gdzie się schować. Usiadłem więc na księżycowym kamieniu i udawałem, że mam to w nosie. I rzeczywiście, przestało mnie to obchodzić. Byłem coraz spokojniejszy i bardziej obojętny, a teleskopowe spojrzenie wciągało mnie uparcie, aż wreszcie wciągnęło. W 1,3 sekundy przebyłem drogę z Księżyca na Ziemię. Wpadłem w zachłanne oko lunety i przeleciałem przez skomplikowany system optyczny. W sumie nie wiem, dlaczego zamiast matrycy światłoczułej, jak to jest teraz przyjęte, albo brodatego starca, jak to bywało kiedyś, u wylotu teleskopu znajdowała się miednica z wodą – może akurat urządzenie naszykowano do mycia.
Chlupnąłem więc do tej balii, co trochę mnie orzeźwiło. Wybiegłem z obserwatorium i żeby się osuszyć, pędziłem po ulicach miasta, skręcając raz w lewo, raz w prawo. Szybko znalazłem tę grupkę młodocianych miłośników helu.
– Co tu robicie, dzieciaki? – spytałem, marszcząc brwi. A głos miałem nieprawdopodobnie, niebotycznie wysoki.