Domki Domki
i
Jeden z Trzech Połączonych Paneli: Widoki Lyonu, pierwsze wydanie, 1821 r. / The Art Institute of Chicago
Wiedza i niewiedza

Domki

Anna Arno
Czyta się 5 minut

Właściwie nie zależy mi na Lyonie. Jeden nocleg, punkt przesiadkowy, w drodze z północy na południe. Zresztą jeszcze nie słyszałam, żeby ktoś specjalnie wybierał się do Lyonu. Owszem: na konferencję albo z powodów kulinarnych, np. kolekcjoner gwiazdek Michelina. Nikt o Lyonie nie marzy, nie ma o nim legendy, żadnego mostu w Awinionie czy parasolek z Cherbourga. Kiedy dojechałam, w Lyonie padało. Po raz pierwszy od 10 dni zebrały się nade mną chmury. Z dna plecaka wyjęłam długie spodnie i rękawy, ucieszyłam się, że nie wożę ich na próżno. Może dlatego polubiłam Lyon od pierwszego wejrzenia. Bo jest prawie zwyczajny. Tylko jakoś bardziej estetyczny. Mętna, burzliwa Saona, stan wody wysoki, most w niej stoi po uda, prawie po pas. Ale rzeka płynie niespiesznie, leniwie, jakby od niechcenia.

Wiem, to złudzenie: mogłabym tu mieszkać. Prawdę mówiąc, mogłabym gdziekolwiek, gdyby mnie zmusiły okoliczności. W końcu człowiekowi tak niewiele potrzeba, żeby się ukorzenić. Odrobinę piękna znajduje nawet tam, gdzie przyjdzie mu wyrosnąć. Ile razy w życiu naprawdę świadomie wybierasz ludzi czy miejsca? Zwykle toczysz się jak śnieżna kula, samą siłą ciążenia, obrastasz tym, co leży po drodze i ta trajektoria poniekąd wynika z ciebie, z tego, kim naprawdę jesteś. Dlatego wiem, że można się przyjąć w każdych okolicznościach. Na przykład dzieciństwo spędziłam w Zabrzu. Nikomu nie polecam go zwiedzać, choć miło mi słyszeć, że coraz częściej organizuje się tam wycieczki szlakiem postindustrialnym. Ale przecież nie wspominam sztolni Królowa Luiza czy kopalni Guido. Pamiętam las pomiędzy Zabrzem a Gliwicami-Sośnicą: stawy glinianki, poletka konwalii i leśne maliny. Miejsca tajemnicze: hałdy, opuszczoną wieżę, gdzie można się było wykrzyczeć, i zapuszczony cmentarzyk sowieckich żołnierzy (zamiast krzyżyków na pomnikach mieli gwiazdki).

Za daleko odchodzę od Lyonu. Chciałam tylko powiedzieć, że człowiek wszędzie zdoła się umościć. A jednak coś musi być w tych miejscach, gdzie spontanicznie postanawiam: tutaj mogłabym mieszkać. Przeczucie bezpieczeństwa. Połączenie proporcji, kształtu z jakością materiałów. Równowaga porządku i swobody, która wskazuje, że ktoś się nad tym wszystkim zastanowił. Ale też świadomość, że ktoś tutaj żyje, biega, słychać czyjeś głosy. Ktoś przynosi siatki z zakupami, z tej kuchni pachnie jedzeniem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To trzecia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

***

Dawno temu, w Zabrzu, z tatą i siostrą chodziliśmy kupować domki. Głównie przy ulicy Słonecznej. Było to osiedle domów jednorodzinnych, które dzielono na połowy, oznaczone dwoma kolorami farby na fasadzie. Patrzyliśmy, jak ludzie uprawiają trawniki, gdzie wzeszły tulipany, a u kogo będą truskawki. Oddawaliśmy się przy tym gospodarskim rozważaniom. Na przykład czy śląskie warzywa można jeść, czy jednak są zbyt toksyczne. Krytykowaliśmy krótko przystrzyżoną trawę, pedantyczne rabatki. Podziwialiśmy kwitnące drzewa. Wyśmiewaliśmy plastikowe krasnale. Czasami komentowaliśmy elegancki skalniak albo sadzawkę z jednym nenufarem.

W naszym nowo kupionym domku najważniejszy był kominek. Murowany, z rzeźbioną metalową kratą. Kominek jak z XIX-wiecznej powieści. Marzyły mi się też schody. W nielicznych wolnostojących domach, jakie dane mi było odwiedzić, zadziwiała mnie przestrzeń – dół, gdzie przyjmowano gości, i tajemnicza góra, zaklęte rewiry sypialni. W moim świecie sypialnia była jedna, w dodatku spełniała kilka dodatkowych funkcji: gabinetu, bawialni czy salonu. W każdym razie to było najważniejsze w mojej idei domu. Parter i piętro, czasami poddasze, a na poddaszu obowiązkowe skosy. Z biegiem lat wrzucałam tam wszystko, co mi się podobało: tureckie kafle w łazience, terakota na podłodze, a w kuchni walijski kredens. Raz jeszcze sprawdza się powiedzenie, że nie ma nic gorszego od spełnionych marzeń.

Od czasów spacerów po ulicy Słoneczej nieraz jeszcze kupowałam domki. 200-letnią chatkę w Istebnej i chałupę nad kaszubskim jeziorem. Dojazd utrudniony, ale obliczałam, ile można przeczytać po drodze. Kupowałam wille tonące w zieleni, z bujanym fotelem na werandzie. Przede wszystkim z dużym ogrodem. Rano wychodzę podlewać. O zmierzchu zbieram do miski rozgrzane pomidory, cebule i bakłażany. Niekończące się letnie wieczory. Słychać tylko brzęczenie ociężałej pszczoły. Nie ma nic do powiedzenia. Jak w sztuce Czechowa albo w późnym opowiadaniu Iwaszkiewicza. Kupowałam domy w niedostępnych miejscach. Zimą odcięte od świata. Ale także farmę w Prowansji i brownstone w Nowym Jorku, na Upper East Side. A wczoraj osiedlałam się w Lyonie.

***

Mury Lyonu mają odcień miodowy. Wieczorem pełga na nich światło. Może to wzbudza zaufanie. Chciałabym być jak Jean Pointel, lioński kupiec jedwabny, mecenas Poussina. Żółte mury, pożywne kluski quenelles w żółtym sosie, satynowe obicia i zasłony. Tak wyobrażam sobie życie w Lyonie. Bez wielkich ambicji i zawiedzionych oczekiwań. Dostatnio. Jedyny żebrak, pod katedrą, godnie spełnia swoje zadanie, krzyczy głośno, chrapliwym głosem, straszy japońskie turystki (bo porządne miasto musi mieć swojego żebraka i swoje japońskie turystki). Miasto bez rozdzierających duszę arcydzieł. Z godzinami posiłków. Godzinami sjesty. Godzinami wieczornej lektury. 
 

Czytaj również:

Wyprawa po kolorowe szkiełka Wyprawa po kolorowe szkiełka
Pogoda ducha

Wyprawa po kolorowe szkiełka

Tomasz Stawiszyński

Dwa obrazy wydobyte z pamięci. Jeden to raj utracony, drugi – jego przeciwieństwo.

 

Czytaj dalej