Doświadczyliśmy właśnie małego trzęsienia ziemi i zostało nam kilkadziesiąt minut, aby uciec w góry. Kończy się świat, jaki znamy – krótka era globalnej dominacji Zachodu. To, co niezwykłe, stało się codziennością.
„Zauważyłeś? Było trzęsienie ziemi” – spytała mimochodem Tomoko, gdy zszedłem do kuchni umyć naczynia. „Tak” – odparłem, choć dopiero to jej pytanie ugruntowało we mnie jasność co do tego, czym było to chwilowe zachwianie świata sprzed godziny. Wstrząs był tak delikatny i tak krótki, że odruchowo uznałem, iż po prostu jestem zmęczony jet lagiem. Moja partnerka, która mieszkała w Tokio przede mną, opowiadała mi, że pierwsze trzęsienie ziemi jawiło się jej jak chrobotanie myszy w szafach. A to budynek trzeszczał albo rzeczy w szufladach się przesuwały.
Minimalne trzęsienia ziemi to w Japonii codzienność. Jednak nawet i większe nie są problemem. Problemem jest tsunami wywoływane przez te poważniejsze tąpnięcia. Zachwianie gruntu pod nogami to tylko sygnał, że za chwilę (od kilkunastu minut do kilku godzin) przyjdzie fala, która zmiecie cały nasz świat. Ale jeszcze wszystko jest w normie. Jeszcze nic się nie stało. Budynki stoją, wszystko zdaje się być normalnie.
I wtedy trzeba uwierzyć w to, co niemożliwe: że świat, który nas otacza, już niebawem przestanie istnieć. Wiedza ta – a w zasadzie wiara – jest jednym z fundamentów życia w krajach, które doświadczają cyklicznych końców świata. To dlatego w miasteczku Kesennuma, które zostało zmiecione z powierzchni ziemi w 2011 r., można znaleźć dziś kamień węgielny, a na nim taką inskrypcję:
„Biegnij! Biegnij w góry! Nie przejmuj się innymi. Najpierw uratuj siebie. I powiedz przyszłym pokoleniom, że tsunami dotarło do tego miejsca. A przeżyli ci, którzy pobiegli. W góry. Więc biegnij! Biegnij w góry!”.
Moment, w którym wiemy, że nadciąga tsunami, jest bardzo trudny. Bo nie masz czasu, aby odebrać swoje dzieci z przedszkola czy pojechać po matkę, która właśnie robi zakupy w centrum handlowym. Musisz uwierzyć, że oni też wiedzą to, co ty, i że zaczną biec w góry, aby obronić się przed wielką falą, która nieuchronnie zbliża się i zmiecie cały świat. Musisz też uwierzyć, że instytucje stworzone, aby uratować ludność w sytuacji zbliżającego się tsunami, będą działać. Że przedszkolanki zabiorą twoje dziecko w góry, a system ewakuacji z centrum handlowego zadziała bezbłędnie.
To właśnie dlatego japońskie społeczeństwo jest tak świetnie zorganizowane. Jego symbolem są perfekcyjnie działające systemy transportowe. Gdy na peron podjeżdża pociąg, każdy pasażer doskonale wie, gdzie stanąć, aby mieć przed sobą wejście do swojego wagonu. W każdym japońskim domu jest plecak, w którym znajdują się najważniejsze artykuły pierwszej pomocy. Gdyby okazało się, że trzeba biec, można go zabrać ze sobą. Na rogu każdej ulicy znajduje się schemat ewakuacji. Wszyscy zdają sobie sprawę, że koniec świata może nastąpić w dowolnym momencie.
Ale też wiedzą odziedziczoną po poprzednich pokoleniach jest i to, że duże trzęsienie ziemi – takie, które obraca w pył cały istniejący świat – przychodzi mniej więcej raz na 100 lat. W Tokio ostatnie miało miejsce w 1924 r. Wtedy spłonęła większość miasta. Jednak szybko zostało ono odbudowane. Gdy żyjesz w świecie cyklicznych trzęsień ziemi, nie budujesz z kamienia, tylko z lekkich materiałów. Bo wiesz, że one i tak zaraz znikną. Dlatego domy w Tokio są młodsze od ludzi – średni wiek budynku to 26 lat, tokijczyka – 44.
Tokio jest miastem, które nieustannie się zmienia, aby wszystko mogło pozostać wciąż takie samo. Ciągłość nie tkwi tam, jak dzieje się w przypadku miast zachodnich, w materialnej tkance, lecz w strukturze własności. To dlatego ta zachodnia mania konserwacji, uznawania niemalże wszystkiego, co lekko pokryte patyną (nawet jeśli jest to niefunkcjonalny i mało wartościowy miejski bruk), za cenne, jest dla Japończyków zupełnie niezrozumiała. Gdy miasto obraca się w pył, zostaje jedynie topografia – drobne różnice w wysokości między pagórkami, kształt dolin. To właśnie bazując na subtelnych różnicach topograficznych, odbudowuje się miasto. Pozornie wygląda ono inaczej – budynki są nowsze, mają inny kształt. Ale podział gruntów oraz struktura własności pozostają bez zmian. Bogaci mieszkają nieco wyżej, a biedni niżej (bo też wzgórza, zwłaszcza na twardszym podłożu, są bardziej odporne na trzęsienia ziemi). Dlatego ulice we współczesnym Tokio przebiegają dokładnie tak samo jak w XVIII-wiecznym Edo, łącząc czasami niewielkie pagórki lub biegnąc dolinami. A budynki rządowe dziś stoją tam, gdzie kiedyś rezydencje japońskiej magnaterii.
Przez większość historii ludzkość miała do przyrody stosunek podobny do tego, jaki wciąż dominuje w Japonii. Przyroda stanowiła zagrożenie, dlatego rozsądne było czuć przed nią jeśli nie strach, to przynajmniej respekt. Chłopów w Europie często jedne nieudane żniwa dzieliły od przymierania głodem. Bajek, takich jak Czerwony Kapturek, w której dziecko zostaje zjedzone przez wilka, nie należy czytać metaforycznie, ale dosłownie. Dla psychoanalityków, np. Ericha Fromma, Czerwony Kapturek był symbolem dziewictwa, a wilk – dzikiej, niezaspokojonej męskości. Zarówno on, jak i inni współcześni intelektualiści głowili się, co taka dziwaczna historia może faktycznie znaczyć. Nie przyszło im na myśl, że znaczy dokładnie to, o czym opowiada. W XVII-wiecznej Europie, gdy bajka ta po raz pierwszy została spisana, dzieci pracowały od maleńkości, najczęściej wypasając zwierzęta na łąkach czy w lasach (np. świnie). Zdarzało się, że były atakowane przez wilki i często na skutek tych ataków ginęły. A bajki miały je przestrzec przed zupełnie realnym niebezpieczeństwem.
To właśnie ze względu na respekt wobec natury osiedla mieszkalne w miastach portowych budowano w bezpiecznej odległości od morza. Tak było w Amsterdamie, Londynie, Sztokholmie, Hamburgu czy Lizbonie. Dziś zabudowuje się wybrzeża, a prestiżowe i luksusowe apartamentowce często stają na plaży. To właśnie człowiek Zachodu pierwszy uznał, że z przyrodą liczyć się nie musi. Miasta zakładane w ramach anglosaskiej ekspansji kolonialnej – takie jak Nowy Jork czy Mumbaj – wyrosły już na zachodniej arogancji wobec sił natury. Ich budowniczym nie przyszło do głowy, że przed morzem należy się chronić.
Gdy nadejdzie wielka fala, a stanie się to szybciej, niż jeszcze niedawno myśleliśmy, właśnie one pierwsze znikną pod falami oceanów.
***
Żyjemy w momencie, w którym doświadczyliśmy właśnie małego trzęsienia ziemi i zostało nam kilkadziesiąt minut na to, aby uciec w góry.
Ów moment chwilowego załamania nadszedł w 2008 r., gdy runęły filary globalnego systemu finansowego i wydawało się, że świat stoi na krawędzi przepaści. Szef amerykańskiego banku centralnego przekonywał wierchuszkę Partii Demokratycznej podczas naprędce zorganizowanego spotkania, że rząd musi uratować banki przez bankructwem. „Jeśli tego nie zrobimy – mówił Bernanke w czwartek – to w poniedziałek możemy nie mieć gospodarki”. Sam zapewne nie wiedział, co to miałoby oznaczać, ale nikomu nie wystarczyło odwagi, by sprawdzić. Państwo wpompowało więc miliardy dolarów w sektor finansowy i uratowało Wall Street, by wszystko mogło być jak dawniej.
Alan Greenspan, poprzednik Bernankego, którego decyzje bezpośrednio doprowadziły do krachu, przyznawał po fakcie, że wydarzenia z 2008 r. wprawiły go w stan „paraliżującego niedowierzania”. Faktycznie, nikt z ekonomistów głównego nurtu nie przewidział katastrofy. Jeszcze na początku 2008 r. czołowe dzienniki powtarzały tezę, że świat wstąpił w erę Wielkiej Stabilizacji, a noblista z dziedziny ekonomii Robert Lukas głosił, że „[…] kluczowa kwestia zapobiegania kryzysom została rozwiązana, i to na wiele dekad”. Amerykańskie elity były przekonane, że nastąpił „koniec historii” i nic nie zakłóci ich globalnej dominacji oraz ekonomicznej prosperity.
Jednakże krach przyszedł i to właśnie on jest symptomem fundamentalnego tąpnięcia: zmierzchu globalnej dominacji Stanów Zjednoczonych oraz Zachodu.
Dlaczego był on tak dużym zaskoczeniem? Osoby, które doprowadziły do załamania, były zbyt młode, aby pamiętać ostatni poważny krach w amerykańskiej gospodarce, czyli kryzys paliwowy z początku lat 70. Wierzyły więc szczerze, że amerykańska gospodarka będzie rosła w nieskończoność, a amerykańskie „cudowne lata” nigdy się nie skończą. Że jutro będzie takie jak dziś, bo dziś jest takie, jakie było wczoraj. Że wydarzenie, które nagle zmienia wszystko, jest zupełnie nieprawdopodobne.
Ale też nikt spośród starszych i bardziej doświadczonych nie zakłócił tego ich przekonania. Nikt nie przekazał im wiedzy, którą można przeczytać na kamieniu w Kesennumie: że koniec kiedyś nadejdzie i że przy pierwszym sygnale ostrzegawczym należy rzucić wszystko i się ratować. W świecie Zachodu króluje zasada opisana kiedyś przez Johna Steinbecka w Na wschód od Edenu: „Ludzie niezmiennie zapominali o latach żyznych podczas lat suszy, podczas zaś lat wilgotnych zatracali wszelkie wspomnienie o latach suchych. Tak działo się zawsze”. Być może dlatego ignorowano ostrzeżenia ekonomistów spoza głównego nurtu, takich jak Hyman Minsky, który z badania kryzysów zachodnich gospodarek wyciągnął następujące credo: stabilizacja destabilizuje. Zawsze.
Zachodnie elity, po tym jak uratowano Wall Street, przeszły nad kryzysem do porządku dziennego. O ile z wielkiego krachu w 1929 r. wyciągnięto poważne wnioski, a krajobraz debaty ekonomicznej dekadę później radykalnie się zmienił, bo nad tym, jak nie dopuścić do kolejnego kryzysu, zastanawiały się najtęższe umysły świata, o tyle ostatni krach – choć doprowadził do załamania ekonomicznego równie bolesnego jak to z lat 30. XX w. – nie zakłócił dobrego samopoczucia nawet tych, którzy do niego doprowadzili. Ekonomiści wciąż mówią tym samym językiem, a niebawem pamięć o ostatnim krachu zatrze się na tyle, że kolejna recesja zostanie przywitana z niedowierzaniem.
Tymczasem rzeczywistość obfituje w wydarzenia „nie z tej ziemi”: huragan Sandy, który zgodnie z modelami statystycznymi używanymi przez klimatologów nie miał prawa skręcić w stronę Nowego Jorku; zwycięstwo Donalda Trumpa, którego kandydatura wywoływała jedynie ironiczne uśmiechy publicystów rok przed głosowaniem, czy decyzja brytyjskich wyborców o wystąpieniu z Unii Europejskiej, której nie przewidziały sondaże. Wszystko to nie mieści się w głowie, gdyż nie tylko w modelach ekonomicznych, lecz także w powszechnej świadomości dominuje linearne myślenie o czasie: założenie, że przyszłość jest zwykłą kontynuacją teraźniejszości. Tymczasem tak jak gotująca się woda w pewnym momencie przeistacza się w parę, tak stan skupienia współczesnego świata przeszedł niepostrzeżenie fundamentalną transformację.
Kultura Zachodu porzuciła język, który pozwoliłby o niej rozmawiać – przekonuje Amitav Ghosh w książce The Great Derangement: Climate Change and the Unthinkable (2016). Zarówno nauka, jak i literatura zostały stworzone do opisu tego, co prawdopodobne, przeciętne i przewidywalne. Choć jeszcze w XVI w. naukowcy zajmowali się takimi zjawiskami, jak ludzie giganty czy deszcz żab, później to, co niezwykłe, zostało wyeksmitowane poza horyzont naukowego poznania. Gdy opowiadano historie przed narodzinami nowoczesnej powieści, to mówiono o tym, co nieprawdopodobne, jak w Gargantui i Pantagruelu. Flaubertowska powieść, która powstała wraz z narodzinami statystyki, wyparła to, co nieprawdopodobne, i skupiła się na tym, co powszechne, codzienne i przeciętne. Oba podejścia do wiedzy łączy gradualizm: przekonanie, że zmiana jest linearna i nie następuje skokowo, a przyszłość można przewidzieć na podstawie obserwacji przeszłości. Wyjątki jedynie potwierdzają regułę, bo celem poznania jest opisanie tego, co przeciętne. To dlatego w zachodniej powieści nie spotkamy się z nagłym zwrotem akcji wywołanym tornadem, powodzią czy trzęsieniem ziemi. Taki zabieg uważany jest za amatorski trik narracyjny, dla którego nie ma miejsca w „dobrej” literaturze.
Tymczasem dziś to, co niezwykłe, stało się codziennością.
Kultura Zachodu wie to tylko intuicyjnie. Gdy w życiu przydarza nam się coś niezwykłego, mówimy: gdyby to było w powieści, to nikt by w to nie uwierzył! Podobne rozpoznanie stoi za wulkanem emocji, które wybuchły w ostatniej dekadzie w przestrzeni publicznej. Można postrzegać tzw. postprawdę jako cyniczny zabieg niektórych rządów i na pewno częściowo tak jest. Ale nie tłumaczy to niezwykle podatnego gruntu, na który padły nieprawdziwe i sensacyjne newsy. Obserwujemy powszechną erozję zaufania do nauki, karierę tzw. alternatywnej medycyny i tak dalej. Intuicyjne rozpoznanie, które czai się za tymi zjawiskami, jest słuszne: faktycznie modernistyczna powieść i nauka oparta na analizie prawdopodobieństw nie są już w stanie skutecznie przewidywać przyszłości. Nie dlatego, że były fałszywe, ale dlatego, że zostały stworzone jako sposób analizy świata fundamentalnie stabilnego. A świat, w którym żyjemy, niepostrzeżenie wyskoczył ze znanych nam kolein i pędzi w nowym kierunku.
Tak jak każda intuicja rozpoznanie to nie zaprowadzi nas jednak daleko. Kamień w Kesennumie pozwala poradzić sobie z momentem końca świata, lecz kultura Zachodu jest tutaj bezsilna. Wysoka temperatura współczesnej debaty publicznej jedynie sygnalizuje niecodzienność naszych czasów, ale nie pozwala się z nią zmierzyć. W Wielkiej Brytanii głównym tematem od trzech lat jest kwadratura koła zwana brexitem oraz zawirowania wewnątrz Partii Konserwatywnej. Cały świat potrafi ekscytować się głupim tweetem Donalda Trumpa. W Polsce media na poważnie debatują o tym, czy Lech Kaczyński pił wódkę w Magdalence, czy nie.
To jest właśnie ta burza przed ciszą, która absorbuje dziś większość naszej uwagi, choć problem leży gdzie indziej. Ekscytuje nas nie to, co powinno. W kulturze Zachodu utarło się przekonanie, że pogoda to najnudniejszy z tematów: można nim na chwilę wypełnić krępującą ciszę, gdy nie mamy o czym rozmawiać. Ale nasze emocje wzburzają inne sprawy: seks, sport czy pieniądze. A to właśnie zmiany klimatyczne powinny być tematem numer jeden. Świat zachwiał się na chwilę i mamy niewiele czasu, aby uciec w góry. Jeśli tego nie zrozumiemy, nasze szanse na przetrwanie radykalnie spadną.
***
Jak doszło do tego, że człowiek Zachodu wyparł ze świadomości wiedzę, że po latach chudych nadchodzą tłuste, a po latach prosperity następuje posucha? Uwierzył we własną wyjątkowość i w to, że stoi ponad przyrodą? Że sam jest w stanie uchronić świat przed tym, co nieuchronne?
Być może to jest właśnie najgłębszy mit Zachodu – mit samotnego bohatera, superczłowieka, który dzięki swojej zaradności, sprytowi, sile woli i uporowi ratuje świat. Co drugi amerykański film – od Indiany Jonesa po Batmana – jest właśnie o tym.
Jak wszystkie przesądy, ten mit częściowo oparty jest na faktach. Przede wszystkim Zachód przez większość historii był wyjątkowy – ale nie na plus, tylko na minus. Jak pokazuje na przykład Jack Goody w książce Kradzież historii, przekonanie, że epoka zwana renesansem stanowi wyjątek w historii ludzkości, kiedy po raz pierwszy odkryto humanizm, sztukę, medycynę, naukę i tak dalej, wynika z zaściankowości dalekiego Zachodu. Z naszego punktu widzenia odrodzenie stanowi moment końca strasznej epoki zwanej średniowieczem. Jednak średniowiecze było okresem zapaści cywilizacyjnej tylko na Zachodzie – został on bowiem odcięty od reszty Eurazji i doświadczył, głównie na skutek ekspansji świata islamu, izolacji od bogatszych regionów. To, co z punktu widzenia Zachodu jest odrodzeniem, było momentem, gdy Zachód zaczął doszusowywać do reszty.
W szkole uczymy się, że to włoscy malarze wymyślili perspektywę. Nic bardziej mylnego – skopiowali rozwiązania, które były dziełem arabskiego matematyka Ibn al-Hajsama w XI wieku (jak pokazuje Hans Belting w książce Florence and Baghdad). Wiemy przecież, że klasyków greckich Europejczycy „odkryli” dzięki myślicielom arabskim. Pierwsza rewolucja przemysłowa w historii nie miała miejsca w Anglii, ale w średniowiecznych Chinach. Tam też pierwszy raz na masową skalę używano banknotów, w czasach gdy w Europie dominowała gospodarka bezpieniężna. W zasadzie większość zdobyczy cywilizacji powstała poza światem zachodnim. John Hobson w książce The Eastern Origins of Western Civilisation jest bezwzględny: „[…] jedynymi europejskimi wynalazkami przed XVIII wiekiem były śruba Archimedesa, wał korbowy oraz proces destylacji alkoholu”.
XX-wieczny spór o to, dlaczego Zachód wyprzedził Wschód, skupiał się na wyszukiwaniu jakiejś szczególnej cechy kultury Zachodu, która predestynowała go do globalnej dominacji. Pisano o wyjątkowych umiejętnościach, wynalazkach, które przesądziły o losach świata (jak weksel – choć to Włosi też „pożyczyli” od Arabów), czy cechach kulturowych, takich jak oszczędność i pracowitość. Dziś istnieje konsensus naukowy co do tego, że w roku 1800 Zachód nie tylko nie górował nad Wschodem, lecz także nic nie zapowiadało jego późniejszej dominacji. Ta trwała zaś zdecydowanie krócej, niż nam się wydaje: dopiero w roku 1870 połączone gospodarki Wielkiej Brytanii oraz Stanów Zjednoczonych wyprzedziły Indie czy Chiny (szczegółowo analizuję to w książce Kapitalizm. Historia krótkiego trwania).
Wyprzedziły, bo anglosaskiemu Zachodowi udało się coś nowego: znaleźć klucz do podtrzymania wzrostu ekonomicznego. Wcześniej wszystkie gospodarki, które zaczynały dynamicznie się rozwijać – czy to świat islamu we wczesnym średniowieczu, czy to gospodarka chińska w XIII w. – zawsze natrafiały na bariery natury ekologicznej. Gdy podstawowym paliwem było drewno, każda mała rewolucja przemysłowa kończyła się dramatycznie: radykalną deforestacją, której nie dało się przeciwstawić. Ilość dostępnego drewna jest zależna od dostępnego terytorium. A ono jest, koniec końców, ograniczone. Dlatego ostatecznie każda protoindustrializacja rozbijała się o ścianę ekologiczną i kończyła krachem.
Sekretem sukcesu Zachodu było wykorzystanie paliw kopalnych do wzrostu. Węgiel tym różni się od drewna, że jest niezależny od terytorium – jego pokłady zdawały się nieograniczone, a także były bardziej skompresowane, dzięki czemu miejsca wytworzenia energii oraz jej konsumpcji zostały oddzielone (to była też przewaga maszyn parowych nad napędzanymi energią wodną, bo wtedy fabryki musiały być ulokowane przy rzekach). To dlatego można było się „oderwać” od sił przyrody: wody, wiatru, niepogody, lokalizacji. Cywilizacja zbudowana na paliwach kopalnych faktycznie przeczy prawidłowościom, które wcześniej rządziły światem. Ale przesądził o tym – jak przekonuje Kenneth Pomeranz w The Great Divergence – geograficzny łut szczęścia parweniusza: Anglia była bogata w węgiel, a w dodatku jego złoża znajdowały się blisko miast. W Chinach znano węgiel od dawna i używano go, tyle że nie w przemyśle, lecz w domach: do gotowania czy ogrzewania. Ale szybko ujawniły się skutki uboczne takich praktyk w postaci zanieczyszczenia. I to najprawdopodobniej był główny powód, dla którego Chińczycy nie zdecydowali się w XIX w. użyć węgla do rozwoju przemysłu.
Anglia miała jeszcze drugi przypadkowy zasób: ogromne obszary Ameryki Północnej, które można było skolonizować. Amerykę podbito zresztą nie ze względu na jakieś nadludzkie cechy Zachodu, lecz głównie dlatego, że rdzenna ludność wyginęła na skutek zaraz, które Europejczycy ze sobą przynieśli i na które akurat byli odporni. Amerykańska przestrzeń pozwoliła na ekspansję rolnictwa wciąż dostarczającego surowców potrzebnych do wzrostu: żywności dla miast i bawełny, którą potem angielskie fabryki przerabiały na tekstylia będące podstawą brytyjskiego wzrostu. Nastąpiła druga rewolucja przemysłowa, czyli moment, kiedy pojawiły się elektryczność, tania stal, przemysł chemiczny oraz kolejne paliwo kopalne – ropa. To właśnie wtedy powstały podwaliny współczesnego świata: cywilizacja metropolitalna, której symbolem stał się samochód (żyjemy w niej do dziś). Zyskała ona wymiar globalny, a pałeczkę lidera od Wielkiej Brytanii przejęły Stany Zjednoczone oraz Niemcy.
Podstawową zasadą 150 lat zachodniej dominacji była idea wzrostu: tego, że jutro ma być odrobinę lepsze od dziś, że wszystkiego ma być odrobinę więcej. Ekonomiści uważają, iż „zdrowa” gospodarka rozwija się w tempie 3% rocznie. Niby mało, ale ten wzrost się kumuluje: w kolejnym roku 3% liczone jest od 103% z roku poprzedniego i tak dalej. W skali jednego pokolenia, czyli 30 lat, to istna rewolucja: 143%. Jeśli te 3% to statystyczny wyraz nowej technologii, nowego produktu, nowej usługi, to każde pokolenie żyje w zupełnie innej rzeczywistości. Tak było przez ostatnie 150 lat, kiedy rodzice nie byli w stanie nadążyć za tym, jak żyły ich dzieci. Kiedy konflikt między pokoleniami wynikał z tego, że rodzice i dzieci żyli faktycznie w innych światach.
Dlaczego to akurat 3%, a nie 5 czy 2 stało się jedną z żelaznych zasad zachodniego kapitalizmu? Znowu, na podstawie własnego doświadczenia, ukuto uniwersalne prawo: po prostu faktyczna stopa wzrostu PKB mniej więcej tyle, średnio, przez ostatnie 150 lat wyniosła. Jednak wzrost ten nie jest do utrzymania: 3% rocznie od złotówki to dość mało, ale 3% rocznie od miliarda złotych to sporo. Gdy kapitalizm ograniczał się do kilku brytyjskich fabryk i ich zaplecza surowcowego, taka stopa wzrostu była zupełnie osiągalna. Kiedy dziś oplata cały świat, coraz trudniej jest produkować więcej i więcej. To właśnie m.in. dlatego wzrost gospodarczy coraz silniej się „wirtualizuje” – z punktu widzenia PKB nie ma znaczenia, czy powstało jakieś fizyczne dobro albo realna usługa, liczy się tylko moment, gdy pieniądz przeszedł z ręki do ręki. Aby utrzymać stopę wzrostu na „zdrowym” poziomie, zachodnie gospodarki postawiły więc na rozwój sektora finansowego. Wzrost ten jest już niemal zupełnie wirtualny, choć momenty jego załamania – takie jak w 2008 r. – mają realne konsekwencje dla milionów ludzi.
***
Jaki będzie koniec tego wszystkiego? Jak zwykle – ekologiczny. Choć zgodnie z mitem Zachodu wzloty i upadki cywilizacji związane są z wewnętrznymi cechami kultur (te pierwsze – z zaradnością, sprytem, kreatywnością i tak dalej, a te drugie – z pychą, zadufaniem, nieuwagą), to współczesne badania pokazują, że przed epoką paliw kopalnych okresy dobre i okresy złe pojawiały się w każdym zakątku świata w podobnym czasie. To właśnie koniunktury ekologiczne – jak pokazuje Victor Lieberman w książce Strange Parallels – tłumaczą, dlaczego w tym samym czasie rozwijały się zupełnie od siebie niezależne państwa i cywilizacje: to ekologia splata losy Francji, Rosji, Wietnamu i Chin. W Europie żyjemy mitem Imperium Rzymskiego, choć na drugim krańcu Eurazji pojawiło się równolegle silne imperium dynastii Han w Chinach, do dziś wspominane jako złoty okres w chińskiej historii oraz pierwszy moment, gdy państwo chińskie stało się jednością.
Za rzymską prosperity – jak pokazuje Kyle Harper w książce The Fate of Rome – stał przede wszystkim ciepły klimat. Dzięki wzrostom temperatury (związanym ze zmianą kąta nachylenia Ziemi w ruchu wokół Słońca) można było uprawiać zboże nawet w górach. „Jeśli policzymy tylko dodatkową ziemię, którą można było uprawiać w Italii dzięki wyższym temperaturom – pisze Harper – to daje ona co najmniej taki wzrost, przy dość konserwatywnych obliczeniach, ile wyniósł wzrost gospodarczy między rządami Augusta i Marka Aureliusza. Z tego punktu widzenia ludzkie wysiłki zdają się bez znaczenia. To właśnie stąd bierze się fatalizm rolników. Wyższa siła, którą jest klimat, pokazuje, jak nieistotni jesteśmy”. Gdy w latach 530–540 doszło do oziębienia klimatu (na skutek erupcji wulkanów), zaczął się też upadek rzymskiego imperium.
Oczywiście przy każdym końcu świata pojawia się burza emocji: próby wytłumaczenia zdarzeń jakimiś ludzkimi czynami czy zaniechaniami, znalezienia winnych. Brutalna prawda jest jednak taka, że od zawsze warunki brzegowe działalności człowieka wyznaczała natura. Będzie tak i tym razem, choć koniec naszego świata tym różni się od poprzednich, że sami jesteśmy jego przyczyną.