Felieton automobilowy
Era motoryzacji objawiła się nam w 1924 r. pod postacią samochodu Ford. Polubiliśmy go od pierwszego wejrzenia, choć prawdę mówiąc, więcej z nim było kłopotów niż pożytków. Zapalało się go na korbę, co nie było łatwe i nieraz ojciec nieźle się zasapał, zanim ford był łaskaw się uruchomić. Korba musiała iść w ruch po każdym dłuższym zatrzymaniu, jeśli silnik wystygł. Tylko przy ciepłym silniku wystarczał starter. Ojciec w końcu najął silnego chłopca z Babicy, który z dumą nosił miano „kierowcy”, choć przydawał się tylko do kręcenia korbą lub pchania auta.
Ojciec nie miał prawa jazdy, uczył się samemu prowadzić ten pojazd. Na początku siedział za kierownicą w czapce pilotce i okularach goglach (my zresztą też, choć bardzo nie lubiliśmy tego nieprzewiewnego i nieprzyjemnego nakrycia głowy), a na siedzeniu obok niego siedział wuj Rado, który miał na kolanach wielką, grubą książkę – instrukcję obsługi auta. Kiedyś jechaliśmy do domu i zbliżaliśmy się do wielkiej bramy, kiedy Ojciec gwałtownie krzyknął do wuja Rado: „bremza, bremza!” (hamulec). Wuj zaczął nerwowo kartkować księgę, wreszcie znalazł i pokazał odpowiedni fragment, dzięki czemu Ojciec zatrzymał auto tuż przed bramą. Szybkość samochodu nie była jeszcze wtedy nazbyt wygórowana. Od tej pory, ilekroć my dzieci jechaliśmy autem i uznawaliśmy, że trzeba zwolnić, krzyczeliśmy do Ojca chórem: „bremza, bremza!” (nieco złośliwie).
Po roku Ojciec udał się tym fordem do Rzeszowa na egzamin uprawniający do otrzymania prawa jazdy. Egzamin polegał na wykonaniu kilku manewrów autem w towarzystwie egzaminatora. Ojciec zajechał na wielki plac przed gmachem zakładu ubezpieczeń. Natychmiast zbiegły się tam dzieci i młodzież z okolicy, by podziwiać prawdziwe auto. Pan Egzaminator zajął miejsce obok Ojca i wydawał polecenia: „Proszę łaskawie skręcić” (cofnąć, podjechać, zrobić okrążenie itd.), wreszcie stanąć. Po chwili nakazał ruszyć na miejsce startu, to znaczy pod gmach ubezpieczalni. Ojciec próbuje uruchomić pojazd, a on ani drgnie, powtarza próby na różne sposoby i nic. Kompromitacja! Na to Pan Egzaminator z chytrym uśmieszkiem: „A bo Łaskawy Pan nie zwrócił uwagi, że ja zakręciłem kurek dopływu paliwa!”. Kurek odkręcono, Ojciec włącza silnik, a ten znowu milczy! Ojciec znowu stosuje różne sposoby i znowu nic. Na to Pan Egzaminator: „Jeśli Łaskawy Pan pozwoli, ja spróbuję uruchomić”. Ojciec zgodził się chętnie, ale i Egzaminator nic nie wskórał. Samochód milczał jak zaklęty. Na to Ojciec: „Jeśli Szanowny Pan pozwoli, to poproszę chłopców, żeby nas popchnęli, to czasem pomaga”. Egzaminator zgodził się z ulgą.
Ojciec podszedł do gapiów i zaoferował im po dziesięć groszy za pchanie. Rzucili się w kilkunastu, zdaje się, że bardziej ich cieszyło to pchanie niż te 10 groszy. Ford rzeczywiście zaskoczył i ruszył tak ostro, że wszyscy chłopcy runęli pokotem na bruk. Tymczasem Ojciec z Egzaminatorem podjechali pod gmach, przy którym na podeście na szczycie schodów stała Wysoka Komisja Egzaminacyjna w pełnym składzie (przy stanie ówczesnej motoryzacji nie miała ona przecież wiele zajęcia). Oczywiście obserwowała zmagania kierowcy od początku. Kiedy Ojciec wyszedł po schodach, przewodniczący wyciągnął do niego rękę i oświadczył, że w imieniu komisji pragnie serdecznie pogratulować „Szanownemu Panu” wspaniale zdanego egzaminu na kierowcę.
Wpis z bloga Ireny „Kiki” Szaszkiewiczowej Moje pierwsze 100 lat, 23.07.2013 r.; dzięki uprzejmości Macieja i Wandy Szaszkiewiczów.