Straszne, straszne rzeczy zaczęły dziać się w Stanach Zjednoczonych z nadejściem Ery Wodnika – o czym skwapliwie doniósł w 1967 r. korespondent „Przekroju”.
Do pracy umysłowej chodzi się w szarym flanelowym ubraniu i białej koszuli. W biurach, bankach, urzędach, na poczcie czy w domu towarowym, pan, który świadczy usługi, będzie miał na sobie na pewno czystą, białą koszulę. Pracownicy umysłowi nazywają się tu nawet „robotnikami w białych kołnierzykach”. Panie sprawujące te lub podobne funkcje ubierają się zazwyczaj w spódnice i bluzki, w kostiumiki czy skromne, proste sukienki.
Ubiór w Ameryce ma znaczenie kolosalne i symboliczne. Pracownicy fizyczni nakładają na siebie kombinezony najróżniejszych kolorów i krojów, zależnie od funkcji, jakie sprawują. Inny jest kombinezon malarza pokojowego, inny faceta, który nalewa benzynę do samochodu, inny stolarza, inny ślusarza, inny elektryka. Ubiór powinien wskazywać od razu na to, co kto robi, kim jest, ma identyfikować człowieka.
Identyfikacja jest dla Amerykanina rzeczą konieczną, wynikającą z jakichś głęboko zakorzenionych potrzeb socjologicznych. To oni przecież wymyślili plakietkę na agrafce, opatrzoną nazwiskiem i imieniem właściciela, przypiętą do klapy marynarki. Plakietkę tę nakłada się na wszystkie większe zebrania czy zjazdy. Niektórzy dodają jeszcze różne dowcipne uwagi, jak „Nazywam się Jan Kowalski, a ty?” lub „Nazywam się Jan Kowalski, jak się