Za siedmioma górami, za siedmioma rzekami żyje sobie dzieweczka, która całymi dniami biega po lesie, a wieczorami słodko zasypia w objęciach niedźwiedzia. Niedźwiedź ma pewnie na imię Misza, ale tym się nie zrażajmy. Najważniejsze, by odnaleźć w sobie tę słowiańską moc.
„Zdrowia jasnym myślom Twoim!” – tak zaczyna się e-mail, który stanie się dla mnie przepustką do lepszego świata. Niepotrzebna wiza, niepotrzebny samolot. Nie muszę nawet mówić po rosyjsku. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności nowy lepszy świat powstaje niedaleko mego rodzinnego miasta. Kilkanaście kilometrów wylotówką na północ pozwala opuścić matrix.
Gdy docieram do ostatniego domu, tuż za malowniczo położoną wsią, witają mnie brodaci mężczyźni i kobiety w długich sukniach. W takim stroju, bez makijażu, stawiłam się o umówionej godzinie pod adresem, który przesłano mi e-mailem. Przedstawiam się jako szczęśliwa mama i nieszczęśliwa obywatelka technokratycznego świata, tęskniąca za naturą i innym stylem życia. Nie kłamię, ale i nie mówię prawdy.
Na szczęście gospodarze przedstawiają się w podobnym stylu. Mieszkają w większości w dużych miastach, do których nie pasują i w których czują się obco. Są właścicielami poszczególnych części ogromnego terenu, na którym się spotykamy, albo wkrótce nimi będą. Całość należy do pewnej pary, która mieszka tu od trzech lat w starym, poniemieckim domu. Opuści go, gdy tylko zakończy się budowa jej rodowej osady, położonej kilka metrów dalej, na wzgórzu.
Gdy wszyscy uczestnicy zjazdu dotarli na miejsce, ruszyliśmy spacerem polną drogą na działkę, która jest częścią wspólną przyszłego skupiska osad. Stoi na niej prosty, drewniany domek, bez prądu i wody, który w przyszłości ma być szkołą. W środku długowłose kobiety w długich sukienkach szykują wegański poczęstunek. Brodaci mężczyźni na zewnątrz rozstawiają stoły i ławy. W końcu zasiadamy w kręgu. Dołączają do nas dzieci, których jest tu pełno.
„Pokój waszym jasnym myślom!” – zagaja organizatorka zjazdu, a ja wiem, że świat, jaki znałam, chyba się właśnie kończy.
O szkodliwości dżinsów
Na anastazjowiczów trafić można też przy okazji wycieczki w egzotyczne rejony YouTube’a. Zacząć można na przykład od filmu dokumentalnego o Wisarionie, ukraińskim milicjancie, który poczuł w sobie Jezusa. W wyniku przemiany stał się duchowym przywódcą, guru i bogiem dla kilkudziesięciu tysięcy ludzi, którzy porzuciwszy swe uprzednie życie, zamieszkali w ekoosadach w odległym zakątku Syberii. Odkrywanie w sobie Jezusa ma w krajach bloku wschodniego długą tradycję. Szacuje się, że tylko w Rosji żyje i naucza około 18 Jezusów. Od kiedy Rosjanie pożegnali komunizm, pustkę po jego ideologii wypełniać zaczęły ruchy New Age, ostatnio coraz silniej inspirowane słowiańszczyzną. Do Jezusów dołączyli duchowi nauczyciele i guru wszelkiej maści, a z nimi zastępy bardów, wieszczów i bajarzy. Ale to tylko kontynuacja starej rosyjskiej tradycji: dość wspomnieć starowierców, filiponów czy skopców.
Po tym filmie YouTube proponuje kolejne. Wkraczamy w bajkowy świat rosyjskiego nurtu świadomościowego. Prędzej czy później natkniemy się na niejakiego Lewszunowa, który inspiruje swoich subskrybentów do przebudzenia i powrotu do prawdziwej słowiańskiej natury. Porusza zresztą szeroki wachlarz tematów: od bajek ludowych przez Wedy, zdrowe jedzenie, role płciowe, przodków po szkodliwość dżinsów. Takich postaci jest tu mnóstwo, niektóre wielce radykalne. Od kobiety oczekuje się często powrotu do domu i rezygnacji z pracy zarobkowej. Od gejów oczekuje się, żeby ich nie było, podobnie zresztą jak Żydów, Unii Europejskiej i całego zła technokratycznej cywilizacji Zachodu. Na pierwszy rzut oka Anastazja to przy tym Pollyanna.
W objęciach niedźwiedzia
Na samym początku była książka. W 1997 r. wydał ją własnym sumptem autor, rosyjski przedsiębiorca czasów pierestrojki, który w trakcie jednej z handlowych podróży promem w głąb tajgi napotkał na brzegu Obu dwóch starszych panów. W trakcie rozmowy okazało się, że jeden miał około 120 lat, a drugi był jego ojcem. Kusili go propozycją biznesową, ich prawdziwą intencją było jednak zapoznanie Władimira z wnuczką obu, Anastazją.
Anastazja żyje samotnie w całkowitej harmonii z naturą, która zresztą służy jej z oddaniem. Biega boso po lesie, żywi się listkami i jagodami, śpi w szałasie (w przypadku niskich temperatur w objęciach prawdziwego niedźwiedzia), raduje się, wywija salta, śpiewa i przy okazji zmienia świat siłą swoich myśli.
Jej życie różni się diametralnie od tego, jakie wiedzie biznesmen Władimir. On raduje się i śpiewa ewentualnie po pijaku, fetując sukcesy swych prężnie rozwijających się interesów, je wszystko i dosyć przypadkowo, żony unika i ucieka przed nią w pracę lub młode ramiona. Władimir chce zmieniać swój stan konta, na myślenie o świecie nie starcza mu czasu. Władimir jest już w okolicach pięćdziesiątki, Anastazja przekroczyła dwudziestkę. Władimir bywa dla niej niemiły, ale z czasem Anastazja zapragnie urodzić Władimirowi potomka.
I tak dalej, i tak dalej. Aż do planu uzdrowienia ludzkiej cywilizacji, przemodelowania istniejących relacji i stylu życia i stworzenia nowego, lepszego oczywiście, świata. Zmianę zaczyna się od założenia osady rodowej; dokładne wytyczne zainteresowani odnaleźć mogą w jednym z 10 tomów, w których szczegółowo opisał przemianę własną, przekazy Anastazji i dalsze wskazówki dla mieszkańców Ziemi.
Książki te, wydawane z reguły przez malutkie, powiązane z Megrem wydawnictwa, sprzedały się na świecie w ponad 20 mln egzemplarzy. Głównie w krajach rosyjskojęzycznych, ale seria Anastazja doczekała się wielu tłumaczeń. Polskie jest dość toporne, zachowuje rosyjski szyk zdania, brzmi pompatycznie i staromodnie. Za to okładki są z przyszłości i przeszłości jednocześnie. Na pierwszym planie twarz pięknej niebieskookiej blondynki, w tle zwykle pejzaż albo impresje szalonego grafika na temat kosmosu, do tego rozmycia, przenikanie, neonowe napisy. Trochę ulotki Świadków Jehowy, trochę „Grafik płakał, jak projektował”. Od niedawna do kupienia nawet w Empiku!
Awokado nie uświadczysz
By dostroić się wibracyjnie, energetycznie i estetycznie do tego, co mnie czeka, na kilka tygodni zrezygnowałam ze spodni. Spodnie uniemożliwiają bowiem kobiecie czerpanie energii z ziemi, osłabiają zatem kobiecą moc. A gdy kobiecie brak mocy, cierpi cała rodzina: dzieci chorują, mężczyzna zmuszony jest energetyczne niedobory wyrównywać poza domem, rośliny doniczkowe więdną. Nie chciałam ryzykować. Moje krotony miały się co prawda świetnie, ale po co igrać z ogniem? Redakcyjna koleżanka, przed której szafą zawsze stoi kolejka teatralnych kostiumografów, pożyczyła mi sukienki. Wybrałam takie, jakich nigdy nie kupiłabym dla siebie: zwiewne, z falbanami, w kwieciste wzory. Trudno mi było je nosić, czułam się jak w przebraniu. Szczególnie w centrum Warszawy. Sprawdziło się za to długie lniane giezło z niebieskim pionowym haftem, pamiątka z pobytu w Grecji. Zwłaszcza gdy nosiłam je z adidasami i czułam się jak żeńska, słowiańska wersja Jamiroquaia.
Powstająca osada ma być miejscem, w którym wciela się w życie idee Anastazji. Nie wolno tam palić, spożywać mięsa ani pić alkoholu. Mile widziane są młode małżeństwa, które chciałyby uniezależnić się od systemu i żyć samowystarczalnie. Mieszkańcy nie tworzą żadnej formalnej organizacji, wspólnym mianownikiem jest fascynacja Anastazją. Poglądy polityczne mają różne. Część uważa się za potomków tych Słowian, którzy przekazali Hindusom Wedy i którzy generalnie są po prostu najlepsi i najmądrzejsi w całym kosmosie. Część uważa, że takie myślenie jest niezdrowe, a wszyscy ludzie są sobie równi. Część chce po prostu wić domowe gniazdo i uprawiać z miłością rośliny możliwie daleko od tak zwanego normalnego świata, który nas niszczy i niewoli.
Goście natomiast to w większości kobiety, często w towarzystwie dzieci. Duża rozpiętość wieku. Jest emerytka, która od paru lat podróżuje samotnie po całym świecie i właśnie wróciła z Indonezji, gdzie spędziła kilka miesięcy mimo całkowitego braku pieniędzy. Jest 20-latka, dla której wizyta tu jest częścią tournée po newage’owych festiwalach i ekowioskach oraz procesu poznawania siebie. Jest para z południa Polski, która zdecydowała się dołączyć do osady i przyjechała finalizować formalności związane z zakupem ziemi. Jest samotna mama z dwiema małymi dziewczynkami, z których jedna krztusi się i kaszle tak mocno, że mam ochotę wezwać karetkę. Wszyscy niepokoimy się stanem dziecka, ale ona tłumaczy cierpliwie, że córka pragnie przejść przez to samodzielnie i bez pomocy konwencjonalnej medycyny. Odważnie jak na dwulatkę! Muszę się powstrzymywać, by nie interweniować. Powtarzam sobie, że przecież mama zna swoje dziecko i wyczułaby, gdyby było zagrożone.
Nie wiem, co robić, więc nie robię nic.
W porze posiłku dzielimy się na mniejsze grupy i szukamy schronienia w cieniu. Jest upalnie. Stoły uginają się pod ciężarem jedzenia. Wszystko domowej roboty, zdrowe, wegańskie. Warzywa tylko lokalne, sezonowe. Awokado nie uświadczysz, ale i tak wygląda to kusząco. Nie wiem, co wybrać.
„Zjedz, jak czujesz” – doradza mi jedna z gospodyń.
Siadam obok emerytowanej podróżniczki i wysłuchuję opowieści o awatarach, uzdrowicielach i kosmicznych wojnach. Pojawia się też wątek Atlantydy, ale że nigdy tam nie byłam, rozmowa lekko mnie nudzi. Przysiadam się więc do pary, która za jakiś czas tu zamieszka. Okazuje się, że tylko ona sympatyzuje z ideami Anastazji, mąż jest nieco sceptyczny. Książek jeszcze nie przeczytał. Towarzyszył jednak małżonce w wyprawach na różne zjazdy anastazjowiczów i idea życia na łonie natury przemówiła do niego. To był stopniowy proces. Najpierw rozpadał im się związek. Ona przeczytała książki Megrego i zaczęła nad sobą pracować. Przestała jeść mięso, przestała się malować, przestała pędzić. Przyjrzała się swojemu stosunkowi do drugiej połówki i to, co zobaczyła, przeraziło ją. Zamiast dodawać mu wiary i sił, była jego najsurowszym krytykiem. Zgodnie z radami Anastazji zaczęła więc o męża zabiegać, czasem wbrew sobie. Wróciły spacery za rękę, kolacje przy świecach. Każdego dnia witała go w domu, jakby wrócił z dalekiej podróży. No i stało się. Zakochali się w sobie od nowa. Przy okazji zakochała się w samej sobie – łagodniejszej, czułej, troskliwej. Kilkanaście lat po ślubie para przeżywa najpiękniejszy, najbardziej namiętny okres swojego związku.
Muszę przyznać, że wszystkie pary, które tu są, wyglądają na szczęśliwe. Po lekturze Anastazji spodziewałam się relacji opartych mocno na patriarchalnym modelu, ale w praktyce wygląda to inaczej. Kobieta jest boginią, którą się niemalże czci. Mężczyzna wie, że tylko przy jej pełnym wsparciu będzie w stanie zrealizować swój potencjał, kobieta zaś wie, że troska i opieka, którą otoczy bliskich, rozwinie ją duchowo. Związek jest więc świętością. Pielęgnuje się go i wzmacnia bez ustanku. Jak tłumaczy mi jedna z kobiet, mężczyzna nie może stać się kumplem swojej partnerki. Pary powinny dbać o zachowanie odmienności – od stroju po zajęcia, którym poświęcają czas. Jest domena kobiet, jest i świat mężczyzn. W technokratycznym świecie role się wymieszały, granice pomiędzy tym, co żeńskie, a tym, co męskie, uległy zatarciu. Wzajemne przyciąganie jest więc coraz słabsze, uczucia łatwo się ulatniają. I do tego jeszcze ta nieszczęsna joga!
Wielki Mur Słowiański
Mężczyzna w słowiańskiej koszuli załamuje ręce, gdy mówię mu, że ją uprawiam. Jego zdaniem joga to energia męska, która może mnie tylko okaleczyć, a przede wszystkim –zrazić do mnie mężczyzn. Jego żona trenuje gimnastykę słowiańską – podlany New Age system ćwiczeń wywodzących się ze słowiańskich tradycji i wierzeń – i jest nią zachwycona. Uważa, że w porównaniu z nią joga jest niemalże przemocowa. Asany polegają przecież w pewnym sensie na wytrzymywaniu bólu.
– Nasza kultura również opiera się na bólu – kontynuuje mężczyzna w słowiańskiej stylizacji. – Spójrz na kościół! Czerń, smutek, świat bez kobiet. Samo słowo „kościół” to przecież nic innego jak „ścielenie kości” albo „ścielenie kośćmi”. Kościół karmi się śmiercią, zastrasza. Zbiera ludzi pod wizerunkami konającego Jezusa i wbija im do głowy, że są marni. Całe szczęście, że coraz więcej ludzi się budzi i to porzuca.
– Tylko że do tej pory zwracali się w stronę religii Wschodu – wtóruje mu małżonka w trampkach i kwiecistej spódnicy. – Stąd popularność jogi czy buddyzmu. My też przeszliśmy tę drogę. Spędziliśmy z dziećmi wiele miesięcy w Indiach i tam pewien guru, gdy powiedzieliśmy mu, że jesteśmy z Polski, nazwał nas arianami i zaczął bić pokłony! To o nas pisano w Wedach, to my inspirowaliśmy Wschód! Zapomnieliśmy o tym!
– Ale to tylko wierzchołek góry lodowej! – emocjonuje się mąż. – Byłaś na murze chińskim?
– Nie – odpowiadam zgodnie z prawdą.
– A widzisz! A my tak! I gdybyś była, to zobaczyłabyś, że stanowiska strzelnicze ustawione są tak, by strzelać z nich do środka, na chińską stronę. Wiesz, co to znaczy?
– Nie – odpowiadam, znowu zgodnie z prawdą.
– To myśmy ten mur wybudowali, nie żadni Chińczycy. My, Słowianie!
Urywamy wątek, bo nadszedł czas występów artystycznych.
Kulminacyjnym punktem dzisiejszego programu jest występ dzieci i bardów. W osadzie jakby spod ziemi pojawiają się kolejne pary. Jeszcze więcej pań o łagodnych twarzach ozdobionych kolczykami z kryształów, w lnianych sukniach do kostek, jeszcze więcej brodatych mężczyzn w haftowanych koszulach z gitarami w dłoniach. Trudno powiedzieć, skąd przybyli, ale patrząc na nich, nietrudno mi sobie wyobrazić, że z przeszłości. Z czasów, gdy kreowanie myślą i tworzenie rodowych siedlisk było dla ludzi równie intuicyjne jak dziś obsługa smartfona. Do tu i teraz dotarli polonezem albo starą skodą.
Przed domem powstaje prowizoryczna scena, na której najmłodsi prezentować będą swoje talenty. Przez moment żałuję, że nie wzięłam ze sobą córki. Podobałoby jej się tu na pewno. Dzieci nie są uciążliwym dodatkiem do spotkania dorosłych. Dzieci są tu gwiazdami. Dla nich to wszystko! Pakuję manatki i jadę do córki. Czuję, że Anastazja tak by mi właśnie doradziła, a i moja córka nie będzie miała nic przeciwko.
Wracam następnego dnia rano. Nie mogłam przestać myśleć o kaszlącej dziewczynce, zrobiłam więc dla niej domowy syrop z miodu i cebuli. Okazuje się, że dziecko trafiło jednak do lekarza w pobliskim miasteczku. I że mama miała rację, to nic poważnego. Dziewczynka ząbkuje, produkując przy tym nadmiar śliny, którą się krztusi. Nie wymaga to żadnego leczenia.
„Dziękuję, Ewo – zwraca się do mnie matka, gdy wręczam jej syrop. – Jeżeli zrobiłaś go z troski, to mała na pewno go przyjmie. Dziękujemy za ten dar dobroci serca”.
Kury wolą klasykę
Dziś zwiedzanie działek i istniejących domów. Odpuszczam. Nie planuję zakupu ziemi, nie zbuduję rodowej osady. Zasiadam więc do obierania jabłek z parą, która założyła to siedlisko. Siedzimy na podwórku poniemieckiego domu i słuchamy muzyki klasycznej. Trochę mnie to zaskakuje, spodziewałam się pieśni brodatych bardów z YouTubeʼa. I faktycznie, gospodarze je uwielbiają. Ale hodowane przez nich kury preferują klasykę. Muzyka je uspokaja i sprawia, że znoszą więcej jajek. Pan domu opowiada o zwierzętach z niezwykłą czułością. Zwierząt się nie zabija. Ich liczebność stale więc wzrasta. Nie można ich sprzedać, bo trafią do rosołu lub na patelnię. Szuka się więc podobnie myślących ludzi i im je przekazuje w przypadku nadwyżek. Podobnie jak plony ziemi.
Zostaję zaproszona na zwiedzanie ogrodu i tego nie mogę sobie odmówić. Anastazjowicze uprawiają ogrody, opierając się na zasadach permakultury: nie stosują żadnej chemii, dbają o różnorodność upraw. Ogrody projektują bardzo precyzyjnie. Znają relacje i zależności pomiędzy roślinami, orientują się, które wspierają się wzajemnie. Wiedzą, że jeśli przy truskawkach wyrośnie czosnek, robaki omijać je będą szerokim łukiem.
Zdejmujemy buty i boso ruszamy do ogrodu. Ogród to mało powiedziane, to świątynia roślin! Pośrodku wielkiego pola, obsadzonego wieloma gatunkami warzyw i owoców, wzniesiono rabatkę pełną kwiatów, niczym ołtarz. Jest sierpień, wszystko kwitnie. Są tu gigantyczne dynie, fasola, mak, ogórki, marchewki, foliowy tunel z wieloma gatunkami pomidorów, wszystko, co można sobie wyobrazić. Co za obfitość! Gospodarz zatrzymuje się przy każdej grządce i opowiada o danej roślinie. Jego wiedza jest imponująca. Czuć, że wkłada w ten ogród mnóstwo serca. Rośliny uprawiane z miłością odwdzięczają się człowiekowi, przekonuje. Karmią, leczą, wzmacniają. Twierdzi, że od kiedy rodzina żywi się tylko własnymi plonami, poprawiło się jej zdrowie, ustąpiły dawne dolegliwości.
Zjazd powoli dobiega końca. Żegnamy się wspólnym tańcem. Z trzeszczącego głośnika lecą radosne piosenki po rosyjsku. Wyłapuję pojedyncze słowa: radość, słońce, życie. Kobiety wirują w kwiecistych sukienkach, trzymając się za ręce. Tworzymy korowody, splatamy się w tańcu jak warkocz. Koło zamienia się w wężyka, oplata kolejne osoby, które pląsają w ekstazie z twarzą zwróconą ku Słońcu. Na koniec wszyscy się przytulają i w milczeniu patrzą sobie głęboko w oczy. Oto w małej polskiej wiosce rodzi się nowa cywilizacja, nowy wspaniały świat!
Nie mam nic przeciwko słońcu czy radości, ale jakoś nie jestem w stanie się wibracyjnie z tą sytuacją zestroić. Mimo całej kobiecej mocy, którą zapewniło mi noszone przez ostatnie tygodnie lniane giezło, nie czuję się na siłach asystować przy tych narodzinach.
Ktoś musi zaopiekować się starym, technokratycznym światem.
Kłaniam się nisko i wracam.
Podziel się tym tekstem ze znajomymi z zagranicy lub przeczytaj go po angielsku na naszej anglojęzycznej stronie Przekroj.pl/en!