Dato umarł przed czterdziestką. W słoneczny wiosenny dzień żona, przyjaciele, rodzina i dzieci odprowadzali go na jeden z tbiliskich cmentarzy. W stolicy mieszkał już kilka lat. Miał tu mieszkanie, rodzinę, nawet jakąś pracę. No i umarł. Ze względu na dzieci żona chciała pochować go w Tbilisi. Nie spodobało się to jego rodzinie, zwłaszcza braciom. Syn powinien zostać przy rodzicach. Nawet po śmierci. Tak tutaj u nas już jest. Nie ma w zasadzie znaczenia, czego chce żona. Zresztą ona też powinna być pochowana przy mężu, ale nie oszukujmy się, syn w rodzinnej hierarchii stoi rangą wyżej niż córka. Jedynym argumentem mogłyby być dzieci, ale tutaj nikt na nie nie zwrócił uwagi. Ciało syna powinno spocząć w ziemi przodków. I już! Zbuntowana żona wzięła jednak sprawy w swoje ręce i zorganizowała cały pogrzeb w stolicy. Wszystko wyglądało na to, że rodzina doszła jakoś do porozumienia. Jednak tuż przed ostatecznym momentem, czyli przed samym cmentarzem, trumnę z ciałem Dato ukradli. Bracia przewieźli go do rodzinnej Megrelii, w zachodniej Gruzji, i pochowali, jak się należy.
Ta historia wydarzyła się nie tak dawno, bo w 2014 r. Opowiedział mi ją Kacha, ale nie był zadowolony, kiedy poinformowałam go, że ją opiszę. Kacha twierdzi, że dotyczyła kręgów przestępczych i dlatego szeroko nie opisywano jej w Gruzji. Ze strachu.
Comme il faut
Eteri nie znosiła gruzińskich pogrzebów. Zawsze mówiła o nich jak o teatrze, który trzeba odegrać przed zebranymi. Najpierw pochowała córkę, potem męża i od tych wszystkich szopek, jak je nazywała, starała się trzymać jak najdalej. Żałobę nosiła dwa lata: rok po córce, rok po mężu. Nie lubiła siebie w czarnym. Ludzie z miasteczka nie patrzyli na to z aprobatą, ale ona sama nie miała już nic do stracenia. Nie chciała pokazywać żałoby za wszelką cenę. Mówiła, że nie jest to jej do niczego potrzebne. Nie pogodziła się z ich śmiercią, ale i tak musiała żyć dalej. Dla córki i męża pościła we wszystkie wyznaczone przez Cerkiew terminy. A na rocznice czy urodziny robiła coś dobrego do jedzenia i kupowała butelkę półsłodkiego czerwonego wina, ale nie zapraszała gości. Nie nosiła przypiętego na sercu zdjęcia córki ani nie katowała się kirem. Nie lubiła epatować ich śmiercią i nie wierzyła w szczerość tych praktyk. Wyjątek robiła tylko wtedy, kiedy szła do cerkwi. Jej spowiednik nie akceptował innego koloru niż czerń u matki, która pochowała dziecko. Według niepisanych norm nie powinna już nigdy ściągać z siebie żałobnej odzieży. Wcześniej kobiety w Gruzji ubierały się w dzadzę, żałobną sukienkę z lnu i nie zdejmowały jej do końca życia. Dziś dzadzę widuje się rzadko, ale czerń na ulicach tego kraju jest najczęściej spotykanym kolorem.
Eteri głęboko wierzyła, więc zakładała czarną chustę i sukienkę, brała świeczkę i szła się modlić. „Bóg to jedyne, czego się w tym życiu boję – powtarzała. – Dlatego wkładam to czarne i idę”. W domu modliła się w tym, w czym akurat była.
Umarła zimą 2016 r. Jej siostra zadbała, by pogrzeb wyglądał tak jak trzeba. Po megrelsku. Dokładnie tak, jak Eteri nie chciała.
Panichida
Najgłośniej krzyczała ta z podrapaną twarzą. Była odpowiedzialna za cały spektakl. Do jej obowiązków należało: rzucanie się na lodówkę z ciałem i zarządzanie doniosłością lamentu wszystkich zgromadzonych kobiet. To ważne. Głośniejszy płacz oznacza większy szacunek i uznanie dla nieboszczki. Ocenia się także jego jakość, to znaczy towarzyszące mu gesty. Im bardziej teatralne, tym lepiej. Czas, jaki zostaje do pogrzebu, jest tylko próbą przed premierą spektaklu. Ta z podrapaną twarzą dobrze orientowała się w gościach, którzy przybywali na ostatnie pożegnanie. Siedem dni panichidy, czyli żegnania się ze zmarłą, to czas dla płaczki, by zorientować się, kogo szczególnie przywitać w dzień pogrzebu.
Dom był przez cały czas otwarty. Codziennie przychodzili sąsiedzi, znajomi, rodzina. Czuwali przy zmarłej. Według zwyczaju pomagali domownikom: przynosili jedzenie, bo w domu, w którym leżą zwłoki, nie należy gotować.
Zdobiona lodówka, w której leżała Eteri, stała w największym pokoju. Przy głowie ustawiono rytualny stolik, tablę, ze świecą, która miała rozświetlać ostatnią drogę, oraz z jej zdjęciem przepasanym kirem. Kiedyś dokładano w to miejsce stakan wina i trochę pokarmu, ale dziś w miastach odchodzi się od tego zwyczaju. Dookoła pokoju rozstawiono krzesła. Siedziały na nich tylko kobiety w czerni.
Nie wiem, czy płaczka, która nadawała rytm panichidzie, była z rodziny czy zatrudniona, ale rolę odgrywała perfekcyjnie. Wiedziała, kto przyjechał, kto co lubił i jakie miał stosunki z Eteri. Wiedziała, komu przypomnieć o jej wypiekach, komu o kawie, a komu o wspólnych wakacjach w młodości. Czasem zwracała się do żałobnika, a czasem do samej Eteri i próbowała ją zmusić, by ta osobiście przywitała się z gościem.
W przerwach między przybywaniem kolejnych żałobników oddalała się w świat swojego telefonu, ale kiedy tylko pojawiał się ktoś nowy, szybko wchodziła w rolę. To nie było trudne. Rozpacz nowo przybyłej (mężczyźni rzadko płaczą) słychać było już od progu. Czasem był to krzyk, czasem głos, który się łamał, a czasem zwykłe łzy. Ta z podrapaną twarzą dostosowywała się do sytuacji. Im lament był większy, tym ona starała się być jeszcze lepsza. Im ktoś wyraziściej rzucał się na lodówkę, tym bardziej starała się wtórować mu ze zdwojoną siłą.
Potem się uspokajało. Przybyły żegnał się z umarłą, okrążał, zgodnie z tradycją, lodówkę z ciałem, zostawiał kwiaty i odgrywał swoją rolę narzuconą przez płeć. Mężczyzna – wychodził na zewnątrz i palił papierosy, a kobieta siadała na krześle między innymi żałobnicami. Siedziały spokojnie, szeptały coś między sobą i czekały na następnych uczestników. Spektakl zaczynał się na nowo wraz z kolejnym gościem. Nowy żałobnik – nowe lamenty.
Ostatni dzień na ziemi
Gruzińska Cerkiew prawosławna uznaje tylko grzebanie ciała w ziemi, i to pod warunkiem, że odbędzie się ono w dni parzyste. Nieparzyste, czyli poniedziałek, środa i piątek są fatalne na rozpoczynanie nowej drogi. Co prawda w latach 70. XX w. przy jednym ze stołecznych cmentarzy zbudowano krematorium. Powstało z prostej przyczyny: rozrost metropolii i brak miejsca na nowe groby. Komuniści liczyli na to, że jego obecność przynajmniej na jakiś czas rozwiąże problem i jednocześnie wpłynie na odchodzenie od tradycyjnych praktyk wciąż religijnego społeczeństwa. Krematorium uderzało w gruzińską Cerkiew, która od początku swego istnienia stoi na straży tradycji. Mimo że Biblia nie neguje kremacji, zdaniem Cerkwi spalenie uniemożliwia zmartwychwstanie. Plan komunistów nie powiódł się i do dziś budynek służy jako składzik dla pracowników cmentarza Muchatgwedi. Legenda miejska głosi, że niegdyś co biedniejsi mieszkańcy Tbilisi urządzali w nim stypy.
Pochówek był ascetyczny. W dniu pogrzebu ciało Eteri przełożono z lodówki do trumny i tę, otwartą, przewieziono do cerkwi. Nie wszyscy tam trafiają. Kiedy ktoś popełni samobójstwo, nie może przekroczyć jej progu. Wieko trumny zabili na cmentarzu w obecności zebranych. Mogiłę zasypali sąsiedzi, do ich obowiązku należało także jej wykopanie. Płaczki na obrządkach cerkiewnych nie było. Pogrzeb był jedynym skromnym aktem tego rytuału.
Kelechi
Na umarłych nie można oszczędzać. Według starych gruzińskich przekonań nasze powodzenie w rajskim życiu zależy od tego, jaki był nasz ostatni ziemski dzień – twierdzi etnolożka tbiliskiego uniwersytetu Nino Mindadze. Ostatnie wydatki poniesione na pożegnanie osoby mają nie ginąć – dojdą do umarłego w świecie, którego bramy właśnie przekroczył. Takie podejście jest głęboko zakorzenione w gruzińskiej kulturze, z niego wynika tradycja finansowego wspomagania rodziny zmarłego, która pozwala opłacić stypę na 100 lub więcej osób. (Osobiście uczestniczyłam w stypie na 400 osób). Już w XIII w. najsłynniejszy poeta gruziński Szota Rustaweli pisał: „Co rozdasz – wróci do ciebie, a czego nie – i tak będzie cudzym”. Należyta godność pochówku zmarłego to ubezpieczenie: im większe wydatki na stypę, tym lepsze życie po śmierci.
Na stypę nie wypada więc nie pójść. Gruzińska stypa (kelechi) jest konserwatywna i unikatowa. Tradycyjną organizuje się w domu, choć dziś dzieje się tak nadal tylko na prowincji, w miastach przeniesiono się do restauracji. Jeszcze pod koniec XX w. istniały oddzielne stoły dla kobiet i mężczyzn. Kiedy uroczystość odbywała się w domu zmarłego, kobietom nakrywano stół wewnątrz, a mężczyznom na podwórku. Zdaniem Mindadze ta tradycja wynikała z płciowego podziału przestrzeni. Dziś zachowała się jeszcze wśród mieszkańców gór.
Na stypie podaje się postne jedzenie. Tradycyjne lobio, czyli gęstą zupę z fasoli, pchali, szpinak zmieszany z orzechami, słodki płow oraz rybę. Na wschodzie Gruzji można podawać mięso, ale tylko z rytualnego uboju: byka albo barana.
To Gruzja, więc żadne zastolie nie obędzie się bez wina i toastów. A te bez tamady, czyli gospodarza gruzińskiej supry (biesiady). Ten wybierany jest zaś z bliskiego kręgu rodziny zmarłej osoby i, co ważne, musi znać etykietę żałobnych toastów. Na żałobnej suprze powinno być ich siedem, z czego pierwszy i ostatni za duszę zmarłego. Pije się je zawsze na stojąco i do dna.
Po kelechi nie chodzi się w gości, bo to przynosi nieszczęście, ale w dobrym guście jest odwiedzenie zmarłego na cmentarzu. Niekiedy przekształca się to w całonocną żałobną suprę, zwłaszcza kiedy umiera ktoś młody.
Ormoci, czyli 40 dni
Wierzy się, że dusza odchodzi do nieba po 40 dniach od śmierci. To nawiązanie do czasu, który upłynął między zmartwychwstaniem a wniebowstąpieniem Chrystusa. Mężczyźni w żałobie nie strzygą brody, poszczą i noszą czerń. A dusza zmarłego krąży między swoimi. Abchazowie codziennie nakrywają dla niej stół, Swanowie w ciemnym rogu domu zostawiają jedzenie, arakę (domową wódkę) oraz fajkę nabitą tytoniem.
Czterdziestego dnia rodzina, bliscy i przyjaciele zbierają się na cmentarzu. To pożegnalna supra z jedzeniem i winem. Pierwszy toast wznosi się za duszę zmarłego, ale nie pije się do końca. Resztkę wylewa się na mogiłę, dzieli nią z umarłym. To początek supry, którą kontynuuje się w domu. Zmarłemu zostawia się jedzenie, wino, czasem papierosa, oczywiście odpalonego.
Żałoba kończy się po roku – rodzina zmarłego może już wracać do normalnego życia. Ceremonia, która ją wieńczy, ma określone ramy, różne w zależności od regionu – zawsze jednak zaczyna się od małej supry na cmentarzu. We wschodniej Gruzji, wśród mieszkańców Tuszetii i Chewsuretii organizuje się wyścigi konne. Udział w nich ma brać dusza zmarłego. Dla niej przygotowany jest specjalny koń, zwany koniem duszy, oraz jeździec. Wybierają się w ostatnią, pożegnalną marszrutę. To symboliczne odprowadzenie duszy do innego świata, znak, że na zawsze opuściła ziemski padół.
Hulaj dusza!
Tatia umarła w 2017 r. Była młoda, miała zaledwie 24 lata. Na wielkim zdjęciu, które przedstawia całą jej postać, robi sobie selfie iPhone’em.
Giorgi miał 46 lat, na zdjęciu wygłasza toast z pełnym stakanem wina.
Lasza szelmowsko patrzy spod okularów à la James Dean. Zginął w wypadku samochodowym. Przy jego grobie ustawiono naturalnych wymiarów BMW z lastryka.
Dato grał w nogę. Jego pomnik to bramka z piłką „ciągle w grze”.
Nino umarła w wieku 35 lat. Na jej nagrobku są zdjęcia: od urodzenia przez dzieciństwo do śmierci. Ostatnie, wygrawerowane na pomniku, jest największe i w kolorze. Przedstawia ją na szezlongu z wężem boa i telefonem w dłoni.
Każda mogiła na cmentarzu oddzielona jest od innych płotkami. Kiedyś nie ogradzano nekropolii, więc każda rodzina sama musiała zadbać, by na mogiłę nie przywędrowała pasąca się krowa, świnia czy inne zwierzę. Zresztą do dziś gruzińskie zwierzęta, także w mniejszych miastach, spacerują wolno między żywymi i martwymi mieszkańcami.
Na cmentarzach widać, jaką Gruzini mają fantazję. Im bardziej na zachód, tym większą. Choć stare nagrobki są skromne, wręcz ascetyczne. Czasem są na nich zdjęcia, innym razem tylko inskrypcje. Gruziński prozaik Dato Turaszwili uważa, że tradycja skręciła w drugą stronę za czasów Związku Sowieckiego. Bogaty pogrzeb i jeszcze pokaźniejszy nagrobek były nie tylko oznaką dostatku i powodzenia, ale przede wszystkim wyrazem wolności. Cmentarz to było jedyne miejsce, do którego nie docierała władza sowiecka. Jakby śmierć była od niej ostatecznym zwolnieniem. Hulaj dusza, Sowietów nie ma! Zaczęto więc tę wolność materializować nad grobem. Stawiano samochody, traktory, domki, nawet pałacyki z pociągniętym prądem. Stworzono swego rodzaju minimuzea z miniogródkami. Dacze pod niezłą imprezę, bo jakkolwiek bogata i pokaźna byłaby mogiła, zawsze przy niej znajduje się stół albo chociaż stolik. I ławka. Jedzenie w Gruzji towarzyszy człowiekowi zawsze. Po śmierci też. To pozostałość animizmu, twierdzi Mindadze. Jeśli człowiek umiera i przechodzi do innego świata, to i tak potrzebuje jedzenia, by przetrwać. I wina, bo w końcu jesteśmy w Gruzji, która słynie z tradycji wyrobu tego trunku już 8 tys. lat. Na cmentarzu zaczynają się też prawie każde urodziny zmarłego, potem jest tort (bez świeczek), tańce i miejsce dla solenizanta przy stole.
Na Kaukazie żyje się tak długo, jak nas pamiętają. A o to, by o nas przypadkiem nie zapomnieli, zadbają ci, którzy nas pochowali: wmurują nasze zdjęcie w ścianę domu, tę od bramy wejściowej; zbudują nam pomnik na cmentarzu – imponujący i wyjątkowy; a kiedy przyjdzie nam zginąć na drodze – postawią krzyż i półkę na wino, żeby wspomniał nas przejezdny.
Zapytałam kiedyś pracownika jednego z tbiliskich cmentarzy o picie wina w takim miejscu. „A jak inaczej wspominać umarłych?” – zapytał zdziwiony.
Wznieśmy toast za dusze zmarłych. Na stojąco. Do dna.