Media type: article

Tworzeniu sztuki często towarzyszy pasja, której owoce bywają pozaestetyczne i zupełnie nieoczekiwane…

W każdy poniedziałek punktualnie o czwartej trzydzieści po południu zaprowadzałam swojego syna Santiaga do atelier Arminda Talasa, który miał namalować jego portret: takie były polecenia mojego męża. Wzorem naszych przodków zlecał różnym wybitnym malarzom portretowanie kolejnych potomków rodu, ponieważ w jadalni naszego domu wisiały już wizerunki jego pradziadków autorstwa Prilidiana Pueyrredóna; moi antenaci, pędzla Fabrego, znajdowali się w sypialni; mój ojciec zaś, w indiańskim przebraniu, dzieło Bermúdeza, trafił do przedpokoju; z kolei siostra mojej babci w stroju amazonki, namalowana przez V. Dupita, wylądowała w ciemnym zakątku na schodach.

– Jakże znakomicie prezentowałby się portret twój, mój i Santiaga, całej trójki, w naszym domu! – powtarzał, kiedy wyszli goście albo kiedy na nich czekaliśmy.

Puszczałam jego uwagi mimo uszu. W czasach upowszechnienia fotografii nie uważałam, by malowane portrety były czymś istotnym, nawet jeśli miewają sporą wartość. Zdjęcia, które można sobie powiększyć, bardziej do mnie przemawiały.

Upłynęło trochę czasu, ale niektóre zachcianki bywają uporczywe. Mąż wybrał malarza: ustaliliśmy, że zacznie od portretu Santiaga, bo nasz synek liczył sobie właśnie pięć lat, a to już nigdy nie wróci, podczas gdy my wkroczyliśmy w fazę, w której w zasadzie niewiele się zmienia. Mąż upierał się, że portrety muszą być podobne do modeli: jeśli ktoś naprawdę ma orli i straszny nos albo sterczący i groźny, to musi być widoczne na wizerunku. Urodę należy odłożyć na bok. Jednym słowem, lubił oglądać głupie miny. Ja stałam na stanowisku, że wyraz twarzy nie zależy wcale od jej rysów czy proporcji, a podobieństwo nie sprowadza się tylko do detali.

Atelier Arminda Talasa znajdowało się przy ulicy Lavalle, dwie przecznice od Callao: był to tajemniczy, ubogi i ogromny budynek, przez wysokie okna widać było niekończący się ciąg dachów i dziedzińców z niemal sczerniałą roślinnością. Na poplamionych farbą sztalugach czasami leżał kawałek chleba, zapewne pozostałość po śniadaniu. W kątach między papierami znaleźć można było słoiki z miodem i kawą, a tu i ówdzie brudną łyżkę. Na stryszku piętrzyły się przeróżne zakurzone graty, w tym konik z karuzeli oraz krowi łeb, który, jak zapewniał mnie artysta, przez lata wisiał nad wejściem do jatki Avellanedy. Niewiele razy w życiu, chyba tylko w ogrodzie czy w muzeum, widziałam malarza skupionego na pracy. Z fascynacją patrzyłam na Arminda Talasa, kiedy przygotowywał paletę kolorów, wyciskał farby z tubek niczym pastę do zębów, pędzle, które trzymał w słoiku, skrupulatnie wycierał szmatką. Zamiast obserwować, jak Armindo Talas maluje – powoli, obojętnie wręcz – patrzyłam na jego dłonie, potem podbródek, wreszcie usta. Nie podobał mi się. Zawsze miałam ze sobą książkę, ale nigdy nie zdołałam oddać się lekturze, bo ciągle wdawaliśmy się w rozmowy. O czym? Czasami miałam ochotę zapisać nasze dialogi, będące efektem mojego znudzenia; nie udało się. Być może gawędziliśmy o wiadomościach z gazet albo malowniczych miejscach Buenos Aires, wakacjach, o tym, jak pamiętam, rozmawialiśmy sporo, ale nigdy o sprawach osobistych.

Któregoś dnia Santiago był niegrzeczny: chyba zdekoncentrował go dobiegający z ulicy głos sprzedawcy lodów. Krzywił się, nie chciał usiąść, ciągle rozdziawiał usta i z idiotyczną miną patrzył w sufit. Kara, jaką mu wyznaczyłam, była w zasadzie bardzo atrakcyjna: zamknęłam go na stryszku. Słyszałam, jak kręci się tam zaciekawiony, uradowany, a tymczasem Armindo skorzystał z okazji i pokazał mi swoje obrazy, książki, fotografie. Pierwszy raz spojrzeliśmy sobie w oczy. Poprosił, żebym uniosła włosy, chciał zobaczyć mój profil z odsłoniętym uchem. Poczułam się, jakby kazał mi się rozebrać. Nie chciałam. Nalegał. Nie wiem, jak to się stało, że znaleźliśmy się na niebieskiej sofie, pod oknem, on z ołówkiem i kartką papieru w ręku, ja ukazująca mu profil z odsłoniętym uchem. Rozmawialiśmy bez przerwy. Kto podtrzymywał rozmowę? Chyba żadne z nas. Byliśmy zdenerwowani. Wyznał, że zadanie sportretowania mojego syna trochę go przeraża, bo pierwszy raz maluje dziecko. Dla niego każdy malowany obraz był jak pierwszy. Zaprotestowałam, mówiąc, że jest zbyt skromny. Odpowiedział:

 – Przeciwnie. To właśnie cecha wielkich malarzy. Każdy obraz to nowe, nieoczekiwane wyzwanie.

Widząc go w takiej rozterce, starałam się go pocieszać, jak tylko umiałam. Wzięłam go za rękę i spojrzałam na rysunek mojego profilu. Przyszło mi do głowy, że na rycinie z podręcznika anatomii odsłonięte ucho wyglądałoby jak jakaś bardzo wstydliwa część ludzkiego ciała. Uznałam to za nieprzyzwoite, powiedziałam o tym malarzowi i podarłam kartkę. Uśmiechnął się zadowolony. Przyjrzeliśmy się portretowi Santiaga, zdjęliśmy obraz ze sztalug i umieściliśmy w ramie. Nikt by nie poznał mojego syna. Obiecałam Armindowi zdjęcia, może mu pomogą.

Na stryszku panowała całkowita cisza. Zaczęłam się niepokoić o małego.

 – Żeby tylko nie popełnił samobójstwa – powiedziałam. – Mógłby wyskoczyć przez okno.

 – Jest bardzo wysoko – odparł Armindo.

 – Może też zjeść farby. Miewa dziwne pomysły.

 – Tam nie ma farb.

Podbiegłam i otworzyłam drzwi. Santiago bawił się połamanymi lalkami i nie chciał wychodzić. Podrapał mnie w ramię. Znów go zamknęłam.

Wtedy, nie wiedząc, co mamy robić, padliśmy sobie w ramiona, jakbyśmy się rozpaczliwie żegnali. Wszystko potoczyło się naturalnie przed nieudanym portretem Santiaga.

Za każdym razem, kiedy zabierałam małego do atelier, nieświadomie podjudzałam go, żeby zachowywał się niegrzecznie, dzięki czemu spotykały go wiadome represje. Innego pretekstu, żeby go trzymać pod kluczem, nie było. Wiedzieliśmy z Armindem, że nasza rozkosz trwać będzie tak długo jak owa kara. Tym sposobem szlag trafił proces wychowawczy Santiaga, bo syn ciągle prosił mnie o ukaranie.

Portret coraz mniej przypominał modela. Na próżno wskazywałam Armindowi charakterystyczne rysy twarzy syna: wydatne wargi, lekko skośnawe oczy, wysunięty podbródek. Armindo nie był w stanie poprawić jego twarzy. Żyła niezależnym życiem. Gdy obraz został ukończony, sądziliśmy, że kończy się nasze szczęście.

Tego dnia wróciłam z Santiagiem do domu taksówką, z obrazem i sercem przeszytym bólem. Mąż na widok portretu oświadczył, że nie zapłaci. Zasugerowałam, że można by wymienić go za martwą naturę albo lwa podobnego do tych z Delos. Przez tydzień portret wędrował z krzesła na krzesło, oglądali go wszyscy goście i służba. Nikt nie rozpoznawał Santiaga, nawet kiedy chłopiec stawał obok. Ostatecznie obraz skończył za szafą. Wtedy też zaszłam w ciążę. Nie cierpiałam żadnych dolegliwości ani przykrości, jak za pierwszym razem. Moja aktywność ograniczała się do jedzenia, spania i spacerów w słońcu, od czasu do czasu tajemna schadzka z Armindem, który tulił mnie jak poduszkę. Nie umieliśmy się kochać bez Santiaga pod kluczem na stryszku.

Poród przebiegł łatwo.

Podczas przeprowadzki, kiedy mój młodszy syn miał pięć lat, mąż stwierdził, że mały jest taki sam jak Santiago na portrecie. Powiesił obraz w salonie.

Nigdy się nie dowiem, czy to pod wpływem mojego długotrwałego patrzenia na obraz moje przyszłe dziecko tak się do niego upodobniło, czy to Armindo namalował portret swojego dziecka, które miałam urodzić.

fot. materiały promocyjne

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Silviny Ocampo Furia i inne opowiadania, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024.

Życzliwość wobec siebie nawzajem oraz innych stworzeń ma znaczenie ewolucyjne. Ale czy dobroć wobec ludzi przekłada się na dobroć wobec zwierząt?

Claudine André wspinała się po schodach zajętego przez wojsko, ostrzeliwanego budynku. Było to w trakcie drugiej wojny w Demokratycznej Republice Konga. Rwandyjczycy otoczyli miasto – Kinszasa pozostawała oblężona od miesiąca. Brakowało jedzenia i bieżącej wody. Na obrzeżach miasta żołnierze Hutu rzucali w Tutsi płonącymi oponami.

Mąż Claudine był w połowie Tutsi, a w połowie Włochem. Od tygodni ukrywał się we włoskiej ambasadzie. Ona krążyła między domem i ambasadą, przynosząc wiadomości i zaopatrzenie. Wyjście na zewnątrz nie było w jego przypadku bezpieczne, a nawet gdyby było, nie miał dokąd pójść. Nie było samolotów ani helikopterów. Wszyscy, którzy tylko mogli wyjechać, już to zrobili.

Kiedy Claudine dotarła na drugie piętro prowizorycznego biura armii, zatrzymali ją żołnierze.

„Chciałabym zobaczyć się z generałem”.

„Jest zajęty”.

„Poczekam”.

Claudine czekała, ale nie tak długo, jak by mogła. Generał, poinformowany, że biała kobieta z płomiennymi, rudymi włosami stoi przed jego biurem, nie był w stanie powstrzymać ciekawości.

„Co mogę dla pani zrobić, madame?”

„Twoi żołnierze wycinają drzewa w parku”.

„I?”

„Mam pod opieką dwanaście bonobo. Przez wojnę zostały sierotami i będą potrzebowały miejsca do życia, kiedy wojna się skończy”.

Dwanaście bonobo spało w garażu Claudine. Codziennie ładowały się do jej SUV-a, a ona zawoziła je do małego lasu na tyłach szkoły. Park, o którym wspomniała Claudine, był jednym z prywatnych miejsc odpoczynku byłego dyktatora Mobutu Sese Seko, rozległych ogrodów, które wypełniały tropikalne rośliny i zwierzęta. Jednak dyktator umarł dawno temu. Teraz rządzili żołnierze.

„Bonobo są dumą Konga. Nie żyją w żadnym innym miejscu. Ten park powinien być przeznaczony dla nich”.

Bomba spadła na tyle blisko budynku, że ściany się zatrzęsły, a z sufitu odpadł tynk. Claudine kontynuowała niewzruszona:

„Proszę powiedzieć żołnierzom, żeby przestali wycinać drzewa”.

„Madame, musi pani odejść. To nie jest bezpieczne…”

Spadła kolejna bomba.

„Te bonobo potrzebują ochrony”.

Być może zdając sobie sprawę, że kobieta nie odejdzie, dopóki się nie zgodzi, generał odpowiedział: „Powiem im”.

Claudine czekała cierpliwie. Rozległ się odgłos kolejnej eksplozji.

„Niniejszym mianuję cię strażniczką parku! Składaj przede mną raport co pół roku. Ludzie zostaną poinformowani. Teraz, madame, proszę odejść!”

Możesz kwestionować rozsądek Claudine, wykłócającej się o drzewa dla bonobo w środku toczącej się wojny. Jednak Claudine kocha zwierzęta. Każde chore lub zranione stworzenie może na niej polegać. Podczas pierwszej wojny w Kongu dostarczała jedzenie dla głodujących w zoo zwierząt. W pewnym momencie, oprócz sześćdziesięciu trzech bonobo, opiekowała się trzema papugami szarymi, galago, trzema psami, dziesięcioma kotami i koczkodanem białonosym.

Claudine założyła w Kinszasie dziesiątki Klubów Życzliwości (ang. Kindness Clubs), gdzie dzieci uczyły się, że zwierzęta mają myśli i uczucia oraz że zasługują na współczucie. Pewnego ranka Claudine wygłaszała wykład w jednym z Klubów Życzliwości odwiedzającym schronisko, gdy pewien mężczyzna wstał i jej przerwał.

„Jak możesz mówić w ten sposób o zwierzętach? – zapytał. – Ludzie w Kongu cierpią, a te bonobo mają więcej jedzenia i lepszą opiekę niż dzieci stojące przed tobą”.

„Uczę dzieci, by były miłe dla zwierząt – odpowiedziała Claudine – żeby były miłe dla siebie nawzajem”.

Więź ze zwierzętami

Czy dobroć wobec zwierząt naprawdę przekłada się na dobroć wobec ludzi? Jeśli badacze w ogóle podejmowali ten temat, to tradycyjnie zakładali, że odnoszenie się do zwierząt wywołuje dyskomfort, ponieważ podważa przekonanie, iż jesteśmy wyjątkowi i odmienni. Zgodnie z tym poglądem nie lubimy, gdy przypomina nam się o tym, że dzielimy część naszej natury ze zwierzętami, co sprawia, że porównywanie ludzi do zwierząt jest tak skuteczną taktyką dehumanizującą.

W jednym z badań zapytano studentów, które z piętnastu różnych czynników w największym stopniu przyczyniają się do powstawania uprzedzeń i dehumanizacji. Większość obwiniała ignorancję, wąskie horyzonty myślowe, media, wpływ rodziców i  różnice kulturowe. W  przeciwieństwie do tych czynników sposób, w jaki postrzegają zwierzęta, uznawali za nieistotny – mimo iż przyznawali, że dehumanizacja jest procesem polegającym na postrzeganiu innych ludzi jako bardziej podobnych do zwierząt. Ci sami studenci wskazywali edukację i kontakty międzygrupowe jako główne sposoby poprawy stosunków międzygrupowych.

Jeśli istnieje jakaś kluczowa lekcja, jaką można wyciągnąć z badań psychologów, jest nią to, że nie zawsze jesteśmy świadomi tego, co kształtuje nasze postawy i zachowania. Ludzie nieświadomie oceniają siebie nawzajem na podstawie różnych cech fizycznych i robią to samo w przypadku zwierząt. Moja współpracowniczka Margaret Gruen pokazała weterynarzom i ludziom wykonującym inne zawody zdjęcia różnych ras psów. Kiedy poprosiliśmy badanych z obu grup o ocenę, jak wrażliwy na ból jest każdy pies, to mimo iż nie ma naukowych dowodów świadczących o  tym, aby jakiekolwiek psy odczuwały ból inaczej, uczestnicy z drugiej grupy konsekwentnie utrzymywali, że mniejsze psy są bardziej wrażliwe na ból od większych. Weterynarze również oceniali odmienne rasy jako różniące się pod względem wrażliwości na ból, choć żadna szkoła weterynaryjna nie uczy, że takie różnice występują. Obie grupy oceniły także psy uchodzące za agresywne jako mniej wrażliwe na ból. Nawet psy o ciemnym umaszczeniu oceniano jako odczuwające mniejszy ból niż psy tej samej rasy, ale o jasnym kolorze sierści.

Nie jesteśmy też do końca świadomi tego, jak nasz stosunek do zwierząt wpływa na postrzeganie siebie nawzajem. Dla przykładu, możemy nie uważać, że życzliwość wobec zwierząt wiąże się z życzliwością wobec ludzi, na ogół jednak wierzymy, że okrucieństwo wobec zwierząt przewiduje okrucieństwo wobec ludzi.

Wiemy, że stosowanie okrucieństwa względem zwierząt w dzieciństwie często jest sygnałem ostrzegawczym przed bardziej niebezpiecznym zachowaniem. To jeden z dziecięcych objawów psychopatii. Związek nie jest widoczny tylko w skrajnych przypadkach chorób psychicznych. Postawy wobec zwierząt są również skorelowane z ogólnym nastawieniem społeczeństwa do innych ludzi. Psychologowie Gordon Hodson i Kristof Dhont zbadali, czy osoby, które uważają, że ludzie są lepsi od zwierząt, częściej oceniają niektóre grupy ludzkie jako lepsze od pozostałych. Stwierdzili, że „postrzeganie ludzi jako odmiennych lub górujących nad zwierzętami odgrywa kluczową rolę w procesie animalistycznej dehumanizacji grup ludzkich, w tym imigrantów, czarnoskórych lub mniejszości etnicznych”.

W innym badaniu Hodson zwrócił szczególną uwagę na ostrość podziału na ludzi i  zwierzęta, pytając uczestników, w jakim stopniu zgadzają się ze stwierdzeniami typu: „Ludzie nie są jedynymi istotami, które mają myśli; niektóre zwierzęta niebędące ludźmi też mogą myśleć”. Ci, którzy dostrzegali większą różnicę między zwierzętami i ludźmi, byli bardziej skłonni do dehumanizowania imigrantów i akceptowania twierdzeń w rodzaju: „Imigranci stają się zbyt roszczeniowi w  swoim dążeniu do równych praw”. Z  drugiej strony osoby, które uważały, że zwierzęta są bardziej podobne do ludzi, były mniej skłonne do odczłowieczania imigrantów. Przepaść oddzielająca człowieka od zwierząt lub postrzegany między ludźmi i zwierzętami dystans wydają się integralnie związane z postrzeganym dystansem między grupami ludzi.

Dingo są naszymi matkami

W zachodnim, uprzemysłowionym świecie dystans dzielący ludzi od psów w ciągu ostatnich kilku dekad znacząco się zmniejszył. Psy przestały być postrzegane przede wszystkim jako zwierzęta robocze lub symbol statusu, a stały się pełnoprawnymi członkami rodziny. Miłość okazywana psom domowym może wydawać się tylko kolejnym wymysłem współczesności, ale prehistoryczne groby sugerują, że jest znacznie starsza. W pochówkach sprzed ponad 10 000 lat, na kilku kontynentach, natrafiano na zmarłych trzymających w objęciach swojego psa.

W jednej z najbardziej egalitarnych ludzkich społeczności miłość między ludźmi i psami jest jeszcze bardziej niezwykła. Aborygeni Martu żyją w odległym regionie w zachodniej części Australii, jednym z najbardziej nieprzyjaznych życiu miejsc na Ziemi. Zgodnie z tradycją są właścicielami ziemi na obszarze wielkości Connecticut, który rozciąga się od Wielkiej Pustyni Piaszczystej do miejscowości Wiluna. Zarośla, niedobór wody i palące słońce skłoniły pierwszych holenderskich odkrywców do uznania tej ziemi za nienadającą się do zamieszkania.

Martu stanowią część rozległej sieci Aborygenów, którzy żyją na tym terenie od tysięcy lat. Są jedną z niewielu grup łowiecko-zbierackich, jakie pozostały przy życiu, i znaleźli się wśród ostatnich Aborygenów, którzy, dopiero w latach sześćdziesiątych XX wieku, nawiązali kontakt z Europejczykami. Przekazują sekrety znajdowania wody i tworzenia map terenu kolejnym pokoleniom poprzez skomplikowane dzieła sztuki, które stały się słynne na całym świecie. Martu, podobnie jak wszyscy australijscy Aborygeni, odczuwają głęboki i złożony związek z ziemią i wszystkimi zwierzętami, które na niej żyją. Ta duchowa tradycja określana jest jako „czas snu”, a jej znaczącą postacią pozostaje dingo.

Tak jak wszystkie psy, dingo wywodzą się od przodka podobnego do wilka, który – w ich przypadku – przybył do Australii z Azji co najmniej 5000 lat temu. Jednak dingo wyewoluowały bez wyraźnej, kontrolowanej przez człowieka hodowli, która stworzyła większość współczesnych ras psów. Dingo poruszają się pomiędzy światem oswojonym i dzikim, niektóre żyją razem z ludźmi, inne trzymają się z daleka w nieprzyjaznej dziczy. W przeciwieństwie do zdziczałych psów domowych, dzikie dingo świetnie radzą sobie bez nas, ale mogą przebywać w pobliżu ludzi. „Te dingo są naszymi matkami” – wyjaśnił jeden z  Martu antropologowi Dougowi Birdowi, kiedy ten przeprowadzał z nimi wywiad.

To coś więcej niż metafora. Wyjaśnili mu, że gdy byli dziećmi, rodziny Martu opuszczały obóz, aby polować i zdobywać pożywienie. Kiedy dzieci wracały do obozu, dingo, które podróżowały razem z nimi, karmiły je przeżutym jedzeniem, zupełnie jak własne szczeniaki. Starsze dzieci gotowały na ognisku bogatą w białko potrawę, zapewniając dzieciom pożywienie do czasu, aż rodzice przywieźli do obozu mięso, korzenie, orzechy lub jagody dla wszystkich. Czekając na powrót rodziców, dzieci kuliły się obok dingo, które je ogrzewały. Wiedziały, że nic im nie grozi, gdy dingo będą czuwać.

W centralnej części Australii prawdopodobnie od tysięcy lat psy były częścią ludzkiej rodziny. To niezwykły związek, nie tylko ze strony dingo, matkujących i opiekujących się gatunkiem, który teraz częściej niż kiedykolwiek na nie poluje i go prześladuje, ale także ze strony australijskich Aborygenów. To wysoce egalitarne społeczeństwo nie postrzegało dingo jako szkodników lub robotników, lecz jako rodzinę. Coś musiało się zmienić w naszych relacjach z psami, coś, co wypchnęło psy z kręgu rodzinnego – prawdopodobnie w epoce industrializacji.

Europejskie rasy psów mają zaskakująco niedawne pochodzenie. Ludzie pielęgnowali je w epoce wiktoriańskiej, kiedy to fizyczny wygląd psa stał się ważniejszy niż praca, jaką miał on wykonywać. Przed tym okresem każdy duży pies był nazywany mastifem, każdy pies, który polował na zające – błotniakiem, a każdy pies sięgający kolan – spanielem.

Pierwsze wystawy psów odbyły się pod koniec XIX wieku i miały za zadanie wybrać psy o „lepszych” cechach, które mogłyby dalej ulepszać „czyste” linie. Zdobywcy nagród przynosili właścicielom prestiż i znaczne dochody. Psy stały się towarem, którym można było handlować, a każda rasa miała własną opowieść o tym, co czyni ją lepszą – zwłaszcza w porównaniu z psami bez znanego rodowodu. Jak napisał w 1896 roku Gordon Stables: „Nikt, kto jest kimś, nie może sobie pozwolić na to, by podążał za nim kundel”.

Pewne psy zaczęły być postrzegane jako lepsze lub gorsze. Posiadanie potomstwa zwycięskiego psa z rodowodem lub psa modnej rasy szybko stało się wyznacznikiem statusu. Starannie wyhodowane psy zaczęły reprezentować władzę i wysoką pozycję. „Rasa i rasy były przykładem porządku i hierarchii, a także tradycji, mimo że wiele z nich, jeśli nie wszystkie, zostały wymyślone”. Europejskie rasy psów były wytworem kultury, która miała obsesję na punkcie klas i hierarchii w takim stopniu, że dało to początek ruchowi eugenicznemu.

Rasy a rasizm

[O]rientacja na dominację społeczną (SDO) jest miarą przekonania o hierarchii grup. Zdecydowane zgadzanie się ze stwierdzeniem: „Niektóre grupy są lepsze od innych” wskazuje, że osoba ma wysoką SDO. Wraz z moim studentem Wenem Zhou stworzyliśmy ankietę SDO dotyczącą psów, w której po prostu zastąpiliśmy słowo „grupa” słowem „rasa”. Zapytaliśmy ponad 1000 osób, czy zgadzają się lub nie z takimi stwierdzeniami jak: „Niektóre rasy psów przewyższają inne rasy” oraz „Nie mamy obowiązku zagwarantowania, że każda rasa psów ma taką samą jakość życia”.

Wielu respondentów zdecydowanie zgadzało się z takimi, opartymi na hierarchii, twierdzeniami. Ci sami ludzie preferowali również psy czystej rasy. Być może najbardziej niezwykła była jednak ich odpowiedź na oryginalne pytania ankiety SDO dotyczące ludzi. Stwierdziliśmy, że te same osoby, które dostrzegają wyraźną hierarchię między rasami psów, dostrzegają ją też między grupami ludzi. Osiąganie wysokich wyników na skali SDO dotyczącej psów szło w parze z osiąganiem wysokich wyników na skali SDO dotyczącej ludzi. Ustaliliśmy ponadto, że właściciele psów osiągają nieco wyższe wyniki na skali SDO niż osoby nieposiadające psów, mimo że ludzie, którzy są związani ze swoimi psami i postrzegają je jako członków rodziny, mają znacznie niższe SDO niż przeciętna osoba.

Bardziej egalitarni łowcy-zbieracze najprawdopodobniej zaakceptowali psy jako członków swoich rodzin, podobnie jak Aborygeni Martu. Prawdopodobnie wraz z wynalezieniem rolnictwa i początkiem industrializacji psy przeszły od roli członków rodzin przez pracowników do symbolu statusu, który wzmacniał pozycję w hierarchii społecznej. Gdy rozprzestrzeniły się liberalne demokracje i dobrobyt gospodarczy, psy szybko powróciły na swoje miejsce w rodzinach. Nasze egalitarne postawy wobec siebie mają odzwierciedlenie w  tym, jak postrzegamy i traktujemy naszych najlepszych zwierzęcych przyjaciół.

Nasze poglądy na temat tego, jak należy traktować psy, mogą również odzwierciedlać to, co uważamy za akceptowalne w traktowaniu innych grup ludzkich i gatunków. Wysoki poziom na skali psiego SDO jest związany z gotowością do postrzegania „gorszych” członków grupy ludzkiej jako zwierząt.

W poszukiwaniu sposobów na zniwelowanie różnic między nami samymi a tymi, których możemy uznać za obcych – zarówno ludźmi, jak i zwierzętami – przyjaźń, która łączy nas z psami, może okazać się najpotężniejszym i najbardziej dostępnym z narzędzi. Nikt, kto kiedykolwiek kochał psa, nie kwestionuje jego zdolności do myślenia, cierpienia czy kochania. Nikt, kto kiedykolwiek miał szczęście bycia kochanym przez psa, nie pomyślałby, że jego miłość jest mniej warta. Przyjaźń pozostaje największym na świecie wyrównywaczem. Nikt nie mógł przewidzieć, jak ważne będą dla nas psy. Wyewoluowały w paleolicie z drapieżników posiadających kły, kiedy my sami byliśmy superdrapieżnikami. Zamiast wykorzystywać strach i agresję, które sprawiły, że odniosły taki sukces, delikatnie zbliżyły się do nas. Zajęło to wiele pokoleń, ale znaleźliśmy wystarczająco dużo wspólnego, by stać się dla siebie ważni. Dwu- czy czteronożne, ciemne czy jasne – nie ma różnicy w tym, jak bardzo nas kochają. I ta miłość może odmienić nasze życie. Przynajmniej moje.

fot. materiały promocyjne

Fragment książki Przetrwają najżyczliwsi. Jak ewolucja wyjaśnia istotę człowieczeństwa?, wyd. Copernicus Center Press, Kraków 2022. Przypisy zostały usunięte przez redakcję „Przekroju”, od niej również pochodzą skróty.

Robin Dunbar przekonuje, że religijność jest wytworem ewolucji i ma wielkie znaczenie dla przetrwania ludzkiego gatunku.

Badacze i badaczki, którzy próbują wyjaśnić fenomen religii z perspektywy ewolucyjnej, twierdzą, że nie ma ona sensu adaptacyjnego – jest raczej czymś w rodzaju błędu, skutku ubocznego jakichś mechanizmów, w które wyposażyła nas ewolucja. Życie religijne homo sapiens wiąże się przecież – także dosłownie – ze znacznymi kosztami. Poza tym religijne praktyki często nie przyczyniają się do przekazania genów (asceza, celibat), a w niektórych przypadkach wręcz utrudniają trwanie jednostek i społeczeństw, np. dźinijska sallekhana, czyli rytualne zagłodzenie się, czy zbiorowe samobójstwa członków rozmaitych sekt.

W książce Religijni (wyd. Copernicus Center Press, 2023) Robin Dunbar mierzy się z wielkim pytaniem o genezę i rolę wierzeń w historii ludzkości. podejmuje polemikę z tą teorią. Jego zdaniem to mało prawdopodobne, by tak doniosłe zjawisko było pozbawione korzyści adaptacyjnych. Przedstawia więc argumenty na rzecz pozytywnej – z punktu widzenia naszego gatunku – funkcji religii i jej konkretnych form.

Z pewnym uproszczeniem można powiedzieć, że według Dunbara religia jest przedłużeniem… iskania. Ssaki naczelne żyją w grupach z obawy przed drapieżnikami czy konkurencyjnymi gatunkami. Jednak życie w stadzie wywołuje nowy rodzaj stresu – związany z wewnętrznymi konfliktami. Podstawowym sposobem jego łagodzenia jest iskanie. I mimo że od dwóch milionów lat przedstawiciele naszej linii ewolucyjnej nie mają futra, głaskanie nadal wyzwala w nas endorfiny. Problem z iskaniem i głaskaniem polega jednak na tym – wyjaśnia Dunbar – że wymagają one intymnego kontaktu, a jeśli grupa jest duża, nie każdy osobnik może sobie taką bliskość zapewnić. Dlatego wśród ludzi pojawiła się potrzeba wynalezienia innych sposobów wyzwalania endorfin. Są nimi śmiech, taniec, śpiew, opowiadanie historii – i właśnie rytuał religijny (który zresztą najczęściej łączy ze sobą te inne formy).

Książka brytyjskiego badacza jest zatem kolejną propozycją wyjaśnienia istnienia religii poprzez jej funkcję. Problem z tego rodzaju teoriami wiążą się z tym, że ignorują to, co religia twierdzi sama o sobie. Dunbar słusznie krytykuje popularną teorię, wedle której religia powstała jako sposób kontrolowania społeczeństwa przez elity, legitymizujące za pomocą mitologii i rytuałów swą władzę. Badacz trafnie podkreśla, że władza dopiero wtedy może posługiwać się takimi metodami, kiedy istnieje pewna dyspozycja religijna wśród społeczeństwa, tak by określona symbolika została uznana za wiarygodną. Innymi słowy, dopiero kiedy ludzie wierzą w bogów, można wykorzystać tę wiarę do świeckich celów, ale istnienie tych świeckich celów nie wyjaśnia wiary w bogów ani początków tej wiary.

Kłopot w tym, że tę samą krytykę można zastosować też w odniesieniu do propozycji Dunbara. Jeśli religia sprzyja spoistości społecznej, przezwycięża trudności istniejące wewnątrz grupy i wyzwala endorfiny, wciąż nie wiadomo, dlaczego potrzeba do tego symboli i obrzędów religijnych. Z jakiego powodu jako gatunek nie poprzestaliśmy na samym śmiechu? Zamiast składać ofiary z ludzi i zwierząt, mogliśmy skoncentrować się – powiedzmy ‒ na kabaretach, które wiązałyby się z niższymi kosztami i skuteczniej pełniłyby funkcje wymienione przez badacza.

Pewne mielizny przyjętej przez Dunbara koncepcji widać także w innych punktach wywodu. Na przykład, kiedy autor zastanawia się, dlaczego religie sprawiają, że osoby tego samego wyznania sobie pomagają, odwołuje się do fizjologii mózgu, wydzielania się hormonów itp. – i zupełnie nie bierze pod uwagę oczywistego faktu, że religie, a przynajmniej badane przez niego chrześcijaństwo, po prostu zalecają swoim wyznawcom pomaganie sobie nawzajem. Kolejny przykład: w rozdziale poświęconym relacji między zjawiskami w mózgu a praktykami religijnymi Dunbar wskazuje na możliwe fizjologiczne uwarunkowania mistycznego „doświadczenia Boga”. W swoim wywodzie płynnie przechodzi do badań nad mózgami medytujących mnichów buddyjskich, które – według niego – potwierdzają jego przypuszczenia. Problem jednak w tym, że buddyjski mnich podczas medytacji najczęściej nie koncentruje się na żadnym bóstwie.

Mimo jednak tych uwag krytycznych – Religijni wciąż pozostają bogatą i wartościową lekturą. Dunbar nie tylko streszcza najnowsze badania dotyczące różnych aspektów ludzkiej religijności, lecz także otwiera nowe ciekawe perspektywy interpretacyjne. Opisywane zaś przez niego praktyki – takie jak Droga Krzyżowa na Filipinach, w trakcie której pokutnicy sami zgłaszają się na ukrzyżowanie, czy Towarzystwo Panaceum, którego założycielki wierzyły, że odnalazły w Wielkiej Brytanii pierwotną lokalizację raju – dowodzą znajomości literatury religioznawczej i same w sobie stanowią czytelniczą ucztę. 

W Religijnych Dunbar rozwija teorie, które polscy czytelnicy mogą znać z jego poprzednich książek. Starając się umiejscowić w czasie początki istnienia religii, sięga po swą koncepcję „intencjonalności”, czyli stopniowalnej umiejętności myślenia o treściach własnego lub cudzego umysłu. Pierwszy stopień intencjonalności to samoświadomość („myślę, że…”); drugi – umiejętność wyobrażenia sobie, o czym myśli ktoś inny („myślę, że ty myślisz, że…”); trzeci – wyobrażenie sobie tego, co wyobraża sobie ktoś inny („myślę, że ty myślisz, że ja myślę/on myśli…” itd. Stopnie te są skorelowane z rozmiarem mózgu. Skoro zaś zaistnienie społeczności religijnej wymaga intencjonalności określonego stopnia – według Dunbara co najmniej piątego – to analizując prehistoryczne szczątki i objętości czaszek naszych przodków, jesteśmy w stanie wskazać, kiedy pojawiły się warunki dla narodzin religii – mniej więcej 200 tys. lat temu.

Badacz przekonująco odpowiada też na pytania, których religioznawcy i historycy religii nawet nie stawiają, jak choćby to: dlaczego istnieje tak wiele różnych wierzeń? Skoro religia jest uniwersalną ludzką dyspozycją, można by oczekiwać jednego uniwersalnego wyznania, a jednak nieustannie powstawały i nadal powstają najrozmaitsze odłamy i kulty.

Aby wyjaśnić tę kwestię, autor odwołuje się do koncepcji „liczby Dunbara”, dzięki której zasłynął i którą rozwijał od lat 90. Oznacza ona liczbę relacji, jakie w sposób naturalny możemy nawiązać z innymi ludźmi, czyli około 150. Nasze mózgi nie są dostosowane do funkcjonowania w dużych społecznościach. Z tego powodu religie uniwersalistyczne (czyli te, które objęły znaczne obszary świata i różne grupy etniczne) stale wchodzą w konflikty z oddolnymi ruchami, wszelkimi schizmami, sektami i herezjami, których centrum stanowią niewielkie wspólnoty. W analizowanych przez Dunbara przypadkach ilekroć zwiększa się liczebność danej sekty – dzięki biologicznej reprodukcji czy konwersjom – tylekroć pojawiają się konflikty wewnętrzne i następują rozłamy. Podając przykłady m.in. z historii chrześcijaństwa oraz islamu (w którym pierwszy rozłam nastąpił już kilka miesięcy po śmierci Mahometa!), Dunbar dowodzi, że sama odległość geograficzna i wynikający z niej brak komunikacji prowadzą do kulturowego zróżnicowania. Przychodzi ono niejako naturalnie. Wspólnota składająca się z około 150 osób może rozwiązywać wszelkie wewnętrzne konflikty – doktrynalne czy teologiczne – ale gdy się powiększa, staje się to niemożliwe.

Mimo że w swoich wywodach Dunbar nierzadko sięga po pewne racjonalistyczne interpretacje i pozytywistyczne argumenty, nie twierdzi, że wraz z postępem wiedzy naukowej staniemy się w pełni świeccy. Przeciwnie: przekonuje, że chociaż treść wierzeń będzie się zmieniać, ludzkość jako gatunek prawdopodobnie zawsze pozostanie religijna.

 

Robin Dunbar, Religijni. Jak ewolucja wierzeń wpływa na historię i kulturę człowieka?, tłum. K. Kalinowski, Copernicus Center Press, 2023

 

Święto wszystkich tych, którzy są ciekawi najgorętszych nazwisk i trendów w sztuce – wystawa, w której wzięły udział 44 galerie z trzech kontynentów. Przez pięć dni, od 15 do 19 maja w neobarokowej willi Gawrońskich w Warszawie można obejrzeć prace współczesnych artystów z Polski i świata.

Wchodzących wita rozwieszony na balkonie neon „Full Moon Empty Stomach” – praca Flaviu Cacoveanu, rumuńskiego artysty. W ogrodzie leżą aluminiowi astronauci Pawła Althamera. A w środku willi – sala za salą – dzieła Weroniki Gęsickiej, Xawerego Wolskiego, Aleksandry Waliszewskiej, Yuri’ego Ancaraniego, Gvantsy Jishkariani, Santiago de Paoli, Cipriana Mureșana i wielu innych. Aby podkreślić ducha wspólnoty, niektóre galerie, czasami z bardzo odległych miejsc globu połączono we wspólnych przestrzeniach. 

Wystawa, na której swoje prace prezentują niezależne galerie m.in. z Wilna, Sztokholmu, Mediolanu, Kijowa (obecnie z tymczasową siedzibą w Miami), Nowego Jorku, Berlina czy Tokio, została zorganizowana przez stowarzyszenie non-profit NADA (New Art Dealers Alliance), które już od 20 lat zajmuje się promowaniem nowych głosów w sztuce.

Za przygotowanie warszawskiej odsłony byli odpowiedzialni: Michał Kaczyński z galerii Raster, Marta Kołakowska z galerii Leto i Joanna Witek-Lipka z Warsaw Gallery Weekend. Warszawska wystawa jest ostatnim przystankiem w Europie przed paryskimi targami sztuki NADA, które odbędą się 17–20 października 2024 podczas Tygodnia Sztuki w Paryżu. 

NADA Villa Warsaw, pałac Gawrońskich, Al. Ujazdowskie 23. Wydarzenie jest otwarte dla publiczności i bezpłatne w godzinach 12:00 do 19:00. 

Aleksandra Waliszewska, bez tytułu, 2023, fot. dzięki uprzejmości galerii Leto

 

Weronika Gęsicka, Near Dark z cyklu Encyklopedia, 2023–2024, fot. dzięki uprzejmości Jednostka Gallery, Warszawa

 

Eliška Konečná, Dry Place to Fall, 2023, fot. dzięki uprzejmości artystki i galerii eastcontemporary, Mediolan

 

Julia Kowalska, Sweet golden nectar in the cuo of the flower, fot. dzięki uprzejmości galerii Coulisse, Sztokholm
Julia Kowalska, Sweet golden nectar in the cup of the flower, 2024, fot. dzięki uprzejmości galerii Coulisse, Sztokholm

 

Alexey Lunev, Małgorzata Mycek, Raman Tratsiuk, Katarzyna Wojtczak, Pluto conservat omnia, 2024, fot. dzięki uprzejmości galerii BWA Warszawa

 

Anna Pederson, Instalacja rzeźb, fot. dzięki uprzejmości Alyssa Davis Gallery, Nowy Jork

 

Bartłomiej Flis, Roztopy, 2024, fot. dzięki uprzejmości artysty i galerii BWA Warszawa

 

 

Gvantsa Jishkariani, Roses in My Blood, 2023, fot. dzięki uprzejmości galerii The Why Not Gallery, Tbilisi

 

Fotografia pracy Pauliny Stasik, Stawanie na głowie, 2024, Galeria Raster, Warszawa

 

Peter Barrickman, Laughing Fire, 2024, fot. dzięki uprzejmości galerii The Green Gallery, Milwaukee

 

Karolina Bielawska, Willow 2024, fot. dzięki uprzejmości galerii Wschód- Warszawa/Nowy Jork

 

Sara Rossi, Untitled, 2022. fot. dzięki uprzejmości galerii Castiglioni

 

Przemek Pyszczek, praca z serii Playground Structure, 2020, Galeria Fierman, Nowy Jork, fot. Maria Kozak

 

Paweł Althamer, Astronauci, 2023, fot. dzięki uprzejmości Fundacji Galerii Foksal, Warszawa; neugerriemschneider, Berlin; Galerii Anton Kern, Nowy Jork; autor zdjęcia: Marek Gardulski

Są domy z papieru, betonu oraz cukru. Te ostatnie wyjątkowo niepokojące i niebezpieczne, szczególnie dla przesądnych. 

Przesądy nie dawały Cristinie spokoju. Moneta z zamazaną reszką, plama atramentu, księżyc widziany przez szybę, inicjały jej imienia i nazwiska nabazgrane przypadkiem na pniu cedru przerażały ją aż do szaleństwa. Kiedy się poznaliśmy, miała na sobie zieloną sukienkę, którą nosiła, aż sukienka się porwała, bo, jak mi mówiła, przynosi jej szczęście, a kiedy zakładała inną, tę niebieską, co nawet lepiej leży, wtedy się nie spotykaliśmy. Próbowałem walczyć z tymi absurdalnymi obsesjami. Zwróciłem jej uwagę, że ma w pokoju pęknięte lustro i że choć wiele razy mówiłem, że powinno się pęknięte lustra wyrzucać do wody, podczas księżycowej nocy, i tak odpędzić pecha, ona wciąż je trzymała; nigdy się nie bała, że światło w domu może raptownie zgasnąć i, choć to pewna oznaka śmierci, spokojnie zapalała dowolną liczbę świec; zawsze kładła na łóżku kapelusz, a to błąd, którego nikt by nie popełnił. Jej lęki miały charakter osobisty. Narzucała sobie radykalne ograniczenia: na przykład nie mogła kupować truskawek w grudniu ani słuchać określonego rodzaju muzyki, ani trzymać w domu dla ozdoby czerwonych rybek, choć tak je lubiła. Pewnymi ulicami nie wolno nam było chodzić, z pewnymi osobami się spotykać, w pewnych kinach bywać. Na początku naszego związku przesądy te wydawały mi się urocze, ale z czasem zaczęły mnie irytować i poważnie martwić. Kiedy się zaręczyliśmy, musieliśmy poszukać nowego mieszkania, ponieważ jej zdaniem los wcześniejszych mieszkańców będzie mieć wpływ na jej życie (nigdy nie mówiła o moim życiu, jakby niebezpieczeństwo groziło tylko jej i nasze losy nie zostały połączone miłością). Sprawdziliśmy każdą dzielnicę; dotarliśmy na najdalsze przedmieścia w poszukiwaniu mieszkania, którego wcześniej nikt nie zajmował: wszystkie były albo wynajęte, albo sprzedane. Wreszcie trafiłem na domek przy ulicy Montes de Oca, który wyglądał, jakby był z cukru. Jego biel błyszczała z niesamowitą intensywnością. Miał pod łączony telefon, a od frontu ogródek. Pomyślałem, że dom pewnie dopiero co postawiono, ale dowiedziałem się, że w 1930 roku zamieszkiwała go pewna rodzina i potem, przed kolejnym wynajmem, właściciel przeprowadził mały remont. Musiałem wmówić Cristinie, że nikt tu wcześniej nie mieszkał i że to idealne miejsce: dom z naszych marzeń. Kiedy Cristina go ujrzała, wykrzyknęła:

 – Ależ on jest zupełnie inny niż tamte mieszkania, które oglądaliśmy! Tu się oddycha zapachem czystości. Nikt nie będzie mógł wpłynąć na nasze życie i zabrudzić go myślami kalającymi powietrze.

Po kilku dniach wzięliśmy ślub i się wprowadziliśmy. Teściowie podarowali nam meble do sypialni, a moi rodzice do jadalni. Resztę domu zamierzaliśmy meblować stopniowo. Obawiałem się, że Cristina dowie się od sąsiadów o moim kłamstwie, ale ku mojej uldze zakupy robiła poza dzielnicą i nigdy nie rozmawiała z miejscowymi. Byliśmy szczęśliwi, tak szczęśliwi, że czasami aż brał mnie strach.

Wydawało się, że w tym domu z cukru spokój trwać będzie wiecznie, jednak pewna rozmowa telefoniczna zburzyła te moje złudzenia. Na szczęście tym razem Cristina nie odebrała telefonu, ale mogło to się zdarzyć przy innej okazji. Osoba, która dzwoniła, zapytała o Violetę: bez wątpienia chodziło jej o wcześniejszą lokatorkę. Jeśli Cristina by się dowiedziała, że ją oszukałem, nasze szczęście na pewno by się skończyło: nie odezwałaby się do mnie więcej, zażądałaby rozwodu, a w najlepszym razie musielibyśmy wyprowadzić się z tego domu i zamieszkać, kto wie, może w Villa Urquiza, może w Quilmes, wynajmować coś w którymś z tych miejsc, gdzie obiecywano nam, że będziemy sobie mogli zbudować – ciekawe z czego? (pewnie ze śmieci, na lepsze materiały brakłoby mi pieniędzy) – pokoik i kuchnię. Wieczorami zawsze odkładałem słuchawkę, żeby nie obudził nas żaden niewczesny telefon. Na drzwiach od ulicy powiesiłem skrzynkę na listy; to ja byłem depozytariuszem kluczyka, dostarczycielem listów. Pewnego ranka, wcześnie, ktoś załomotał do drzwi i zostawił paczkę. Z mojego pokoju słyszałem, jak Cristina protestuje, potem dobiegł mnie szelest rozrywanego papieru. Zszedłem schodami i zastałem moją żonę z aksamitną sukienką w rękach.

 – Właśnie dostarczono mi tę sukienkę – powiedziała z ożywieniem. Wbiegła po schodach na górę i założyła ją, była mocno wydekoltowana.

 – Kiedy ją zamówiłaś?

 – Jakiś czas temu. Dobrze leży? Założę ją, jak będziemy szli do teatru, co ty na to?

 – Skąd miałaś na nią pieniądze?

 – Mama trochę mi dała.

Zdziwiło mnie to, ale nic nie powiedziałem, żeby jej nie robić przykrości.

Kochaliśmy się do szaleństwa. Ale niepokój dawał mi się we znaki, nawet kiedy nocami przytulałem się do Cristiny. Zauważyłem, że zmienił się jej charakter: z wesołej zrobiła się smutna, z rozmownej – milkliwa, ze spokojnej – nerwowa. Nie miała apetytu. Nie szykowała już tych smakowitych deserów, trochę ciężkawych, na bazie bitej śmietany i czekolady, które tak lubiłem, ani nie zdobiła domu nylonowymi wstążkami, które kiedyś przywiązywała do klapy sedesowej, półek w jadalni, szaf, wszędzie. Nie czekała już na mnie z biszkoptami w porze herbaty, nie miała też ochoty wychodzić do teatru czy kina wieczorami, nawet kiedy dostawaliśmy bilety w prezencie. Pewnego popołudnia do ogródka wszedł pies, położył się przed drzwiami i zaczął wyć. Cristina dała mu mięsa i wody, potem go wykąpała, aż pies zmienił maść, i powiedziała, że go przygarnia i da mu na imię Amor, bo zjawił się w naszym domu w momencie wielkiej miłości. Pies miał czarne podniebienie, co jest znakiem czystej rasy.

Kiedy indziej wróciłem do domu o niespodziewanej porze. Zatrzymałem się przed wejściem, bo zauważyłem w naszym ogródku rower. Otworzyłem bezszelestnie drzwi, wsunąłem się przez nie i usłyszałem głos Cristiny:

 – Czego pani chce? – powtórzyła dwa razy.

 – Przyszłam po mojego psa – odpowiadał kobiecy głos. – Tak często przechodził obok tego domu, że się przywiązał. Ten dom wygląda jak z cukru. Od kiedy go przemalowano, wszyscy przechodnie zwracają na niego uwagę. Choć mnie bardziej podobał się wcześniej, kiedy miał ten różowy i romantyczny kolor starych domów. Dla mnie to był bardzo tajemniczy budynek. Wszystko mi się w nim podobało: poidełko, do którego przylatywały ptaszki; pnącza z kwiatami niczym żółte trąbki; drzewo pomarańczowe. Od kiedy miałam osiem lat, bardzo chciałam panią poznać, od tamtego dnia, kiedy rozmawiałyśmy przez telefon, pamięta pani? Obiecała mi pani latawiec w prezencie.

 – Latawce to zabawki dla chłopców.

 – Zabawki nie mają płci. Lubię latawce, bo są jak wielkie ptaki: marzyłam, żeby wzbić się na takim w powietrze. Dla pani ta obietnica była igraszką; ja nie mogłam zasnąć przez całą noc. Spotkałyśmy się w piekarni, pani stała do mnie tyłem, nie widziałam twarzy. Od tamtego dnia nie mogę o niczym innym myśleć, tylko o pani, o tym, jaką ma pani twarz, duszę i kłamliwe gesty. Nigdy mi pani nie podarowała tego latawca. Drzewa przypominają mi o pani kłamstwach. Potem się przenieśliśmy do Morón, z rodzicami. Teraz od tygodnia znów tu jestem.

 – Mieszkam w tym domu od trzech miesięcy i wcześniej nigdy nie bywałam w okolicy. Musiała się pani pomylić.

 – Wyobrażałam sobie panią właśnie tak. Tyle razy o pani myślałam! Jakby zbiegów okoliczności było mało, mój mąż był kiedyś pani narzeczonym.

 – Jedynym moim narzeczonym był mój obecny mąż. Jak wabi się pies?

– Brutus.

– Proszę go zatem zabrać, zanim się do niego przywiążę.

– Violeta, niech pani posłucha. Jeśli zabiorę psa do siebie, zdechnie. Nie mogę się nim zajmować. Mieszkamy w bardzo małym mieszkaniu. Oboje z mężem pracujemy i nie ma kto wyprowadzać psa na spacery.

– Nie nazywam się Violeta. Ile ma lat?

– Brutus? Dwa. Chce go pani zatrzymać? Odwiedzałabym go od czasu do czasu, bo bardzo jestem do niego przywiązana.

– Mój mąż nie będzie chciał wpuszczać nieznajomych do domu, nie zgodzi się też, żebym przyjęła psa w prezencie.

– No to mu proszę nie mówić. Będę na panią czekać w każdy poniedziałek o siódmej wieczorem na placu Colombia. Wie pani, gdzie to jest? Przed kościołem Świętej Felicyty, albo może być gdzie indziej, gdzie pani zechce i o której porze pani pasuje; na przykład na moście Konstytucji albo w parku Lezama. Wystarczy mi, że popatrzę Brutusowi w ślepia. Zrobi mi pani tę uprzejmość i zatrzyma psa?

– Dobrze. Niech zostanie.

– Dziękuję, Violeto.

– Nie jestem Violetą.

– Zmieniła pani imię? Dla nas pozostanie pani Violetą. Zawsze tą samą tajemniczą Violetą.

Usłyszałem głuche trzaśnięcie drzwi i kroki Cristiny na schodach. Opuściłem swoją kryjówkę po chwili i udawałem, że dopiero co przyszedłem. Mimo że przekonałem się przecież o niewinności tego dialogu, zaczęła mnie trawić tępa nieufność. Miałem wrażenie, jakbym stał się świadkiem teatralnego przedstawienia i że rzeczywistość wygląda inaczej. Nie przyznałem się Cristinie, że zastałem ją w trakcie wizyty tamtej dziewczyny. Czekałem na rozwój wypadków, wciąż dręczony obawą, że moje kłamstwo wyjdzie na jaw, żałując, że wprowadziliśmy się do tej dzielnicy. Każdego wieczora przechodziłem przez plac, przy którym stoi kościół Świętej Felicyty, żeby sprawdzić, czy Cristina stawiła się na spotkanie. Cristina jednak najwyraźniej nie wyczuwała mojego niepokoju. Czasami zaczynałem wierzyć, że to wszystko było snem. Przytulona do psa Cristina odezwała się kiedyś:

– Podobałoby ci się, gdybym miała na imię Violeta?

– Zupełnie jak fiołek, nie lubię kwiatowych imion.

– Ale Violeta brzmi ładnie. I kojarzy się z kolorem.

– Wolę twoje imię.

Pewnej soboty, o zmroku, ujrzałem ją na moście Konstytucji, wychylała się przez żelazną barierkę. Podszedłem do niej, ale nie była zaskoczona.

– Co tu robisz?

– Tak się rozglądam. Lubię patrzeć na tory z góry.

– To bardzo ponura okolica, nie chcę, żebyś tu chodziła sama.

– Nie wydaje się aż tak ponura. A dlaczego nie mogę chodzić sama?

– Podoba ci się ten czarny dym z lokomotyw?

– Lubię środki komunikacji. Marzyć o podróżach. Jechać gdzieś, nie jadąc. „Jechać i zostać, a zostając – jechać”.

Wróciliśmy do domu. Ogarnięty zazdrością (zazdrością o co? o wszystko!), podczas drogi prawie się do niej nie odzywałem.

– Może moglibyśmy kupić jakiś domek w San Isidro albo w Olivos, ta dzielnica jest taka nieprzyjemna – powiedziałem, udając, że stać by mnie było na taki zakup.

– Nie sądzę. Mamy tu tak blisko do parku Lezama.

– Ale to nędza. Posągi poubijane, fontanny bez wody, chore drzewa. Żebracy, starcy i kaleki kręcą się z torbami, śmiecą albo zbierają śmieci.

– Nie zwracam uwagi na takie rzeczy.

– Kiedyś nawet nie chciałaś usiąść na ławce, na której ktoś jadł mandarynki albo chleb.

– Bardzo się zmieniłam.

– Może i się zmieniłaś, ale nie może ci się podobać taki park. Wiem, że jest tam muzeum z marmurowymi lwami strzegącymi wejścia i że się tu bawiłaś w dzieciństwie, ale to jeszcze nic nie znaczy.

– Nie rozumiem cię – odparła Cristina. I poczułem, że mną gardzi i że pogarda ta może przerodzić się w nienawiść.

Przez dni, które ciągnęły mi się jak lata, obserwowałem ją, starając się maskować własny niepokój. Codziennie przechodziłem przez plac przed kościołem, a w soboty przez ten koszmarny czarny most Konstytucji. Jednego dnia zebrałem się na odwagę i powiedziałem Cristinie:

– Gdyby się okazało, że ktoś przed nami w tym domu już mieszkał, co byś zrobiła, Cristino? Wyprowadziłabyś się?

– Gdyby ktoś w tym domu mieszkał, musiałby być jak te figurki z cukru, które czasami stawiane są na urodzinowym torcie czy cieście: ktoś tak słodki jak cukier. Ten dom budzi moje zaufanie, może to ten ogródek od ulicy napawa mnie takim spokojem? Sama nie wiem! Nie wyniosłabym się stąd za całe złoto tego świata. Poza tym nie mielibyśmy dokąd iść. Sam tak kiedyś mówiłeś.

Nie upierałem się, bo do niczego to nie zmierzało. Na pociechę powtarzałem sobie, że z czasem wszystko się ułoży.

Pewnego ranka rozległ się dzwonek do drzwi. Goliłem się właśnie i usłyszałem głos Cristiny. Kiedy skończyłem, moja żona prowadziła już rozmowę z nieznajomą. Podglądałem je przez uchylone drzwi. Intruzka miała niski głos i stopy tak wielkie, że aż mnie to rozbawiło.

– Jeśli jeszcze raz spotka się pani z Danielem, zapłaci pani za to, i to słono, Violeto.

– Nie wiem, kim jest Daniel, i nie nazywam się Violeta – odpowiedziała żona.

– Kłamie pani.

– Nie kłamię. Nie znam żadnego Daniela.

– Chcę, żeby pani wiedziała, jak się sprawy mają.

– Nie chcę tego dłużej słuchać.

Cristina zatkała uszy dłońmi. Wszedłem do pokoju i powiedziałem nieznajomej, że ma sobie iść. Przyjrzałem się z bliska jej stopom, dłoniom i szyi. Wtedy zrozumiałem, że to mężczyzna przebrany za kobietę. Nie miałem czasu, żeby się zastanawiać nad tym, co robić; zniknął błyskawicznie, zostawiając za sobą otwarte drzwi.

Nie rozmawialiśmy z Cristiną o tym zajściu; nigdy nie zrozumiem dlaczego; zupełnie jakby nasze usta zostały zapieczętowane, blokując wszystko, prócz nerwowych, niesatysfakcjonujących pocałunków albo nieprzydatnych słów.

W ciągu tamtych, jakże dla mnie smutnych, dni Cristinę wzięło na śpiewanie. Miała bardzo miły głos, ale ja traciłem cierpliwość, bo to także stanowiło część tego tajemniczego świata, który oddalał ją ode mnie. Dlaczego, skoro nigdy wcześniej nie śpiewała, teraz robi to w dzień i w nocy, podczas gdy się ubiera albo bierze kąpiel, albo gotuje, albo spuszcza rolety!

Jednego dnia usłyszałem, jak Cristina, z zagadkową miną, wykrzykuje:

– Wydaje mi się, że dziedziczę czyjeś życie, radości i smutki, pomyłki i sukcesy. Rzucono na mnie urok. – Udawałem, że nie słyszę tego dręczącego zdania. Sam jednak, nie wiem dlaczego, zacząłem wypytywać w dzielnicy, kim jest ta Violeta, gdzie przebywa, o wszystkie szczegóły związane z jej życiem.

Niedaleko naszego domu, przy tej samej ulicy, mieścił się sklep, w którym sprzedawano pocztówki, papier, zeszyty, ołówki, gumki do mazania i zabawki. Uznałem, że jeśli o moje poszukiwania chodzi, sprzedawczyni będzie osobą idealną: wścibska gaduła podatna na komplementy. Pod pretekstem zakupu zeszytu i ołówków poszedłem któregoś popołudnia z nią pogadać. Wychwalałem jej oczy, dłonie i fryzurę. Nie ośmielałem się wypowiedzieć słowa „Violeta”. Wyjaśniłem, że jesteśmy sąsiadami. Zagadnąłem w końcu, kto wcześniej mieszkał w naszym domu. Nieśmiało zapytałem:

 – Nie było tam przypadkiem jakiejś Violety?

Udzieliła mi bardzo ogólnikowych wyjaśnień, które jeszcze bardziej mnie zaniepokoiły. Następnego dnia w sklepie spożywczym próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej. Powiedziano mi, że Violeta przebywa w klinice neuropsychologicznej, i podano mi adres.

 – Śpiewam nie moim głosem – oświadczyła mi Cristina, znów bardzo tajemniczym tonem. – Kiedyś by mnie to martwiło, teraz cieszy. Jestem kimś innym, być może szczęśliwszym ode mnie.

Znów udawałem, że jej nie słyszę. Czytałem akurat gazetę.

Przez to ciągłe poszukiwanie informacji o Violecie zaniedbałem, przyznaję, Cristinę.

Pojechałem do kliniki neuropsychologicznej, która znajdowała się we Flores. Zapytałem tam o Violetę i po dano mi adres Arsenii López, jej nauczycielki śpiewu.

Musiałem w Retiro wsiąść do pociągu do Olivos. Podczas jazdy jakiś pyłek wpadł mi do oka, przez co w chwili, kiedy dotarłem pod dom Arsenii López, ciekły mi łzy, jakbym się rozpłakał. Zza drzwi dobiegły mnie głosy kobiet, które wyśpiewywały kolejne tony przy akompaniamencie pianina brzmiącego bardziej jak katarynka.

Wysoka, szczupła, groźna Arsenia López pojawiła się w głębi korytarza z ołówkiem w ręku. Nieśmiało powiedziałem, że przyszedłem dowiedzieć się czegoś o Violecie.

– Jest pan mężem?

– Nie, krewnym – odpowiedziałem, wycierając oczy chusteczką.

– Pewnie jest pan jednym z tych niezliczonych wielbicieli – stwierdziła, mrużąc oczy i łapiąc mnie za dłoń. – Przyszedł pan dowiedzieć się tego, co chcą wiedzieć wszyscy: jak wyglądały ostatnie dni Violety? Niech pan siada. Nie należy wierzyć, że ktoś, kto nie żyje, koniecznie był czysty, wierny i dobry.

– Chce mnie pani pocieszyć – powiedziałem.

Ona, zaciskając moją dłoń między swoimi, odparła:

– Tak. Chcę pana pocieszyć. Violeta była nie tylko moją uczennicą, ale i bliską przyjaciółką. Jeśli zraziła się do mnie, to być może przez to, że zbytnio mi się zwierzała i nie mogła już mnie oszukać. Podczas naszych ostatnich spotkań z wielką goryczą narzekała na swój los. Zmarła z zazdrości. Powtarzała w kółko: „Ktoś ukradł moje życie, ale słono za to zapłaci. Nie będę nosić mojej aksamitnej sukienki, ona będzie; Brutus będzie należeć do niej; mężczyźni nie będą się przebierać za kobiety, żeby wejść do mojego, tylko do jej domu; stracę głos, który przejdzie do tamtego gardła; nie będziemy przytulać się z Danielem na moście Konstytucji, otumanieni niemożliwą miłością, przechylając się, jak dawniej, nad żelazną barierką i patrząc na odjeżdżające pociągi”.

Arsenia López spojrzała mi w oczy i powiedziała:

 – Proszę się nie zadręczać. Znajdzie pan wiele lojalniejszych kobiet. Wiemy, że była piękna, ale czyż piękno to jedyna dobra rzecz na tym świecie?

Oniemiały, przerażony, opuściłem tamten dom, nie wyjawiając mojego prawdziwego nazwiska Arsenii López, która na pożegnanie chciała mnie przytulić, by tak okazać sympatię.

Od tego dnia Cristina zmieniła się – w każdym razie dla mnie – w Violetę. Próbowałem ją śledzić cały dzień, żeby nakryć ją w ramionach kochanków. Tak się od niej oddaliłem, że postrzegałem ją jako obcą. Pewnej zimowej nocy uciekła. Szukałem jej aż do świtu.

Nie wiem już, kto był czyją ofiarą, w tym domu z cukru, który teraz stoi niezamieszkany.

fot. materiały promocyjne

Opowiadanie pochodzi ze zbioru Silviny Ocampo Furia i inne opowiadania, wyd. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024.

Pisał o sporcie, dobrych manierach, kulturze picia wódki. Patronował akcji Otyli żyją krócej. Leopold Tyrmand, autor kultowej powieści Zły i Dziennika 1954, przez lata blisko współpracował z „Przekrojem”. 16 maja przypada 104. rocznica urodzin pisarza. To dobra okazja, żeby przypomnieć,  jak trafił do tygodnika i dlaczego musiał z niego odejść.

Kończy się druga wojna światowa. W odradzającej się Polsce Tyrmand jest przybyszem, o którym wiadomo wszystko i nic. Wszędzie go pełno, trudno go pomylić z kimkolwiek innym: w oczy rzucają się jego ubrania, ekspresja, wygląd. Ale w tym gorącym powojennym czasie każdy jest skądś, skądś wraca lub gdzieś się ukrywał. Przyszły autor Złego ma powody, żeby chronić swoją przeszłość: żydowskie pochodzenie i działalność w wileńskiej konspiracji.

Przychodzi na świat w 1920 r. na Trębackiej w Warszawie, w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Mieszkanie w kamienicy wypełnia zapach kleju do butów robionych przez ojca, Mieczysława, dla polskiego wojska. Matka, Maryla z domu Oliwenstein – piękna blondynka o niebieskich oczach – przesiaduje w Małej Ziemiańskiej, kawiarni obleganej przez skamandrytów i ich wielbicieli. Tyrmand uczy się w Prywatnym Gimnazjum i Liceum Męskim przy Wilczej 41, ma smykałkę do rysunku i nauk humanistycznych. Na basenie Legii słucha z przyjaciółmi jazzowych audycji. W 1938 r. udaje mu się dostać stypendium ambasady francuskiej, dzięki czemu spędza rok w Paryżu, studiując architekturę wnętrz pod okiem Le Corbusiera. W stolicy sztuki i mody ma szansę pójścia na koncert Duke’a Ellingtona, poznaje zachodni jazz i kulturę zazou.

Leopold Tyrmand z matką Marylą z domu Oliwenstein w Warszawie, lata 40. XX w. Zdjęcie: archiwum Mary Ellen Tyrmand

Wojna rzuca go do Wilna, gdzie – skazany za konspirację przez NKWD – ucieka z transportu na Wschód. W 1942 r. wyrabia dowód osobisty, w którym widnieje, że jest katolikiem, architektem i… Francuzem. Na swoich losach oprze fabułę powieści Filip, sfilmowanej w 2023 r. przez Michała Kwiecińskiego. Przedostaje się do Niemiec, a następnie na niemiecki okręt, na którym chce prysnąć przez Szwecję do Anglii, ale statek zawija do portu w Norwegii, gdzie Tyrmand zostaje pojmany – trafia do obozu pod Oslo. Końca wojny udaje mu się doczekać w Polskim Poselstwie w Kopenhadze. Wysłany z misją repatriacyjną przylatuje do Polski z przepustką Ministerstwa Spraw Wewnętrznych we wrześniu 1945 r. Odnajduje też wtedy matkę – przeżyła Majdanek; ojciec nie miał tyle szczęścia.

Leopold ma pomóc ściągnąć dipisów [z ang. displaced persons – osoby przemieszczone, znajdujące się poza granicami kraju, w skrócie DPs – przyp.red.], wybrano go, bo siedział w obozie, a przy okazji zna języki. W papierach figuruje jako „student Tyrmand”. Sam początkowo ma nadzieję na pracę w ambasadzie, ale jego plany weryfikuje Bierut. Znajomi dyplomaci ze Skandynawii ewakuują się do Wielkiej Brytanii, proponują, że zabiorą Tyrmanda ze sobą. Chłopak z Trębackiej postanawia jednak, że nie wyjedzie z kraju i spełni swoje marzenie: zostanie dziennikarzem.

Twórczy przeciwnik PRL-u

Od chwili powrotu do kraju jest obserwowany przez polskie służby, podobnie jak inna późniejsza współpracowniczka „Przekroju” – i w przyszłości żona Tyrmanda – Barbara Hoff. Wtedy jednak pisarz nie może wiedzieć, jak jego życie w Polsce się potoczy.

Gdy w kwietniu 1946 r. wraca do Warszawy na stałe, podejmuje pracę w Agencji Prasowo-Informacyjnej. Swoją obecnością wiecznie irytuje prezesa wydawnictwa Czytelnik, Jerzego Borejszę: „Jak on jest »tyrmand«, to czemu nosi ten złoty krzyżyk? – syczy pod nosem i dodaje: – Tyrmand ze swoim wyglądem zamiast chodzić do kościoła, powinien wstąpić do partii”.
Ale młody dziennikarz pracę – na razie – utrzymuje.

Siedziba API mieści się w ocalałej kamienicy przy ulicy Wiejskiej 16. Tyrmandowi – za wstawiennictwem Iwaszkiewicza – udaje się tam dostać malutki służbowy pokoik tuż przy schodach. Któregoś razu wpada na Kazimierza Koźniewskiego: „Czy pan Szczotka do butów?” – pyta Tyrmand, nawiązując do publikowanego na łamach „Przekroju” cyklu.

Koźniewski, członek dwuosobowej warszawskiej delegacji „Przekroju” i przyszły autor Piątki z ulicy Barskiej, zapamięta Leopolda z tej rozmowy jako szczupłego, młodego bruneta o urodzie… śródziemnomorskiej, który wręczył mu maszynopis Niedzieli w Stawanger. To historia oparta na norweskich przeżyciach Tyrmanda. Opowiadanie, utrzymane w konwencji odcinkowej Szczotki do butów, podoba się Koźniewskiemu. Tekst przypada do gustu także naczelnemu „Przekroju” Marianowi Eilemu i wkrótce pojawia się w odcinkach na łamach tygodnika. Akurat skończył się cykl Arkadego Fiedlera Radosny ptak drongo. Po Tyrmandzie pojawia się Café „Pod Minogą” Wiecha – towarzystwo do debiutu wyśmienite.

W Warszawie wciąż się kotłuje, dudni w niej jak na placu budowy – ponoć największym wtedy w Europie. Trwa liczenie strat, każdy stara się znaleźć kąt dla siebie. W styczniu 1946 r. miasto obiega wiadomość, że odnalazł się Konstanty Ildefons Gałczyński – pierwszy informuje o tym „Przekrój”. Na ulicy wpada na poetę także Tyrmand, pamiątką po tym spotkaniu jest zdjęcie z „piętrową” Marszałkowską w tle. Komunizm w oczach pisarza uszminkowany jest na demokrację ludową. Niby przebrany za kogoś innego, ale czuć, że coś jest nie tak. Wydaje mu się, że można tu przyjechać i robić swoje, być „twórczym przeciwnikiem”. „I w tym właśnie tkwił gruby błąd – napisze w 1967 r. w Porachunkach osobistych na łamach paryskiej »Kultury«. – Bo każdy komunizm – polski, czeski czy kubański – jest w końcu sprawą na tyle rosyjską, aby nie znać pojęcia przeciwnika. Zna tylko wyznawców, służalców lub wrogów. I ja to przeoczyłem”.

Ze swoim obyciem i doświadczeniem Tyrmand potrafi się szybko odnaleźć w powojennej rzeczywistości. Debiutuje też w zwartym druku: w 1947 r. poznańskie wydawnictwo publikuje jego zbiór opowiadań Hotel Ansgar. Choć krytyka pomija książkę milczeniem, Tyrmand zapewnia, że został wręcz „zasypany listami od czytelników”. Zagadnięty pod wyciągiem w Kuźnicach przez jednego z nich, który rosłego bohatera opowiadań z Hotelu Ansgar wziął za autora – podczas gdy ten w rzeczywistości jest dość niski – Tyrmand odpowiada: „Wie pan. To było dawno temu i ja się bardzo zmieniłem!”.

Leopold pisuje felietony do „Expressu Wieczornego” u redaktora Rafała Pragi, polemizuje ze Stefanem Kisielewskim w „Ruchu Muzycznym”, a w 1947 r. zostaje – na krótko – szefem działu sportowego w „Słowie Powszechnym”. Pracująca wówczas w redakcji Zofia Kobylańska opowie po latach w książce Zły Tyrmand Mariusza Urbanka, że zapamiętała Tyrmanda jako tego, który przesiadując na parapecie, wymachiwał nogami w kolorowych skarpetkach i ze wszystkimi prowadził nieustanne dysputy. Po pierwszych problemach płacowych Tyrmand decyduje się podziękować naczelnemu, Bolesławowi Piaseckiemu. Już wtedy wie, że nigdy się nie polubią. Ich znajomość za 10 lat przybierze nieoczekiwany i dramatyczny obrót.

Pisarz na meczu

Głównym zajęciem Tyrmanda szybko staje się praca dla „Przekroju”. Najpierw do spółki ze Stefanem Wrotnym prowadzi dział sportowy, potem pisze już o wszystkim.

Jest koniec maja 1947 r. Trwa tenisowy Puchar Davisa na stadionie Legii. Na widowni oficjele, w loży prasowej reporterski kwiat stolicy. Już po rozpoczęciu zawodów zamieszanie, bo na stadion wkracza Stanisław Mikołajczyk, wicepremier i były premier rządu RP na uchodźstwie. Wymyślił, że wejdzie spóźniony, by mieć standing ovation i skierować wszystkie oczy na siebie. Widownia skanduje, oficjele siedzą sztywno, w loży prasowej cisza. Świadkami zdarzenia są dziennikarz Bohdan Tomaszewski i Jerzy Przeździecki, wówczas tłumacz UNRRA. Wtem podrywa się z miejsca jeden człowiek i bije brawo – to Tyrmand. Ale na tym nie koniec przedstawienia. Leopold jako jedyny z całego sektora, zamiast tworzyć relację piórem, przytargał małą maszynę do pisania. „To był cały Tyrmand! – wspominać będzie po latach Tomaszewski w filmie dokumentalnym Zły z 1992 r. – Wszyscy pukali się w głowę, po co mu maszyna podczas zawodów! A ten terkotał na niej, pośrodku trybun”.

Wszystko uwiecznia fotoreporter. Umieszczone w gazecie zdjęcie podpisuje: „Korespondent »Przekroju« posługuje się najnowocześniejszymi metodami pracy. Niedostępna maszyna budzi zaciekawienie na trybunach”. W 1955 r. odkupi ją od Lolka wspomniany Jerzy Przeździecki, a potem… wymieni na rower z Jerzym Andrzejewskim, który napisze na tym continentalu Miazgę. W każdym razie, którąś z jej wersji.

Tymczasem owacje dla Mikołajczyka skutkują natychmiastowym wyrzuceniem Tyrmanda z Agencji Prasowo-Informacyjnej. Nie ostatni to raz, kiedy straci za takie zachowanie robotę.

W „Nowej Kulturze” ukazuje się komentarz do publicystyki młodego dziennikarza Tyrmanda. Autor podpisujący się pseudonimem „tb” pisze: „Poldzio Tyrmand pisuje regularnie o sporcie. Niech pisuje. Sport – to zdrowie. Gorzej, kiedy w zdrowym ciele rośnie przez sport zdrowe cielę. Wtedy często słychać nieartykułowane porykiwania. […] Poldzio ma specyficzny, szatański humorek. Przypomina pana Piecyka [postać z utworów Wiecha – przyp. red.], który wykładał historię Polski po pijanemu”.

Wywiad z Picassem

W 1948 r. Tyrmand zostaje wysłany na Światowy Kongres Intelektualistów we Wrocławiu zapowiadany na łamach „Przekroju” przez wiele tygodni. Wśród zaproszonych są Pablo Picasso, Irena Joliot-Curie, Michał Szołochow, Le Corbusier. Otrzaskany z konferencjami prasowymi, znający francuski, norweski, niemiecki, a także mówiący po rosyjsku i angielsku Leopold Tyrmand do przygotowania solidnego materiału z tego wydarzenia nadaje się idealnie.

W reportażu, który ukazuje się w numerze 179/1948 r., relacjonuje jedno ze swoich spotkań z artystą:

 „Tego samego wieczoru Picasso siedział w »Monopolu« przy lampce wina i w dużym towarzystwie. Wokół wytworne panie, orkiestra, tłum ludzi, atmosfera eleganckiego lokalu. W pewnej chwili Picasso spytał swojej koleżanki, czy może zdjąć marynarkę ze względu na gorąco. Pani przyzwoliła. Picasso zdjął i po chwili spytał, czy może się jeszcze rozebrać, gdyż duszność jest nie do wytrzymania. Pani uśmiechnęła się i, sądząc, że żartuje, pozwoliła. Picasso spokojnie ściągnął koszulkę i został jedynie w swojej, zresztą wspaniałej, opaleniźnie. »Monopol« oszalał. »Przekrój« płakał z radości”.          

Konferencja jest olbrzymim, międzynarodowym wydarzeniem. Kraje socjalistyczne chcą pokazać, z jakim impetem rozwija się wschodnia część Europy. Panuje przepych, niczego nie brakuje – odwrotnie niż w rzeczywistości wokół. Ale Tyrmand bierze sobie założenia kongresu do serca. W restauracji zamawia najdroższe dania i niczego sobie nie żałuje. Wedle relacji przytoczonej w Złym Tyrmandzie, rozmowa przebiega tak:

 „– Jak ty za to zapłacisz? – pyta Zygmunt Broniarek, w przyszłości gwiazda polskiej telewizji.

– Spokojnie – odpowiada Tyrmand – ja to wszystko biorę na rachunek na nazwisko Jerzego Borejszy!”.

Z Wrocławia jadą do stolicy, tam ciąg dalszy spotkań i rautów. Eryk Lipiński, znany dziennikarz i rysownik, również wieloletni współpracownik „Przekroju”, bezskutecznie próbuje złapać taksówkę, w podobnej sytuacji są też Ignacy Robb-Narbutt i Leopold Tyrmand. Trio z zazdrością spogląda na zagranicznych gości, których nazwiska wywołuje spiker, a po chwili są zgarniani spod Dworca Głównego przez eleganckie limuzyny. „Wspólna myśl zabłysła nam w głowach – wspominał w Pamiętnikach Eryk Lipiński – Tyrmand łamaną polszczyzną z angielskim akcentem podał wywołującemu jakiś numer i już za chwilę zajechał czarny chevrolet, do którego wszyscy trzej wsiedliśmy z godnością. Przez całą drogę Tyrmand opowiadał nam po angielsku, co widzimy na prawo lub na lewo i jakimi ulicami przejeżdżamy. Sumienny kierowca odwiózł mnie na Frascati, Tyrmanda na ulicę Konopnickiej, a Narbutta na Saską Kępę. Kto był tym zagranicznym gościem, któremu sprzątnęliśmy samochód sprzed nosa, nigdy się nie dowiedziałem […]”.

Leopold Tyrmand i Pablo Picasso podczas wywiadu, Wrocław 1948. Zdjęcie: archiwum Mary Ellen Tyrmand

Cinkciarze i kelnerzy

Z Olgierdem Budrewiczem, znanym reporterem jeżdżącym po świecie, pisze wspólnie tekst demaskujący szwindle przy misjach charytatywnych na Warmii i Mazurach. Stałą rubryką w dziale sportowym są komentarze o tytułach Leopold grzmi na znawców, Leopold o grzeczności i uprzejmości przy biciu i kopaniu czy Leopold o „bessermacherach” i odezwaniach się, najczęściej opatrzone rysunkami satyrycznymi Zbigniewa Lengrena. W tekście Przyjaciel czy wróg ruga warszawskich kelnerów, przywołując swoje wojenne wspomnienia z czasów, gdy sam wykonywał ten zawód we Frankfurcie nad Menem. Pisuje również krótkie recenzje i notki pod pseudonimem „Tyr.”, takie jak opublikowana w numerze 125/1947 r. w rubryce Stołeczne szmery:

„W jednym z wydziałów Ministerstwa Spraw Zagranicznych urocza sekretarka jednego z dygnitarzy pożywia się porcją ciemnego, kartkowego chleba, cieniutko posmarowanego masłem:

– Czemuż tak ubogo, proszę pani? – pytam.

– A tak. Białe bułeczki będę jadła… A potem przyjdą Amerykanie i zrobią raport, że w Polsce jest żywności pod dostatkiem…”.

Leopold bywa często w krakowskiej redakcji gazety, zwłaszcza latem, kiedy pełnione są tam dyżury podczas urlopów. Pewnego razu, kiedy cały kolejny numer pisma jest już złożony na szklanej tafli montażowej stołu w drukarni, Tyrmand zaczyna pokazywać Ludwikowi Jerzemu Kernowi, jak powinny wyglądać szybkie, koszykarskie podania. By wczuć się w prezentację, biorą niewinnie wyglądający, obszyty materiałem ołowiany przycisk do dociskania kalki z drukiem. Ma posłużyć za… piłkę. „Była to zupełnie szczeniacka historia – wspominał po latach Kern. – Któregoś z tych podań nie udało mi się przejąć i kawał ołowiu spadł w sam środek szklanej tafli, gruntownie rujnując efekt wielogodzinnej pracy”.

Ale Marian Eile nie wyrzuca Tyrmanda z posady. Jeszcze nie.

Uczony w podrygach

Nowy adres Tyrmanda: YMCA przy Konopnickiej 6, czyli nowoczesny budynek Young Men’s Christian Association – Związku Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej. Ogrzewanie, telefon, sala sportowa. Tyrmand zakłada tu pierwszy po wojnie klub jazzowy, organizuje jam sessions na wzór tych, z jakimi zetknął się w Paryżu, Wilnie, Oslo. Na łamach „Przekroju” tłumaczy: „Jest rok 1947. Wszyscy chcą wiedzieć, co to jest »boogie-woogie«. […] Jeśli ktoś szuka bliższych wyjaśnień o tych skomplikowanych terminach, datach i nazwiskach związanych z jazzem i boogie-woogie, niech zwróci się do Polskiego Jazz Clubu w Warszawie […] Tam »uczeni w podrygach« wiedzą wszystko”.

Gdy w 1949 r. przychodzi socrealizm, fonotekę w YMCA komuniści mielą na wiór, co bardziej podejrzanych lokatorów wyrzucając z budynku. Muzycy mówią wtedy o zejściu z jazzem do podziemi i okresie „katakumbowym”.

Pod koniec lat 40. Tyrmand ma stałą rubrykę w „Przekroju”. Powodzi mu się nieźle, do czasu feralnych zawodów z okazji 30. rocznicy Polskiego Związku Bokserskiego. Sędziowie wyraźnie faworyzują drużynę Sowietów, co nie podoba się kibicom, krzyczącym: „Bij Iwana za Katyń! Za cara!”.

 W ruch idą butelki, interweniować musi wojsko. Tyrmand w relacji z meczu napisze, że publiczność zachowała się wzorowo, czując ducha fair play. Tydzień później ma się ukazać relacja z wielkiego wydarzenia piłkarskiego: Polska grać będzie z ówczesną potęgą, drużyną Węgier. Ale Marian Eile rubrykę Tyrmanda zdejmuje i ani ten, ani żaden inny tekst pisarza już się w „Przekroju” nie pojawi.

 W pierwszych dniach 1954 r. o „Przekroju” z lat 1946–1950 Tyrmand napisze w Dzienniku 1954: „»Przekrój« walczył o sztukę, a w słówku tym zawierało się o wiele więcej niż plastyka, cały typ twórczości i ogromne jej połacie. Prawdziwym adresatem »Przekroju« był Wschód i jego tradycja, teraz właśnie ustrojona w emblemat nowoczesnej filozofii na baranim baszłyku, chciał on nieść dowcipy rysunkowe »New Yorkera« do Nowosybirska, krzewić Wodehouse’a i ideały »Elle« w Olsztynie. […] Założeniem »Przekroju« była całkiem szczera wiara, przynajmniej na samym początku, że komunizm świetnie się do takiego przedsięwzięcia nadaje, że czegoś takiego potrzebuje, że Marian Eile i Janka Ipohorska-Kamyczek staną się Cyrylem i Metodym fantastycznych obszarów kulturowego neopogaństwa, Waldorff zaś św. Wojciechem barbarzyńskich Radzyminów i Kobyłek”.

Sportowy duch: Leopold Tyrmand z kolegami w YMCA, zdjęcie: archiwum Mary Ellen Tyrmand

Zapach popularności  

Socrealizm dokręca śrubę. Tyrmand nigdzie nie może dostać pracy, nawet zajęcia tragarza na Dworcu Głównym. Żeby dorobić, czyści czasem kolegom z YMCA buty, fach odziedziczył po ojcu. Swoje białe koszule nieustannie ceruje, doszywając nowy kołnierzyk w miejsce starego. Czasem wycina całe łaty materiałów z pleców – wiedzą o tym tylko ci, przy których zdjął marynarkę. Innych zapewnia, że ubrania posyła samolotem do krawca w Krakowie.

 Wiosną 1990 r. na łamach „Przekroju” Stefan Kisielewski z Ludwikiem Jerzym Kernem opublikują wspominkową rozmowę o Tyrmandzie Barwny motyl na beznadziejnym tle: „Pamiętam, że on sobie nie dał postawić – mówił Kisiel. – Nawet jak nie miał pieniędzy, a ja chciałem mu postawić bigos. Nie! On płaci! […] W 1973 r. czekałem na samolot w Nowym Jorku i piłem z nim cały dzień whisky. Okazało się, że jednak ja musiałem płacić, bo mu zabrakło pieniędzy”.

Kolejnym przystankiem w dziennikarskiej karierze staje się dla pisarza „Tygodnik Powszechny”. W marcu 1953 r. gazetę przejmuje ekipa wspomnianego Bolesława Piaseckiego. Tyrmand, Turowicz, Herbert, Stomma, Chrzanowski i inni zostaną z niczym. W pierwszych dniach 1954 r. Tyrmand zaczyna pisać swój dziennik, a rok później – Złego, który ukaże się pod koniec 1955 r.

Spotkanie autorskie, 1956. Zdjęcie: archiwum Mary Ellen Tyrmand

Wydana na fali odwilży łotrzykowska powieść o warszawskim superbohaterze z miejsca staje się wydarzeniem. Tyrmand opisuje w niej złodziei, koników, paserów, gangsterów, prowadzi bohaterów po pięknych ruinach stolicy, snując balladę o niezłomnym mieście, jakby nietkniętym komunizmem. Bo o czynie odbudowy, „wartach bierutowskich” i partii nie ma w książce ani słowa, a jedynym akcentem dodającym ustrojowi rumieńców jest postać Michała Dziarskiego, porucznika komendy MO. Komendy, która – dodajmy – nie będzie w stanie schwytać groźnego bandyty. Rzecz przecież nie do pomyślenia. Tyrmand samego siebie portretuje w postaci Edwina Kolanki, redaktora naczelnego gazety.

Do legendy przejdą kolejki ustawiające się po egzemplarz książki na Marszałkowskiej: „Spokojnie! – warczy facet w berecie. – Jeden egzemplarz na ryło”.

Trzy miesiące po premierze Złego na spotkanie autorskie z Tyrmandem warszawiacy wchodzić będą oknami. Powieść zostanie przetłumaczona na ponad 20 języków, jej nakład w Polsce przewyższy druk całej Trylogii Sienkiewicza. Na łamach „Przekroju” pojawia się list więźniów z aresztu na Mokotowie, domagających się dostarczenia im egzemplarza Złego do miejscowej biblioteki. Niektórzy szydzą, że autorem apelu jest sam Tyrmand.

W 1956 r. odbywa się pierwszy festiwal jazzowy Sopot ’56, prowadzony przez Tyrmanda. Na scenie – Komeda, Trzaskowski, Duduś Matuszkiewicz. „Przekrój” wysyła do Trójmiasta swoją młodą współpracowniczkę, Barbarę Hoff. Tam się poznają. Lolek początkowo nie robi na niej wrażenia. Ślub wezmą 30 lipca 1959 r. w Katowicach, rodzinnym mieście Hoff.

Ślub Leopolda Tyrmanda i Barbary Hoff, 30 lipca 1959 r., Katowice. Zdjęcie: archiwum Mary Ellen Tyrmand

Wielka sława Złego i rozkwit jazzu nie pomagają Tyrmandowi. Powraca do niego widmo dawnych wydarzeń z Wilna, Sowieci przyciskają w tej sprawie Służbę Bezpieczeństwa. Ta wstrzymuje wydanie pisarzowi paszportu, nie może więc wyjechać na Zachód, by dopiąć sprawy ekranizacji Złego, producenci w końcu rezygnują. W mieszkaniu Tyrmanda i Hoff zostaje zamontowany podsłuch. W 1962 r. służby mordują ojca Barbary Hoff, a trzy lata później jej mąż na zawsze wyjeżdża z Polski. Po latach okaże się, że tym, który na niego najwięcej donosił, był Koźniewski. Za Hoff chodzić będzie Broniarek.

Nazwisko Tyrmanda znika z polskiej prasy, a jego książki z księgarń aż do 1989 r. Dziennik 1954 ukaże się w zwartym druku w Londynie, w roku 1980, trafiając do kręgów akademickich i inteligenckich. Rzeszom wielbicieli zostają tylko zaczytane egzemplarze książek i wspomnienia. O debiucie w „Przekroju” Tyrmand pisze w dzienniku: „Poczułem zapach popularności. Spodobał mi się, nie przeczę, nie będę ukrywał, od razu wiedziałem, że mnie zatruł, że świadomość tożsamości szerszej niż tylko dla krewnych i znajomych to narkotyk”.

A sam Tyrmand? Jego ostatnią pracą stanie się posada redaktora naczelnego pisma „Chronicles of Culture” w mieście Rockford. Ostatni zapisek z notesu pisarza będzie brzmieć: „It’s hard to be in love with America”.

Umrze na zawał serca 19 marca 1985 r. na Florydzie, w domu Rockefellerów. We wspominanym tekście Barwny motyl na beznadziejnym tle z 1990 r. Ludwik Jerzy Kern napisze: „Minęła właśnie piąta rocznica jego śmierci, a on był mocno związany z »Przekrojem« i »Tygodnikiem Powszechnym«. Myślę, że warto go sobie przypomnieć tak, jak go pamiętamy. Był zjawiskiem dość niezwykłym, kolorową plamą na przerażającym tle beznadziei. Bardzo wątpię, czy w tym pierwszym powojennym dwudziestoleciu na zbolszewizowanych połaciach był ktoś drugi taki, jak on”.

„Przekrojowa” legitymacja prasowa Leopolda Tyrmanda, zdjęcie: archiwum Mary Ellen Tyrmand

Zamiast „poznać samego siebie”, lepiej „poznawać samego siebie”. I nie przywiązywać się do wniosków. Filozof wyjaśnia, czym grozi przyzwyczajenie się do jednej wizji.

Sentencja ta ma antyczny rodowód: była w użyciu już w czasach Sokratesa (podobno wyryto ją na jednej ze ścian świątyni Apolla w Delfach), zbliżone powiedzenie znano także w starożytnym Egipcie. Od tamtej pory większość filozofów ma na ten temat coś do powiedzenia.

Maksyma „poznaj samego siebie” doskonale sprawdza się w poradnikach. Chcesz zaakceptować siebie? Zacznij od poznania się! A może musisz podjąć dobre – oczywiście dobre dla ciebie – decyzje? Tego też nie da się zrobić bez samopoznania. Tylko że te porady niestety nie mają nic wspólnego z realistycznym postrzeganiem jaźni ani ze sposobem, w jaki podejmujemy decyzje. W rzeczywistości koncepcja „poznawania samego siebie” jest o wiele bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać. 

Przykład z życia codziennego: wstępujemy do lokalnej kawiarni i zamawiamy espresso. Dlaczego? Czy to chwilowa zachcianka? Ochota, by spróbować czegoś nowego? A może wiemy, że właścicielem knajpki jest Włoch, który źle o nas pomyśli, jeśli poprosimy o cappuccino po godzinie jedenastej? Albo po prostu należymy do osób gustujących w espresso?

Podejrzewam, że najbliższa prawdy będzie ostatnia opcja. W wielu kwestiach kierujemy się przede wszystkim wyobrażeniami na własny temat. Zamawiamy jajka po benedyktyńsku, bo zaliczamy się do osób, które lubią jajka po benedyktyńsku. Stanowi to część naszej osobowości. To samo można powiedzieć o wielu naszych codziennych wyborach. W księgarni kierujemy się prosto do działu z książkami filozoficznymi, w sklepie spożywczym zaś do regału z produktami fair trade – jesteśmy bowiem filozofami troszczącymi się o sprawiedliwość na świecie, a troszczący się o sprawiedliwość filozofowie postępują właśnie w ten sposób.

Każdy z nas ma w miarę stabilne wyobrażenie na swój temat. I całe szczęście! Inaczej deliberowalibyśmy całe wieki, zanim zdołalibyśmy zamówić poranną kawę. Najczęściej wiemy też dobrze, kim stanowczo nie jesteśmy: np. „Nie kupuję w dyskontach, to nie w moim stylu”. (Ten sposób myślenia często bywa podszyty ukrytym wartościowaniem indywidualnych preferencji, ale nie otwierajmy tej puszki Pandory).

Sęk w tym, że ludzie się zmieniają. Bywa, że drastycznie: pod wpływem zakochania albo po rozwodzie czy narodzinach dziecka. Czasami zdajemy sobie z tego sprawę – jeśli mamy małe dzieci, możemy ze zdziwieniem zauważyć, że nagle staliśmy się rannymi ptaszkami.

Jednak większość zmian zachodzi powoli i umyka naszej uwadze. Odpowiadają za to pewne mechanizmy, jak choćby opisany w psychologii efekt czystej ekspozycji: im częściej mamy z czymś kontakt, tym bardziej to coś lubimy. Istnieje też inny, o wiele bardziej frapujący mechanizm: gdy bardzo czegoś chcemy, ale nie możemy tego dostać, zaczynamy mieć do tej rzeczy negatywny stosunek. Takie zmiany dokonują się stopniowo i często bez naszej świadomości.

I tu zaczynają się schody: jeśli my sami się zmieniamy, ale nasz wewnętrzny wizerunek pozostaje taki sam jak wcześniej, pojawia się rozdźwięk między tym, kim jesteśmy, a tym, kim sądzimy, że jesteśmy. A z tego rodzi się konflikt.

Jakby tego było mało, ciężko nam dostrzec możliwość zmiany własnego charakteru. Psychologowie nadali temu zjawisku wyszukaną nazwę ‒ „iluzja końca historii”. Wszystkim nam się wydaje, że osiągnęliśmy końcowy etap rozwoju i za pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat będziemy dokładnie tacy sami. Jak ustalili badacze, to całkowita iluzja: nasze wartości i preferencje ulegną zmianom już w niedalekiej przyszłości.

Dlaczego to takie ważne? Gdyby chodziło tylko o zamawianie kawy w kawiarni, nie byłoby się czym przejmować. Może w głębi ducha mamy ochotę na cappuccino, ale skoro uznaliśmy się kiedyś za zwolenników espresso, to nadal pijemy małą czarną. Może i czerpiemy z tego mniejszą przyjemność, lecz to przecież nie koniec świata.

Tyle że ten mechanizm dotyczy również innych naszych wyborów i preferencji. Może kiedyś faktycznie interesowaliśmy się filozofią, ale już nam przeszło. Tymczasem tak bardzo przywiązaliśmy się do wizerunku filozofa, że wciąż czytamy książki na ten temat. Pojawia się znaczny rozdźwięk między tym, co robimy, a tym, co naprawdę sprawia nam przyjemność. Nasze wybory podyktowane są jednak w dalszym ciągu wyobrażeniami na własny temat.

Krzywda dzieje się nam nie tylko dlatego, że poświęcamy czas na robienie rzeczy, za którymi wcale nie przepadamy (a może wręcz ich nie znosimy). Najgorsze jest to, że umysł ludzki nie znosi sprzeczności, więc stara się zniwelować to uczucie – w ten sposób powstaje bardzo szkodliwy dla nas dysonans poznawczy.

Zasypywanie przepaści między naszymi rzeczywistymi preferencjami a postępowaniem wymaga sporego umysłowego wysiłku i pozbawia nas cennej energii, którą moglibyśmy wykorzystać na inne aktywności. I dlatego tak trudno jest wyłączyć telewizor czy zmusić się do czegokolwiek poza oglądaniem telewizji lub przesiadywaniem na Facebooku czy Instagramie.

Poznanie siebie utrudnia dostrzeżenie ciągłych zmian i pogodzenie się z nimi – jeśli uznamy się za człowieka określonego typu, ograniczymy tym samym własną swobodę. Może faktycznie sami postanowiliśmy zostać kimś, kto lubi espresso albo wpłaca na zbiórki charytatywne, ale wraz z momentem, gdy te zachowania stają się częścią naszego obrazu siebie, przestajemy mieć kontrolę nad kierunkiem, w którym zmierza nasze życie. Wszelkie zmiany zostaną przez nas ocenzurowane albo napotkają opór w postaci dysonansu poznawczego. Jak pisał André Gide: „gąsienica, która pragnie poznać siebie, nigdy nie stanie się motylem”.

Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł i lead pochodzą od redakcji „Przekroju”.

Oddech łączy. Wewnętrznie: ciało z umysłem i emocjami, oraz zewnętrznie ‒ każdą oddychającą istotę z zielonym światem roślin, z innymi, z całą Ziemią.

Oddychanie to branie i dawanie. Dwie przeciwstawne czynności, które dopiero razem tworzą harmonijną całość. Bo żeby zaczerpnąć powietrza, trzeba wcześniej zrobić dla niego miejsce, robiąc wydech. Wydychając zaś, wcześniej należy zaczerpnąć powietrza. Tak oto przeciwieństwa się dopełniają, ucząc nas, że to, co znajduje się na dwóch krańcach, wzajemnie od siebie zależy. Nie ma dawania bez brania, a żeby coś wziąć, najpierw trzeba coś oddać. Gdybyśmy potrafili uważnie wsłuchiwać się w oddech, mógłby on nas nauczyć rozwiązania wielu naszych ludzkich problemów i sporów.

Istotą życia jest koło i cykliczny proces, w którym wszystko powraca, wzajemnie na siebie wpływa i współzależy. Oddychanie jak dzień i noc, jak życie i śmierć, jak elektron i proton, jak kobieta i mężczyzna przypomina nam o podstawowej zasadzie wszechświata, którą jest współistnienie. Nie można istnieć tak po prostu, ponieważ każde istnienie jest faktycznie współistnieniem. Jeśli dzisiaj w naszym świecie próbujemy rozerwać ten związek, nadmiernie przywiązując się do jednego tylko bieguna (na przykład męski świat dominujący kobiecy świat, przyjemność bez cierpienia czy życie z negacją śmierci), to tak jakbyśmy chcieli wyłącznie robić wdechy, uznając, że wydychanie jest nie w porządku lub jest mniej ważne.

Współistnienie wymaga od nas zachowania równowagi i harmonizowania tego, co przeciwstawne. Oddychanie łączy to, co przeciwstawne, w jeden nadrzędny proces. Przyjmując i oddając powietrze, nieświadomie integrujemy dwie oddzielone od siebie czynności. I powtarzamy to przez wszystkie chwile naszego życia. Łączenie tego, co oddzielone, jest nieustającą, podstawową praktyką podtrzymującą nasze istnienie. Oddech to afirmacja połączenia. Jakże ważna jest ta życiowa lekcja.

Wdychanie zieleni

Każdy nasz oddech sławi związek, w którym jesteśmy z zielonymi roślinami. Oddychanie jest więc podstawowym sposobem na przekroczenie poczucia oddzielenia od świata przyrody. To połączenie wymaga jednak, aby oddech był świadomy. Oczywiście zawsze jesteśmy połączeni, nawet gdy oddychamy nieświadomie. Zapominamy jednak o tym połączeniu, a nawet wierzymy, że możemy się oddzielić. W takiej sytuacji świadomy oddech przypomina, że jednak jesteśmy połączeni. Wtedy każdy wdech jest wyrazem wdzięczności za ożywczy dar tlenu, a każdy wydech – prezentem dla roślin. Niektórzy może wzruszą ramionami na te rozważania, ale w takim razie niech ci zuchwalcy zatkają sobie nos i usta i poczują, jak bardzo (ale to bardzo!) potrzebują drzew, glonów czy traw.

Oddech jest szczególnym pomostem między oddzielonym umysłem a ciałem, czyli najbliższym nam kawałkiem dzikiej przyrody. Oddychanie jest funkcją regulowaną autonomicznie przez ośrodek w naszym mózgu. Z drugiej strony (inaczej niż na przykład w przypadku serca) świadomie jesteśmy w stanie wpływać na oddychanie; możemy je pogłębić, przyspieszyć, zatrzymać. To właśnie stanowi wyjątkową sytuację w obszarze naszego ciała: jedyna funkcja, która może być regulowana automatycznie i świadomie.

Biorąc to pod uwagę, oddech jest niezwykłą metaforą naszej relacji z ciałem, w tym z dziką przyrodą, w której ujawniają się aspekty kontroli, władzy, poddawania się, zaufania i współdziałania.

Naprawić wzorzec

Wzorzec oddychania jest manifestacją naszego życia. Jeśli mówimy, że większość z nas oddycha nieprawidłowo, nie oznacza to, że z samym oddechem jest coś nie tak. Oddech tylko dostosowuje się do schematu naszego życia i zawsze jest taki, jaki być powinien. To nasze życie wymaga zreflektowania i zrównoważenia. To my mamy powrócić do utraconej jedności, którą jesteśmy. Ponowne połączenie zaczyna się od oddychania. Ono jest kluczem do połączenia zarówno ze światem przyrody, jak i z samym/samą sobą.

Świadome oddychanie to bycie blisko oddechu, bycie nim samym. To proces, w którym bez wysiłku i przymusu identyfikujemy się z tym, co jest. Bycie jednością z procesem oddychania jest aktem włączenia siebie w szerszą perspektywę, w której rezygnacja z kontroli staje się podstawą spokojnego umysłu. Dzieje się tak, ponieważ świadome oddychanie wymaga zatrzymania się i uważności. A to momentalnie zmienia charakter procesu oddychania. Oddech, jak już powiedzieliśmy, jest jedyną funkcją sterowaną wegetatywnie i świadomie. Koncentrując się na biciu serca, nie jesteśmy w stanie wpłynąć znacząco na jego pracę.

Koncentracja na oddechu zwykle sprawia, że staje się on spokojniejszy, wolniejszy i nieco głębszy. Nie trzeba nawet mieć takiej intencji; oddech sam dostosowuje się do sytuacji, w której zatrzymujemy się i obserwujemy, co się dzieje. Konsekwencją uspokojenia się oddechu jest rozluźnienie całego ciała. Wolniejszy wdech i swobodny, nieco dłuższy wydech pozwalają na redukcję napięcia mięśni i uspokojenie się. Na tym przykładzie widać, jak bardzo ciało i proces oddychania są ze sobą sprzężone.

Napięte ciało sprawia, że oddech staje się przyspieszony i płytki. Koncentracja na oddychaniu, jednoczenie się z nim przyczynia się do wolniejszego wdechu i wydechu, a to ostatecznie rozluźnia ciało i uspokaja umysł.

Kotwica dla umysłu

Chodzi więc o to, by zakorzenić się we własnym ciele, a dokładniej w swoim centrum, z którego energia rozprzestrzenia się na cały organizm. Ciało, oddech, centrum są naszymi kotwicami, pozwalającymi utrzymać rozkojarzony umysł w jednym miejscu i czasie. Świadome oddychanie mocno osadza w teraźniejszości. W oddychaniu istnieje wyłącznie chwila obecna. Nie da się wziąć oddechu z przeszłości ani odetchnąć na zapas. Dlatego gdy umysł błądzi i odlatuje gdzieś daleko, oddech jest w stanie przywołać go do tego, co obecne w danym momencie. Zmartwienia, dylematy, rozterki czy wątpliwości dosłownie rozwiewają się w podmuchach powietrza wraz z kolejnym wdechem i wydechem. A nawet jeśli wciąż są obecne, to w przestrzeni oddechu mogą zgasnąć, robiąc miejsce na kolejne doznanie.

Niezależnie od tego, co byśmy robili, czuli i przeżywali – oddech zawsze jest na miejscu, zawsze dba, by pojawił się kolejny wdech, a po nim wydech. Oddech jest jak troskliwy i bezwarunkowo kochający rodzic, który niezmiennie stoi przy dziecku w pełnej obecności, gotów przyjąć każde doświadczenie. Nawet gdy pojawi się moment zakłócenia i zablokowania oddechu pod wpływem dramatycznej sytuacji, po chwili nastąpi kolejny wdech i wydech. I nie może być inaczej.

Gdy byliśmy dziećmi i przybiegaliśmy do rodzica zapłakani, skarżąc się na rozbite kolano, mogliśmy (lub nie) doświadczyć przyjęcia naszego bólu, ucząc się w ten sposób mieszczenia w sobie trudnych przeżyć. Teraz, gdy jesteśmy już dorośli, ciągle możemy rozwijać w sobie tę umiejętność. Nie wymaga to specjalnego wysiłku – wystarczy świadomie powracać do swojego oddechu wtedy, gdy doznajemy różnych emocji. Stabilność procesu oddychania tworzy przestrzeń, w której możemy pomieścić wszystko. Każdy kolejny wdech i wydech jest świadkiem emocjonalnych wibracji i zachowuje przy tym swój stały rytm. Ta niezmienność wobec emocjonalnej zmienności jest jak bezpieczne schronienie podczas zawieruchy.

Wewnętrzne rozedrganie spotyka się z oddechowym rytmem, którego nic nie jest w stanie na dłużej zatrzymać – póki tli się w nas życie.

Barometr emocji

Wszelkie emocje, uczucia, myśli czy wyobrażenia manifestują się w obecności oddechu. Gdy świadomie się z nim łączymy, kontakt z tym, co pojawia się w przeżyciu, staje się wyraźniejszy, pełniejszy i głębszy. Oddech stanowi czuły barometr emocji, dlatego pomaga wykryć pierwsze oznaki dyskomfortu, cierpienia czy napięcia. Można powiedzieć, że jest swoistym systemem wczesnego ostrzegania. Łącząc się z oddechem, dajemy sobie okazję do integrowania wszystkich odseparowanych części siebie. Tak oto realizuje się połączenie ciała, umysłu i ducha.

W połączeniu, którego fundamentem jest oddech, możemy oddać się z ufnością procesowi życia, stopniowo rezygnując z nadmiernej kontroli. W takim świadomym oddechu ostatecznie rozpuszcza się lęk przed tym, że coś nam grozi. Sprawy można pozostawić swojemu biegowi, ufając, że naturalny proces doprowadzi do wystarczająco dobrego rozwiązania. Oddech uczy nas więc, że nie zawsze trzeba reagować, działać i naprawiać rzeczywistość.

Oddech tylko oddycha.

Nie trzeba go pilnować, zarządzać nim, kontrolować go, zmieniać czy poprawiać. Nie musimy się motywować, żeby wziąć kolejny wdech, ani przekonywać, by zrobić wydech. Jeśli chodzi o oddychanie, to możemy odpuścić sobie martwienie się, a cała reszta przyjdzie sama.

Czyż życie nie polega w dużym stopniu na tym samym?

Oddechowy koktajl

Jedność ze światem nabiera ostatnimi czasy szczególnego znaczenia w kontekście oddychania. Jakim bowiem powietrzem oddychamy? Jest ono życiodajnym darem czy wręcz przeciwnie – naraża nas na rozliczne problemy zdrowotne? Zanieczyszczenie powietrza to obecnie jedno z największych zagrożeń dla zdrowia i życia. Naukowcy szacują, że co roku na świecie umiera dziewięć milionów osób z powodu chorób wywołanych oddychaniem brudnym powietrzem. Toksyczne substancje zawarte w powietrzu pochodzą z kominów naszych domowych palenisk, z rur wydechowych samochodów, zakładów przemysłowych, ale też z wszelkich otaczających nas przedmiotów, takich jak meble, wykładziny, komputery czy nawet poduszki, które nasączone są substancjami chemicznymi.

Oddychając tym szkodliwym koktajlem, dosłownie afirmujemy związek łączący nas ze światem, który stworzyliśmy. Czy to jest dobry, zdrowy, przyjazny świat? Cokolwiek o tym myślimy, doświadczamy po prostu konsekwencji życia w nim. Na naszym życiowym pulpicie pali się intensywnie czerwonym światłem kontrolka przypominająca nam o podstawowym fakcie połączenia z tym, co jest.

Jesteśmy jednym ciałem żywej Ziemi. Cokolwiek jej robimy – robimy sobie samym. Trudno jest uciec od powietrza, którym oddychamy. Jedyne więc, co możemy zrobić, to przyjąć tę niewygodną prawdę i pozwolić sobie na prawdziwy przestrach, smutek i złość, które mogą być pierwszym krokiem do poczynienia zmiany na poziomie zarówno naszego jednostkowego życia, jak i systemu, w którym funkcjonujemy.

Brama

Oddech nieustannie przypomina nam o tym, że jesteśmy połączeni. Prawdopodobnie właśnie z tego powodu oddychanie jako jedna z podstawowych funkcji ciała stało się zaawansowaną praktyką w wielu tradycjach religijnych i duchowych. Tak jest na przykład w jodze, w której siła życiowa nazywana „praną” pochodzi z powietrza. Zatem poprzez oddychanie wchłaniamy pranę w nasze ciała. Jednocześnie „pranajama”, czyli praktyka spowalniania i zrytmizowania oddechu, ma pozwolić na duchowy wgląd i poznanie Absolutu. Oddech jest bramą nie tylko do ciała, emocji, samego/samej siebie czy do przyrody, ale i do Siły Wyższej, do całej rzeczywistości.

Niezależnie jednak od tego, w co wierzymy, warto na co dzień zadbać o swój oddech, gdyż to, jak oddychamy, świadczy o tym, jak żyjemy. Oddychając naturalnie i swobodnie, dajemy sobie to, co najważniejsze, czyli samo życie, podstawową siłę i energię, która przenika każdą naszą komórkę. Oddychaj! Zaczerpnij powietrza. Przyjmij życie, którym dzieli się z tobą cały świat przyrody. I dziel się z nim swoim wydechem jak cennym darem dla zielonych roślin. Oddech jest drogą do połączenia ze wszystkim, co jest.

Całe szczęście, że nie musimy nic robić, by urzeczywistnić jego potencjał.

fot. materiały promocyjne
fot. materiały promocyjne

Fragment książki Ryszarda Kulika Wystarczająco dobre życie, wyd. Natuli, Szczecin 2024. Skróty i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.

Jaką wartość naszemu życiu nadaje architektura? Czego mogą nas o niej nauczyć budowle sprzed setek i tysięcy lat? Dlaczego piękno i tajemnice antyku zamieniliśmy na szary, monotonny beton? Jak budować lepiej, zanim będzie za późno? Opowiada Victor Kossakovsky, reżyser pokazywanego na festiwalu Millennium Docs Against Gravity filmu Architecton.

Mateusz Demski: Architektura bardziej Pana przeraża czy zadziwia?

Victor Kossakovsky: Odpowiem anegdotą – pamiętam, jak pewnego dnia zupełnie zaskoczył mnie widok z okna w moim mieszkaniu. Nagle po drugiej stronie ulicy zobaczyłem budynek pomalowany na różowo. Pomyślałem: „Eee, jak to? W Sankt Petersburgu? Pastelowy róż w stylu Barbie? Nie może być…”. Natychmiast wyobraziłem sobie komediową scenkę. Dwa budynki rozmawiają i jeden pyta drugiego: „Co się właściwie stało, czemu jestem różowy?”. Na co ten drugi odpowiada: „Nie martw się. Jesteśmy tu od dwustu lat. Ci idioci za chwilę znikną. Może kolejne pokolenie będzie miało odrobinę więcej oleju w głowach”.

Czyli Architecton wyrósł przede wszystkim z frustracji?

W mojej głowie ten projekt zaczął się jako prześmiewcza komedia na temat współczesnej architektury, później przyszła pandemia i zrozumiałem, że tak naprawdę nie ma się z czego śmiać. Przewróciłem do góry nogami cały pomysł. Nakręciłem kilka ujęć w Nowym Jorku z czasu kwarantanny. Miasto opustoszało. Wyludnione Broadway i Piąta Aleja. Nie było ludzi ani samochodów. Billboardy na Times Square zgasły. Jedynie budynki trwały niewzruszone. Ze wszystkich śladów, jakie zostawia po sobie człowiek, zaskakująco duża część dotyczy architektury i sposobów zadawania cierpienia innym. Kilka lat później Rosja najechała Ukrainę. Nie miałem wyboru, musiałem znowu zacząć wszystko od nowa.

Film otwierają zdjęcia zbombardowanych miast i osiedli.

Każdy film zaczynam od pytania, co określa nas jako ludzi. Jeśli codziennie przeprowadzasz wywiady takie jak ten, to znaczy, że jesteś dziennikarzem. Jeżeli ja stawiam kamerę na statywie, to jestem operatorem. Ktoś inny, kto sprzedaje owoce, które wyhodował w sadzie, lub uprawia ziemię, jest właścicielem gruntu. „Jesteśmy więc tym, co w swoim życiu powtarzamy” – idąc za myślą Arystotelesa. Zadajmy sobie zatem pytanie: co ludzie robią najczęściej? Odpowiedź brzmi: zabijają.

Na przykład miliard świń rocznie. Albo pół miliarda krów i owiec. Na świecie co sekundę dwa tysiące kurcząt trafia na ubój. Są jeszcze miliardy dzikich ryb, które zabija przemysł rybny. Zabijanie stało się naszą codzienną rutyną. Zrobiliśmy ze świata wielką rzeźnię i jednocześnie doprowadziliśmy do sytuacji, w której zaczęliśmy się zabijać nawzajem.

Nie podejmuję tego tematu pierwszy – Tołstoj analizował go już ponad 100 lat temu. Pod koniec życia stwierdził, że nie możemy oczekiwać idealnych warunków na Ziemi, gdy nasze ciała są grobami zamordowanych zwierząt: „Dopóki będą istniały rzeźnie, będą istniały i pola bitew”. Jeśli tego nie uznamy, utkniemy w błędnym kręgu wojny i pokoju.

Od Tołstoja właśnie zapożyczył Pan tytuł filmu. Jak rozumieć słowo architecton?

Pod koniec powieści Wojna i pokój Piotr Bezuchow mówi: „Niech mną raczy kierować, Wielki Budowniczy wszechświata, i niech mnie wyprowadzi łaskawie z labiryntu kłamstw i oszukaństwa!”. Nie używa słowa Bóg, zwraca się w stronę Architectona. Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z tą książką 40 lat temu, nie zwróciło to mojej uwagi – łatwo przeoczyć krótki fragment w tak niezwykle gęstej narracji. Słowo to zostało błędnie przetłumaczone w wielu krajach – po prostu jako „architekt”. Pochodzi ono natomiast z języka starogreckiego i oznacza architekta nad architektami, czyli stwórcę wszelkiego stworzenia. Prawdopodobnie jedynie Kazimierz Malewicz posługiwał się tym słowem współcześnie – w ten sposób określał swoje rzeźby i modele architektoniczne.

Człowiek sam sobie jest dziś budowniczym.

Paradoks polega na tym, że humanizm to model życia społecznego opierający się nie na tworzeniu, lecz na zniszczeniu i braku poszanowania dla świata naturalnego. Na pewnym etapie ewolucji człowiek postanowił coś wybudować, bo potrzebne mu było miejsce do schronienia. Co zrobił? Wyciął las, zasiał zboże, żeby móc nakarmić krowę, potem zabił tę krowę, by następnie ją zjeść. Nie widzimy złożoności ani szkodliwości tego procesu.

W momencie, w którym się spotykamy, zniszczeniu ulega około 700 gór, tylko w jednej części globu. Liczą one 1460 metrów wysokości, są dziesięciokrotnie wyższe od piramidy Cheopsa w Gizie. Przerabiamy te góry na cement i budujemy z nich budynki, które wytrzymują średnio 38 lat. W Wielkiej Brytanii wyburza się 50 tys. obiektów rocznie, łącznie kilkaset tysięcy w całej Europie. Sytuacja przypomina błędne koło: eksploatujemy góry, budujemy z nich budynki, za kilkadziesiąt lat je wyburzymy i ze zgliszcz powstanie nowa góra, tyle że z odpadów. Moje przesłanie jest proste: wyeliminujmy z naszego życia akt zniszczenia.

Czy idea zrównoważonego rozwoju odgrywa jakąkolwiek rolę przy wprowadzaniu realnych zmian w świecie?

Każda tego typu zmiana napawa mnie optymizmem, jeżeli jednak mówimy o architekturze, nie powinniśmy dać się zwieść. Istnieje ruch nazywany zieloną architekturą, który stworzył oksymoron: „etyczną” modę na zrównoważone budownictwo. Efekt jest jednak odwrotny od zamierzonego, ponieważ budujemy, by po chwili niszczyć i budować od nowa. Pod hasłem sustainable architecture kryją się przecież grube warstwy betonu. Choć na dachu sadzi się rośliny, a deweloperzy nazywają to zielonym rajem, wciąż jest to przecież betonowy klocek. Przemysł cementowy odpowiada za 8% emisji dwutlenku węgla, który powoduje ocieplenie planety – to więcej niż emisja pochodząca z lotnictwa, którą szacuje się na około 2,5%. Odpady budowlane są przyczyną 37% globalnej emisji CO2.

Brzmi strasznie.

Liczby są tak wstrząsające, że wręcz trudne do wyobrażenia. Kiedyś betonu używano wyłącznie do budowy elementów konstrukcyjnych i niezbędnej infrastruktury, takich jak stacje kolejowe czy wielkie mosty. Dziś stosujemy go do wszystkiego. W ciągu ostatnich dwóch lat Chiny wyprodukowały tyle cementu, ile całe Stany Zjednoczone przez 100 lat. Tylko w 2023 r. wytworzyliśmy wystarczającą ilość betonu, żeby zbudować mur o wysokości 1000 metrów i grubości metra, którym można by otoczyć równik. Nie żyjemy w epoce kamienia czy brązu, ale w epoce cementu – największego truciciela współczesności. I może jeszcze w epoce cukru, który dodaje się do każdego produktu spożywczego.

W filmie pokazuję przeciętnych rozmiarów cementownię. Do prowadzenia produkcji potrzebuje ona 26 ton węgla na godzinę. Zakład pracuje 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Bez przerwy. Każdy kraj na świecie ma takie fabryki, a nadmierna eksploatacja sprawiła, że kończą się światowe surowce, w tym zasoby piasku. To najczęściej używany materiał na świecie – rocznie wykorzystuje się około 50 mld ton piasku. Znacząca większość jest przeznaczona na produkcję betonu. Do budowy Dubaju wykorzystano piasek importowany z Australii – przetransportowany z odległości 10 tys. kilometrów. 

Na tym przykładzie widać, że architektura to szybka iluzja sukcesu. Drapacz chmur zmienia oblicze miasta, ma moc przyciągania i stanowi atrybut władzy. Nie jest tajemnicą, że politycy w każdym kraju są związani z branżą budowlaną. Choć w demokracji ten układ jest bardziej ukryty, w systemie totalitarnym każdy prezydent czy burmistrz korumpuje rynek budowlany. Bez wyjątku. Studiowałem ten temat przez ostatnie 11 lat. Odwiedziłem przeszło 100 biur najlepszych architektów świata. Pytałem, jak zostali architektami. Każdy opowiedział mi tę samą historię.

Jaką?

Brzmiała ona tak: „Urodziłem się w mieście. Na mojej ulicy stał jeden piękny budynek i dziewięć brzydkich. Zadałem sobie wtedy pytanie, czy to musi tak wyglądać. I postanowiłem, że zostanę architektem. Studiowałem siedem lat. Potem klepałem biedę przez 20 lat i nikt nie chciał słyszeć o moich pomysłach. Nagle zdobyłem grant na projekt. Żeby go ukończyć, potrzebowałem stu architektów. Budowaliśmy przez pięć lat. Dostałem Nagrodę Pritzkera. A następnego ranka musiałem wszystkich zwolnić, bo budowa została ukończona. Potem pojawiła się intratna propozycja zbudowania centrum handlowego. Dalej była umowa na biurowiec i centrum fitness”.

Kiedy weźmiesz do ręki katalog najlepszych architektów naszych czasów, zobaczysz tam 10 pięknych budynków i 90 okropnych. Skończyli w tych samych proporcjach, w jakich zaczynali. Co gorsza, nie zauważyli, że wszystkie te budowle powstają z cementu. Wchodzisz do takiego biura, wszystko dzieje się tam szybko. Cement jest elastyczny, więc się po niego sięga. Pamiętasz eksplozję w Bejrucie sprzed kilku lat? Cały obszar w promieniu kilku kilometrów został doszczętnie zniszczony. Wśród zburzonych obiektów był jeden z okolicznych biurowców, którym przed zdarzeniem wszyscy się zachwycali – mówiono w jego kontekście o zrównoważonym projektowaniu i inwestowaniu w środowisko. Fantazyjna fasada z aluminium odpadła w wyniku wybuchu. Pod spodem został klocek z cementu.

Główna teza, jaką stawia Pan w filmie, brzmi: nadzieja na wyjście z impasu leży w antycznym podejściu do tematu.

Wiele starożytnych konstrukcji wykonano z betonu, w tym wzniesiony blisko 2 tys. lat temu Panteon z największą na świecie niewzmacnianą betonową kopułą – waży ona ponad 5 tys. ton. Rzymski beton różni się od tego współczesnego, ale gdzieś w zawierusze historycznej utraciliśmy jego recepturę. Naukowcy od lat – bezskutecznie – próbują zgłębić tajemnice rzymskich inżynierów. Współczesne konstrukcje betonowe rozsypują się po kilku dekadach. Pokazuję tę różnicę na przykładzie tureckich miast, które znajdują się w strefie zagrożenia trzęsieniami ziemi. Nowoczesne budynki rozpadają się tam jak domki z kart, kopuły sprzed kilku tysięcy lat stoją zaś na swoim miejscu.

Żeby zrozumieć tę różnicę, wystarczy, że przejdziesz pół kilometra stąd (spotykamy się w centrum Berlina – przyp. M.D.), gdzie stoi Pomnik Pomordowanych Żydów Europy. Został oddany w 2005 r., składa się z ponad 2 tys. betonowych bloków. Więcej niż połowa uległa zniszczeniu, dlatego – by konstrukcja się nie rozpadła – zamontowano metalową ramę. Miejsce o takiej randze powinno trwać wiecznie – jako wiekuista przestroga.

Jak więc wrócić do złotych zasad sprzed wieków?

Historia architektury jest pełna tajemnic. Dwa megality, które filmowaliśmy w kamieniołomie Baalbek we współczesnym Libanie, ważą odpowiednio 1000 i 1670 ton. Nie jesteśmy w stanie ich podnieść najnowocześniejszymi dźwigami. Szacuje się, że potrzeba byłoby 30 takich maszyn. Jednak jakimś sposobem ludzie potrafili obrobić te ogromne kamienie, przetransportować je i do tego wznieść ogromne łuki oraz kolumny. Nie mamy pojęcia, jak to zrobili. Tak samo nie wiemy, jak wybudowano piramidy.

Dlatego stale powtarzam, że musimy uznać inne cywilizacje przed naszą własną – wiemy, że było ich co najmniej sześć, niektórzy naukowcy twierdzą, że cywilizację zachodnią mogło poprzedzać 31 innych. Kiedy kręciliśmy zdjęcia w Turcji, znaleźliśmy ruiny około 700 starożytnych amfiteatrów – każdy z nich miał od 5 tys. do 20 tys. miejsc siedzących, wykonanych w całości z kamienia. Wyobraź sobie 700 teatrów w jednym kraju – w dzisiejszych czasach nie uświadczysz czegoś takiego. Podobnie jest w przypadku amfiteatrów z czasów Platona, gdzie – nawiasem mówiąc – 30 tys. osób przychodziło posłuchać Iliady, a nie oklaskiwać gwiazdy futbolu czy popu. Budynek został doskonale technicznie zaprojektowany: sfilmowaliśmy go w technice 180 stopni, wszystkie miejsca siedzące są rozstawione idealnie poziomo i symetrycznie. Aktor stojący na dole wygłaszał swoją kwestię, a osoba znajdująca się na samej górze go słyszała – i to bez mikrofonu oraz nagłośnienia.

W Puszczy Amazońskiej odnaleziono niedawno całą dolinę zaginionych miast sprzed 2 tys. lat zbudowanych przez nieznaną cywilizację. Równolegle archeolodzy odkryli w Gwatemali sieć tysiąca osad i miast Majów – w każdym z nich mogło mieszkać kilkadziesiąt tysięcy osób. Nie znaleziono żadnego dźwigu. Pytanie, gdzie podziały się maszyny, które przeciągnęły tam ogromne kamienie. To pozostaje zagadką, ale nie ulega wątpliwości, że istniały przed nami cywilizacje znacznie bardziej rozwinięte pod względem technologii.

Jedynym architektem, który pojawił się w filmie, jest Michele De Lucchi. Dlaczego akurat jego wybrał Pan do tego konkretnego tematu?

Podczas pracy nad filmem zapytałem architektów o to, co powinno stać się dominującym tematem współczesnego miasta. W cywilizacji zachodniej – szczególnie w Europie – panowała prosta zasada: miasta budowano wokół katedry umieszczonej w centralnym punkcie, a wiązało się to oczywiście z tradycjami religijnymi. Poprosiłem, by zaproponowali nowe rozwiązania, ale żaden z nich nie mógł wymyślić czegoś odkrywczego – kilku rekomendowało, by centralną budowlą była biblioteka, galeria handlowa albo muzeum. Michele jako jedyny zaproponował uniwersalną ideę. Jego zdaniem w samym sercu miasta powinna znaleźć się niezabudowana, zielona przestrzeń. Rodzaj okręgu, nazywany przez niego kręgiem życia, do którego żaden człowiek nie miałby dostępu. Powinien znajdować się w centrum, by przypominać o tym, że przyroda stanowi rdzeń naszego istnienia – i by miasto mogło oddychać.

De Lucchi w pewnym momencie zauważył, że odczuwa wstyd, gdy buduje kolejne szare klocki w centrum Mediolanu, dokładając tym samym więcej betonu do miasta, które od dawna traci duszę. Powiedział też, że kiedy rodzisz się w takim miejscu – wypełnionym smutnymi, pozbawionymi wyrazu prostopadłościanami – możesz popaść w stany depresyjne. Tym samym nowoczesny design ma katastrofalne skutki dla naszego zdrowia psychicznego. Dlaczego więc budujemy brzydkie i nudne konstrukcje, które nie wnoszą nic do naszego życia? Pozostali architekci nie mieli tego typu przemyśleń. Wszyscy mówili o zrównoważonym rozwoju – proponowali zazielenianie fasad, balkonów i dachów budynków, ale konstrukcje wciąż miały być wykonywane z betonu i stali.

Niezwykle istotną rolę w Architecton odgrywa namysł nad schronieniem dla ludzi. Po pierwsze z powodu wojny w Ukrainie. Po drugie – ze względu na perspektywę wzrostu światowej populacji.

Berlin, w którym się znajdujemy, stanowi doskonały punkt odniesienia. W czasie wojny miasto zostało prawie całkowicie – w około 90% – zniszczone. Choć szybko je odbudowano, mnóstwo budynków wzniesiono bezładnie i niedbale. Jeśli przejdziesz się po okolicy, zauważysz, że na jeden solidny projekt przypada pięć byle jakich. Zamiast planowania mamy wszechobecny chaos. Przewiduję, że tak będzie wyglądać cała planeta w perspektywie najbliższych 20 lat. Jeżeli prognozy się sprawdzą – i nasza populacja osiągnie 10 mld – to co kilka miesięcy musielibyśmy budować kolejny Nowy Jork z betonu, by zaspokoić głód mieszkań. I ta doraźność jest naszą słabością.

W ostatnich latach sporo podróżowałem, spędziłem trochę czasu między rdzennymi ludami. Ich podejście do życia wygląda tak: jeśli potrzebują zbudować – dajmy na to – most, zbierają się, prowadzą długie narady, a przede wszystkim próbują wyobrazić sobie, że za siedem pokoleń ludzie będą wdzięczni swoim przodkom za to, że zostawili im tak wspaniałą konstrukcję. Ponadto rdzenne ludy po udanym polowaniu przepraszają zabite zwierzęta i im dziękują. Nie ma żadnego powodu, by uważać je za „niecywilizowane”.

To może na koniec coś optymistycznego? Jakieś wieści, które napawają nadzieją?

Przepraszam za ten fatalistyczny światopogląd, ale nie wydaje mi się, byśmy mogli uchronić się przed upadkiem. Nie jesteśmy pierwszą cywilizacją na Ziemi. Nasi poprzednicy myśleli zapewne, że będą tu na zawsze, podobnie jak my. A mimo to nie przetrwali – może z powodu pandemii, powodzi, asteroidy lub innego kosmicznego wydarzenia. Nie mamy pewności. Wiemy natomiast, że ludzie regularnie toczą ze sobą wojny, znajdują wrogów niezależnie od fazy rozwoju cywilizacyjnego. Na naszych oczach toczy się też batalia innego kalibru: wojna ludzi z naturą; coś, co nie powinno pozostać niezauważone.

Być może to naturalna kolej rzeczy, że cywilizacje znikają i rodzą się na nowo. Platon ciekawie to tłumaczył – mówił, że są ludzie, którzy budują miasta blisko wody, skupiają tam naukę i kulturę. Są też tacy, którzy mieszkają w górach i wypasają stada owiec. Potem przychodzą powodzie i znikają ci, którzy budowali kulturę. Setki lat po tym pasterze schodzą na dół i powołują do życia kolejną cywilizację. Przesłanie moich filmów jest proste i będę powtarzać je do znudzenia: jeśli przestaniemy zabijać inne stworzenia, może przestaniemy zabijać siebie nawzajem. Potrzebujemy nowego paradygmatu, który jednocześnie pozwoli nam wyznaczyć nowy kanon architektonicznego piękna. Michel przytacza w filmie sentencję, która mówi o tym, że kiedy coś projektujemy, nie tworzymy tylko produktów czy budynków, ale projektujemy zachowania ludzi. Istota architektury polega właśnie na tym, że pozwala nam ona przemyśleć samych siebie; jest symboliczną ramą naszego postępowania.

 

Victor Kossakovsky, materiały prasowe Millennium Docs Against Gravity

Victor Kossakovsky: Rosyjski reżyser, scenarzysta, jeden z najważniejszych współczesnych dokumentalistów. Jego debiutancki film Biełowowie (1993) był wielokrotnie nagradzany, a Niech żyją Antypody! (2011) otworzył festiwal filmowy w Wenecji. W 2020 r. pokazał na festiwalu w Berlinie film Gunda, uznany za jeden z najbardziej poruszających manifestów prozwierzęcych we współczesnym kinie – wyraz solidarności ze zwierzętami hodowlanymi. Jego najnowszy film Architecton (2024) to wielka medytacja nad istotą architektury.

Dlaczego nie powinno się zaczynać nauki pisania od „a” i w jaki sposób odręczne kreślenie liter wpływa na pracę mózgu? Wyjaśnia kaligrafka Ewa Landowska.

Ewa Landowska prowadzi warsztaty, kursy i pokazy kaligrafii, a także projektuje własne kroje pisma oparte na klasycznych alfabetach. Jest autorką m.in. Elementarza do nauki pisania i czytania ułożonego według metody nauki pisania, Krótkiej historii litery łacińskiej, a także współautorką serii Piękna litera – podręczników do nauki klasycznej kaligrafii. W 2015 r. na zlecenie Kancelarii Sejmu przepisała odręcznie Konstytucję RP. W 2020 r. zainicjowała powstanie wirtualnego Muzeum Kaligrafii i Historii Pisma.

Aleksandra Pezda: Po co w dobie klawiatury i sztucznej inteligencji pielęgnować zanikającą sztukę odręcznego pisania?

Ewa Landowska: Dla mnie kaligrafia jest rodzajem sztuki. Czerpię z niej przyjemność tak samo jak ze słuchania muzyki lub oglądania obrazów. Nie potrzebuję więc dodatkowych argumentów. Rozumiem jednak sens tego pytania w szerszym kontekście, kiedy mówimy o piśmie odręcznym, użytkowym. Często zadają mi je uczestnicy warsztatów, także rodzice czy nauczyciele, ponieważ zwykle potrzebują argumentów naukowych. Odpowiadam w ten sposób: upiśmiennienie pomogło stworzyć nowoczesne społeczeństwa. Dbałość o pisanie odręczne jest więc równa walce z analfabetyzmem, a w dzisiejszych czasach – z postępującym wtórnym analfabetyzmem.

Przecież nie jesteśmy analfabetami, mimo że coraz rzadziej piszemy długopisem czy piórem. Nie pamiętam już nawet, kiedy odręcznie napisałam coś innego niż swoje imię i nazwisko.

Badania wykazują, że gdy do pisania wybieramy symbol z klawiatury, nie dokonujemy jego analizy w taki sam sposób jak wtedy, gdy go odwzorowujemy odręcznie i z pamięci. Nasz mózg pracuje inaczej. Potrzebujemy pisania odręcznego przede wszystkim na wczesnym etapie rozwoju, dlatego że ta czynność aktywuje w mózgu ośrodek Broki, który jest odpowiedzialny za rozwój mowy i rozumienie języka. Ale nie tylko – ma on znaczenie także w procesie zapamiętywania informacji. Gdy wykorzystujemy klawiaturę, nasza uwaga koncentruje się głównie na szukaniu symboli poszczególnych liter, ewentualnie na korygowaniu popełnianych podczas ich wybierania pomyłek. Nawet gdy błędy poprawiamy, nasz mózg wykonuje tę pracę, nie koncentrując się na analizie zapisywanych treści.

„Elementarz” Ewy Landowskiej; zdjęcie: Edyta Dufaj, źródło: elementarz.info

 

„Elementarz” Ewy Landowskiej; zdjęcie: Edyta Dufaj, źródło: elementarz.info

Co tracimy, gdy pisanie zastępujemy klikaniem?

Dzieci nauczą się czytać, ale gorzej będą sobie radziły z rozumieniem treści. Te, które już czytać potrafią, będą trudniej zapamiętywały. Takie wnioski płyną z prac naukowców, którzy tropią różnice pomiędzy pisaniem odręcznym a klawiaturowym. Warto wskazać co najmniej dwa takie eksperymenty. Jeden z nich przeprowadzili wśród studentów amerykańscy psycholodzy Pam Mueller i Daniel Oppenheimer, a wyniki opublikowali w 2014 r. w artykule The Pen Is Mightier Than the Keyboard: Advantages of Longhand Over Laptop Note Taking [Pióro jest potężniejsze od klawiatury. Zalety sporządzania notatek odręcznych w porównaniu z pisaniem na laptopie].

Studenci podczas wykładu zostali podzieleni na dwie grupy: jedni robili notatki odręcznie, drudzy korzystali z komputerów. Ci pierwsi zanotowali oczywiście mniej, ale były to zapiski bardziej skondensowane i przemyślane niż sporządzone przez grupę wyposażoną w komputery. Przypisani do tej ostatniej zanotowali więcej i nierzadko odzwierciedlali wykład słowo w słowo, ale kiedy przyszło do sprawdzenia, kto ile zapamiętał, okazało się, że znacznie więcej utrwaliło się w głowach tych, którzy notowali odręcznie. Już podczas pisania dokonywali oni bowiem selekcji informacji, utrwalając w ten sposób materiał.

Kolejny eksperyment dotyczył dzieci. Amerykańskie psycholożki Karin James i Laura Engelhardt podzieliły niepiśmiennych jeszcze pięciolatków na trzy grupy: pierwsza miała przepisać drukowane litery z obrazka, druga – po śladzie, trzecia – w komputerze. Okazało się, że tylko u tych dzieci, które przepisywały litery, aktywował się w mózgu ośrodek Broki odpowiadający za generowanie mowy.

To znaczy, że dzieci, które uczą się pisać „po śladzie”, być może później nauczą się liter?

Właśnie! A przecież od lat tak się pracuje w szkole. Tylko pozornie ułatwiamy w ten sposób naukę pisania. Zamiast wzmacniać umiejętności piśmiennicze dzieci, osłabiamy je i spowalniamy naukę mowy oraz tempo zapamiętywania informacji. To tak silne przyzwyczajenie, że nawet dorośli proszą mnie o pisanie po śladzie, gdy zgłaszają się na warsztaty kaligrafii. Nigdy tego jednak nie robię. Od dawna miałam poczucie, że taka technika nie jest skuteczna, bo mózg nie uczy się wtedy niczego nowego. Teraz jest to już nawet dowiedzione naukowo. Umiejętność pisania, jak każda czynność manualna, wymaga wielu ćwiczeń i lat praktyki, podobnie jak gra na instrumencie. Nie wszystko da się przyśpieszyć. Zresztą – dzieci uczą się pisania szkolnego, ciągłego od samogłosek, od litery „a”, która jest jedną z najtrudniejszych do odtworzenia.

Jak to „a” jest za trudne? Które litery są prostsze?

Naukę powinno się zaczynać od liter „i” oraz „o”, bo każdą następną budujemy z dwóch elementów: łuków i prostych kresek. Ponieważ w szkole wprowadza się litery w innej kolejności, stworzyłam swój własny podręcznik – z takim przydługim tytułem, żeby wszystko było jasne: Elementarz do nauki pisania i czytania ułożony według metody nauki pisania. Jest przeznaczony dla siedmiolatków, którzy najczęściej potrafią już czytać, ale dopiero będą uczyli się pisać.

To ciekawe zresztą, że nasze elementarze stawiają na naukę czytania, a do nauki pisania nie przykłada się dziś tak dużej wagi. W polskiej szkole przedwojennej nauka ta trwała pięć lat, potem ludzie kaligrafowali bardzo kształtnie już do końca życia. Dzisiaj piszemy brzydko i niewielu na zmianie tego stanu rzeczy zależy. Nauczyciele często już nawet nie korygują błędnie zapisanych liter. Nie są do tego zresztą przygotowani. Kiedyś chciałam się wybrać jako wolny słuchacz na zajęcia dla przyszłych pedagogów. Wyobrażałam sobie, że poznam metodykę nauczania pisania. Odkryłam jednak, że takich zajęć nie ma. Nauczyciele wczesnoszkolni potwierdzili to, gdy ich zapytałam: nikt ich już nie przygotowuje do tego, jak uczyć dzieci pisać. Sprawdzałam też, jaka jest ich wiedza o literze, czy orientują się, skąd pochodzi taki, a nie inny kształt. Otóż nie orientują się. Jedyne, co mają do dyspozycji na początku swojej pracy, to gotowe zeszyty ćwiczeń. Żadnej wykładni metody albo kolejności, zgodnie z którą dzieci mogłyby poznawać litery.

Jako dziecko pisała Pani starannie?

Nie! Do dzisiaj, mimo że praktykuję kaligrafię, moje odręczne pismo nie jest zbyt estetyczne. W szkolnych latach kolekcjonowałam uwagi: „Pisz ładniej!”. Pewnie dlatego, że tak jak wszyscy uczyłam się pisać na literach, które mają wiele błędów graficznych. To nie ułatwia pisania jednocześnie płynnego i ładnego.

Co to znaczy, że nasze litery mają błędy graficzne?

Dobrym przykładem są łączniki międzyliterowe. Dzisiaj nie spełniają swojej funkcji albo nawet po prostu ich już nie ma. Na przykład litera „o” – przypomina tę drukowaną, jest tylko owalem, coraz częściej wręcz kółkiem, bo już nawet nie zwężamy liter tak, jak powinniśmy. Dawniej „o” było wyposażone w łącznik, taką pętelkę umożliwiającą połączenie z następnym znakiem w wyrazie. W płynnym pisaniu chodzi przecież o to, żeby stawiać litery bez odrywania pióra czy długopisu od kartki, a przy okazji robić to nie tylko czytelnie, ale i szybko. Na przykład w słowie „osa” u góry „o” wykonujemy pętelkę, żeby od razu przejść do litery „s”. Teraz dzieciom pozwalamy ominąć łączniki. Pytanie: czy ułatwia im to pisanie? Moim zdaniem nie, bo muszą przenosić długopis, żeby rozpocząć pisanie kolejnej litery. W młodszych klasach słabo ćwiczymy ładne pisanie, a w czwartej już wszyscy narzekają, jak katastrofalna jest ta umiejętność wśród uczniów. Dzieci są dziś tak przeciążone szkolnymi obowiązkami, że chętnie się je zwalnia z zadań, które wydają się zbędne. Tak się czasem myśli o pisaniu odręcznym.

zdjęcie: Edyta Dufaj, źródło: elementarz.info

Z przekory więc przygotowała Pani elementarz do nauki pisania odręcznego?

Opracowałam go, bo coraz częściej rodzice pytali mnie, z czego powinni korzystać, kiedy uczą dzieci pisania. A ja nie miałam dobrej odpowiedzi. Dzisiejsze elementarze nie przedstawiają pod tym względem żadnej wartości. Podręczniki stare, sprzed drugiej wojny światowej, były co prawda podporządkowane nauce kaligrafii, ale polecanie ich obecnie nie ma żadnego sensu – styl pisania się zmienił, świat jest gdzie indziej, zresztą zdobyć takie elementarze byłoby trudno. W dodatku pisano wtedy stalówką, litery były dwuelementowe, co znaczy na przykład, że znaki różniły się szerokością elementów konstrukcyjnych. Długopis czy cienkopis, których dzisiaj używamy, nie odwzorują ich.

Popularnego nadal podręcznika Mariana Falskiego nie poleciłabym, bo według mnie – a także w opinii innych kaligrafów i pedagogów, również tych, którzy byli aktywni zawodowo w czasach jego największej popularności – litery przez niego zaproponowane wręcz utrudniały naukę pisania i w konsekwencji prowadziły do degradacji pisma. Falski uczył bardzo dobrze czytania, jego metoda okazała się najlepsza, dzięki niej najmłodsi uczniowie mogą przyswajać wiedzę samodzielnie. Sama jako dziecko uczyłam się czytać z Falskiego i to bez niczyjej pomocy. Jednak litery w jego Elementarzu zostały uproszczone, moim zdaniem ze szkodą dla kształcenia płynnego i estetycznego pisma. Od tamtej pory zaczęła się w szkole nauka brzydkiego i mało funkcjonalnego pisania.

Ja prześledziłam ewolucję litery łacińskiej w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat i nauczyłam się posługiwać powstałymi w tym czasie najważniejszymi stylami. Każdy z 40 rodzajów alfabetów do mojej książki Krótka historia litery łacińskiej sporządziłam ręcznie, rozumiem więc, jak bardzo konstrukcja litery wpływa na proces pisania. Literom Falskiego często brakuje logiki, co utrudnia zachowanie płynności podczas procesu pisania. Po co np. brzuszek małej literze „b” zamykać, skoro można pętelką wyprowadzić z niego łącznik?

Czy ma Pani ulubioną literę, najchętniej rysowaną albo będącą – według Pani –kwintesencją doskonałości?

Odpowiedź na to pytanie jest trudna, ponieważ w kaligrafii możemy wyróżnić kilkadziesiąt rodzajów pisma, a potem jeszcze wiele odmian każdego z nich. Gdybym jednak miała wybrać, byłaby to litera „p”. W swojej konstrukcji łączy ona zarówno elementy proste, jak i skomplikowane, bo i owal, i kreskę, i łuk. W zależności od epoki litera „p” miała brzuszek zamykany bądź otwarty, z łącznikiem. Do czasu wynalezienia druku łączniki stanowiły istotny walor liter, chodziło oczywiście o to, aby szybko i płynnie zapisywać całe wyrazy. Potem konstrukcja literki „p” zmieniła się w taki sposób, że do tej pionowej laseczki nie dopisywano już brzuszka zamkniętego, tylko taki wężyk z naturalnym wyprowadzeniem do następnej litery. Tak pisane przypomina dzisiaj literę z cyrylicy.

Czy na warsztaty kaligrafii przychodzą do Pani ci, którzy chcą poprawić swój charakter pisma?

Czasem są to rodzice zamierzający uczyć swoje dzieci pisać albo nauczyciele chcący dowiedzieć się czegoś o literach. Zdarzają się artyści zajmujący się projektowaniem i planujący poszerzyć wachlarz kompetencji graficznych. Najczęściej jednak przychodzą ludzie, którzy – podobnie jak ja na początku – szukają w tym zabawy, chcą spędzić czas inaczej niż zwykle albo po prostu szukają kontaktu z pięknem. Niektórym zależy na tym, aby zwolnić, bo tempo życia jest ogromne i na co dzień trudno skupić się na czymś tak z pozoru bezproduktywnym.

Kaligrafia może być formą medytacji?

Może pomóc się skoncentrować. Często po zajęciach słyszę zdziwione okrzyki: „Niemożliwe, że minęły już cztery godziny!”. Uczestnicy czasem mi się zwierzają, że przyszli z innego powodu, ale zostają, bo odkryli, że to dla nich jakaś forma terapii.

Świetnym przykładem były warsztaty, które przeprowadziłam razem z psycholożką Ewą Krokosz dla osadzonych w zakładzie karnym w Kluczborku. Zapisywali się bardzo chętnie, bo w takim miejscu każda forma aktywności stanowi atrakcję. Ale gdy przyszli na zajęcia, zaczęli się trochę śmiać. Kpili, że to tak, jakby wrócili do pierwszej klasy, żartowali jeden z drugiego, że „wychodzi za linijkę”. Już myślałam, że nic z tego nie będzie, a warsztaty miały trwać cztery godziny. W końcu ucichli i zaczęli angażować się w pracę. W sali zapanowało skupienie, a w miejsce żartów pojawiły się pytania: „Co mam zrobić, żeby ta litera wyszła mi lepiej?”. Kiedy przyszedł czas na podsumowanie spotkania, jeden z mężczyzn powiedział, że pierwszy raz, odkąd jest w zakładzie karnym, czuł się tak spokojny. Skończyło się na wspólnym malowaniu muralu na ścianach okalających więzienny spacerniak. Powstały rysunki lasu, dzikich zwierząt i hasła kojarzące się z ciszą, skupieniem i wolnością.

Jest coś takiego w kaligrafii – to czynność manualna, która wymusza skupienie, a także daje poczucie sprawstwa. Wytwarzamy coś konkretnego, a w dodatku pięknego.

„Elementarz” Ewy Landowskiej; zdjęcie: Edyta Dufaj, źródło: elementarz.info