Nawet jeśli stracisz w życiu wszystko, coś pozostanie – iść przed siebie. W bliskości przyrody i żywiołów kryje się najlepsze i najbezpieczniejsze miejsce do życia. Raynor Winn, wiejska dziewczynka, która została pisarką, rozmawia z Pauliną Wilk o przemianie w drodze.
Raynor i Moth Winnowie byli małżeństwem od blisko 30 lat. Mieli dom w Walii, spore gospodarstwo, hodowlę owiec. Dorosłe dzieci studiowały w miastach. Zaufali przyjacielowi i zainwestowali we wspólny interes. Nie wypalił. Stracili wszystko. Jednocześnie u Motha zdiagnozowano zwyrodnienie korowo-podstawne, nieuleczalną chorobę neurologiczną prowadzącą do niepełnosprawności fizycznej i śmierci w cierpieniu. Stracili nadzieję. Kiedy komornicy przyszli przejąć dom, przerażone małżeństwo ukryło się pod schodami. Raynor zerknęła na swój stary przewodnik po szlaku południowo-zachodniego wybrzeża – kultowej ścieżce wybrzeżem Kornwalii, którą przeszli, gdy byli młodzi. Zdecydowali w jednej chwili. Spakowali tylko podstawowe rzeczy. Przeszli ponad 1000 km. Obozowali w przyrodzie, utrzymywali się ze skromnego zasiłku, jedli makaron, czasem tuńczyka z puszki, a od święta batonik – jeden na dwoje. Na długie miesiące zanurzyli się w dzikości. Droga pozwoliła im odzyskać poczucie godności, zdrowie i nadzieję.
Raynor Winn opisała trudy wędrówki, spotkanie z naturą i bezdomność 50-latków w nagradzanej i bestsellerowej książce Słone ścieżki (tłum. Kamila Slawinski, Wydawnictwo Marginesy, 2020). Powodzenie tej książki otworzyło przed nimi nowy rozdział – dziś mieszkają na farmie w Kornwalii, odwiedzani przez jelenie i owce, co Raynor opisała w drugiej części opowieści pt. Dzika cisza, która ukaże się w Polsce w 2021 r. Przed ponownym wyruszeniem w drogę opowiedziała o sile, którą czerpie z chodzenia.
Paulina Wilk: Opowiedz, jak spędziliście z Mothem ostatni rok?
Raynor Winn: Mieliśmy szczęście, bo mieszkamy na farmie i cały ten trudny czas spędziliśmy w przyrodzie, nie uwięziło nas miasto ani blok z betonu. Zresztą zawsze żyliśmy raczej odizolowani, dlatego nie było nam ciężko. Codzienny kontakt z naturą ułatwia wszystko. Ten rok dał nam czas na myślenie i refleksje, czyli na to, czego wszystkim nam brakuje. A więc czujemy się szczęśliwcami. Tym bardziej że dla natury pandemia była okresem wytchnienia. Kornwalia ucichła, a bywa miejscem obleganym przez tłumy turystów, sezon trwa tutaj przez większą część roku – od Wielkanocy do listopada. Gdy nastaje ludzka cisza, zwierzęta zachowują się śmielej. Ptaki śpiewają głośniej, odważniej żerują, także drapieżniki są bardziej aktywne. Jelenie, które zazwyczaj się ukrywają, przychodzą pod sam dom, spacerują po drodze. Przez okoliczne miasteczka wędrują całe stada górskich owiec. To fascynujące, jak dzikość odzyskiwała dla siebie przestrzeń, podczas gdy my trwaliśmy w zamknięciu. Farmę opuszczaliśmy tylko po to, by kupić potrzebne rzeczy.
W Słonych ścieżkach i Dzikiej ciszy piszesz, że Twoim jedynym domem stała się przyroda. Czy w czterech ścianach czujesz się uwięziona?
To przedziwne doznanie. Kiedy byliśmy z Mothem na szlaku, dosłownie bezdomni i w ruchu, nie przypuszczaliśmy, że jeszcze kiedykolwiek poczujemy, jak to jest być u siebie, przynależeć do miejsca. Im dłużej szliśmy, im bardziej wspomnienie domu jako przestrzeni i zakorzenienia oddalało się od nas, tym wyraźniej zdawaliśmy sobie sprawę, że to przyroda jest naszym prawdziwym domem. W drodze formułowało się nowe poczucie tego, kim jesteśmy, a także poczucie siły i pewności, które wciąż w sobie mamy. Płynie ono właśnie z połączenia ze światem naturalnym – to łącze okazuje się niezmienne, jest kotwicą. A więc zawsze, kiedy wypowiadam słowo „dom”, mając na myśli cztery ściany, zatrzymuję się na ułamek sekundy i przypominam sobie, że to jest dla mnie element utracony. Nie mam już takiego poczucia domu, o którym myślą inni, używając tego pojęcia. Również ostatnie miesiące przebywania w zamknięciu, bez możliwości przemieszczania się przez krajobrazy, zmieniły moje postrzeganie czterech ścian. Chyba odczuwam je trochę jak norę i centrum, wokół którego obraca się codzienność, ale nie zakorzeniam się tu, nie przynależę do tego miejsca. I chyba już nigdy nie pomyślę o żadnym budynku jako o domu. Dla mnie dom to coś, co daje siłę i bezpieczeństwo, a to znajduję w rodzinie i w przyrodzie.
Jak to możliwe: czuć się bezpieczną w naturze? Tak wielu z nas odłączyło się od przyrody, tak bardzo przywykliśmy do sztuczności, że natura napawa nas lękiem.
To poczucie bezpieczeństwa musiało być ze mną od dawna. Starałam się dotrzeć do jego źródeł, pisząc Dziką ciszę. Eksploruję w niej swoją łączność z naturą, zapamiętaną jeszcze z dzieciństwa. Dorastałam na wsi, bawiłam się samotnie na polach i w lasach. To jest mój kręgosłup. Tę zdolność do bycia w naturze zabrałam w drogę, gdy zmuszeni przez okoliczności weszliśmy z mężem na szlak. Iskra tamtej wczesnej siły pozwoliła mi podjąć decyzję o tym, że musimy iść. To było jak szarpnięcie w trzewiach, przeczucie, że damy sobie radę i że w drodze będzie nam dobrze. Po prostu wiedziałam, że w naturze odnajdę tamto dziecięce poczucie przynależności.
Straciliście dom i gospodarstwo, do tego Twój mąż, Moth, usłyszał druzgoczącą diagnozę. Choroba miała stopniowo wyłączać jego zdolności fizyczne i pamięć. Nie bałaś się iść?
Nie bałam się być na zewnątrz ani żyć w środowisku naturalnym i w otwartej przestrzeni. Znacznie bardziej przerażała mnie wizja tego, że mielibyśmy szukać jakiegoś miejsca do spania, koczować na kanapach u różnych ludzi, przenosić się tam, gdzie poniosłaby nas bezdomność.
Mówisz, że więzi z naturą nie sposób utracić, a życie materialne i umowy są kruche. Doświadczyliście końca namacalnego świata.
Straciliśmy dosłownie cały majątek, niemal wszystkie nasze rzeczy. Byliśmy bez funta w kieszeni. Wraz z tą materialną utratą rozpadła się struktura, wokół której budowaliśmy swoje życie. A razem z nią zawaliło się nasze poczucie tożsamości, nie wiedzieliśmy, kim jesteśmy i kim mamy być bez tego wszystkiego – w życiu, w społeczeństwie. To, co o sobie wiedzieliśmy, i wszystkie pewniki zniknęły. Myślałam, że już nigdy nie odnajdę siebie. Ale kiedy weszliśmy na szlak i szliśmy, a czas mijał, zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że związek z naturą jest esencją tkwiącą w najgłębszym zaułku naszych osobowości. I że tego nie można nam odebrać. Z czasem stało się jasne, że nie potrzebujemy pieniędzy ani dachu nad głową, żeby być sobą.
Myślisz, że to poczucie przynależności do natury jest dostępne dla każdego? Ja wychowałam się w mieście, nie mam w sobie tego podkładu.
Jeśli pandemia czegokolwiek nas nauczyła, to właśnie tego, że przynależymy do natury. Jak ptaki gniazdujące w żywopłotach. Nie stoimy obok. Jako żywe organizmy egzystujemy wewnątrz niej. Jeśli potrafimy ten fakt przyjąć i zaakceptować, wtedy otwiera się szansa czerpania z niej siły i pociechy po prostu przez spędzanie w niej czasu. I to jest droga dostępna dla każdego. Jedyne, czego trzeba, to czasu. To świadome połączenie nie następuje nagle. Nie wołasz instynktownie: „Dobrze mi w zamknięciu!”, po prostu się do tego przyzwyczajasz. Podobnie kiedy zanurzasz się w przyrodzie, nie myślisz o tym jako o wyzwaniu ani czymś trudnym, czujesz się jak ptak wypuszczony z klatki. Ptak żyjący w zamknięciu też widzi w nim swoje miejsce, piękno, pełnię – dopóki nie rozłoży skrzydeł i nie poczuje, czego mu brakowało. Nie można tęsknić za czymś, czego się nie zna. Nie wiesz, co przyroda ma ci do zaoferowania, jeśli nie spróbujesz jej doświadczać. Od nas samych zależy, czy pozwolimy sobie na to, by poczuć się częścią ładu. Świadomie czy nie – i tak nią jesteśmy.
A jednak wejście na ścieżkę natury może być trudne. Pierwsze dni wędrówki opisujesz jako koszmarny wysiłek. Czy musieliście się nauczyć sztuki chodzenia?
Naszym nauczycielem był czas, a jego mieliśmy akurat pod dostatkiem. Kiedy wyruszyliśmy, byliśmy pełni lęku i niepewności, co przyniesie przyszłość. Kiepski stan zdrowia Motha sprawiał, że codzienne wejście do namiotu i wyjście z niego były męką, nie mówiąc już o dźwiganiu plecaka. Pierwszych kilka tygodni było naprawdę trudnych. Ale z czasem wszystko, co początkowo odczuwaliśmy jako dotkliwy wysiłek, zaczęło odpływać. Potem chodziło już tylko o stawianie kolejnych kroków. W końcu ścieżka nas zupełnie wchłonęła, a więc tamten trudny początek to był raczej stopniowy proces przystosowywania się naszych ciał, a przede wszystkim naszych umysłów do całkowitej zmiany funkcjonowania.
W Dzikiej ciszy cofasz się do Waszej młodości, opowiadasz, ile chodziliście wtedy różnymi szlakami. Kiedy Wasz świat się zawalił, mieliście za sobą doświadczenie bycia w drodze. To chyba pomogło Wam dosłownie przejść potężny życiowy zakręt.
To, że mieliśmy już za sobą ten legendarny szlak wybrzeżem Kornwalii, że udało nam się go przejść, gdy mieliśmy po 20 lat, pozwoliło nam uwierzyć, że mając lat 50, też damy radę. Kompletnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, jaka to ogromna różnica: iść z plecakiem i obozować na dziko 30 lat później. Nie miałam pojęcia, jak bardzo pogorszyła się nasza kondycja. Ale wspomnienie tamtej drogi przed laty zadziałało jak iskra. To prawda, że w pierwszych dniach czułam, jakbym stawiała pierwsze kroki w życiu, i kłamałabym, mówiąc, że doświadczenie z młodości jakkolwiek mi wtedy pomogło. Ale uważam też, że każdy może zrobić to, co my, w każdym momencie życia. Bo chodzi tu w dużej mierze o stan umysłu, nie ciała.
Później przeszliście jeszcze górskie i wulkaniczne szlaki w Islandii. Fascynująco opisujesz relację ze swoim starzejącym się ciałem. Jak mieć do niego zaufanie?
Z biegiem lat zmienia się sposób, w jaki obchodzimy się z ciałem, jak o nim myślimy i jak go używamy. Trudność polega na tym, że zmiany są tak subtelne i powolne, że nawet ich nie dostrzegamy. Dość łatwo stać się nadmiernie ostrożnym, wręcz strachliwym. Czujesz skurcz, trochę bólu i już zaczynasz się chować, chronić, unikać ruchu i wysiłku. W młodości otrząsnęłabyś się i poszła dalej, ale z wiekiem zaczynasz się usztywniać. Może dlatego, że ciało wydaje się cenniejsze, albo dlatego, że zaczynamy cenić je nadmiernie. Nie wiem. W każdym razie to powoduje, że tracisz wewnętrzne, instynktowne zaufanie do swojej fizyczności. W młodym wieku albo zupełnie o ciele nie myślisz, albo po prostu wierzysz, że ono sobie poradzi. I nie wątpisz, że cię posłucha. Skaczesz ze stołu, a kolana świetnie znoszą siłę nacisku przy lądowaniu. Tymczasem kiedy schodziliśmy z bardzo stromej góry na Islandii, co opisuję w Dzikiej ciszy, zorientowałam się, że całe ciało mam napięte, zablokowane jak w kagańcu. Tak bardzo bałam się bólu w stawach. W młodości po prostu schodziłam na ugiętych nogach i kolana niosły mnie jak hydrauliczne zawiasy. A w tamtej chwili musiałam wykonać świadomą umysłową pracę nad tym, żeby te stawy rozluźnić, pozwolić im uginać się i pracować w sposób naturalny, ponieść mnie jak kiedyś.
Wyobrażam sobie, że pokonanie ambitnej trasy na Islandii musiało przynieść poczucie mocy. Każde popchnięcie ciała w stronę niemożliwego daje zastrzyk wiary?
Tak, rośnie pewność siebie i ciała. Im więcej od ciała oczekujesz, im więcej ono potrafi, tym spokojniej i bezpieczniej się w nim czujesz. I jest w tym obietnica na przyszłość: że dłużej pozostaniesz z nim w dobrej relacji. Podczas obu opisanych wędrówek – zarówno tej ze Słonych ścieżek, jak i tej islandzkiej z Dzikiej ciszy – otaczali nas ludzie o kilka dekad młodsi, wyposażeni w lepszy sprzęt, no i w ciała, które wszystko znoszą. Ale właśnie będąc wśród nich, zrozumiałam, że prawdziwa siła tkwi w umyśle. To głowa i dobra relacja ze sobą decydują. W wielu sytuacjach to my byliśmy wytrwalsi i docieraliśmy do celu, podczas gdy młodsi rezygnowali.
Choroba Twojego męża polega na tym, że – jak ładnie o tym piszesz – jego ciało nie zawsze go słucha, osłabieniu ulegają połączenia neuronowe odpowiadające za przekazywanie jego woli do układu ruchu. A jednak właśnie bycie w drodze i codzienny wysiłek okazały się dla niego lekarstwem.
Jego diagnoza była wyrokiem, zapowiedzią niepowstrzymanego cierpienia. Lekarze powiedzieli, że nie ma żadnej terapii, ratunku i że jego ciało po prostu stopniowo będzie się poddawać, aż do momentu, w którym Moth nie zdoła przełknąć własnej śliny i się udusi. Jedyną radą, którą otrzymaliśmy, było: proszę się nie męczyć i uważać na schodach. To wszystko. Kiedy znaleźliśmy się na szlaku, ani przez chwilę nie spodziewaliśmy się, że chodzenie i wysiłek mogą poprawić jego kondycję. Przeciwnie – chcieliśmy iść, bo sądziliśmy, że to ostatnia szansa. Ale im dalej byliśmy, tym lepiej się czuł. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Dopiero kiedy zakończyliśmy wędrówkę i zamieszkaliśmy w użyczonym nam domku, gdy wróciliśmy do stacjonarnego życia i Moth ze względu na swoje nowe studia zaczął spędzać dużo czasu przy komputerze, znów poczuł się gorzej. Nie tylko osłabł fizycznie, ale także coraz mniej pamiętał. Wiedzieliśmy, że aby powstrzymać ten proces, musimy ponownie ruszyć w drogę. Wybraliśmy Islandię i tam – w sposób nieomal cudowny – mój mąż od razu zaczął funkcjonować lepiej. To nas nauczyło, że ciała współistnieją z naturą w sposób wciąż niezbadany. Rozmawialiśmy z lekarzami, skąd taki efekt, skoro część mózgu Motha odpowiadająca za ruch stopniowo się wyłącza. I ogólny wniosek jest taki, że mózg potrafi wytworzyć nowe połączenia neuronowe, jeśli nieustannie wysyłamy mu ruchową wiadomość. A więc to, że szliśmy codziennie, przypominało umysłowi Motha, jak się chodzi. To jak tabliczka mnożenia i uczenie pamięciowe – powtarzasz coś w kółko.
To znaczy, że teraz też codziennie chodzicie, chociażby po farmie?
Tak, ile tylko się da. W czasie lockdownu trochę kręciliśmy się w kółko, ale długie spacery oznaczają dla nas życie. Dosłownie.
Przykład Motha pokazuje moc natury. Wszyscy czujemy, że przyroda leczy, daje nam lepsze samopoczucie, naukowcy nie wiedzą jednak, dlaczego tak się dzieje. A Ty trafiłaś na ciekawe naukowe wytłumaczenie.
Tak, znalazłam badania mówiące, że rośliny produkują substancje chemiczne, z którymi nasze organizmy wchodzą w reakcję. Zachodzi biochemiczna wymiana między naszymi organizmami a żywym otoczeniem. Tę zależność badają na razie Japończycy i Chińczycy – związki chemiczne wydzielane przez rośliny obniżają poziom kortyzolu, łagodzą lęk, poprawiają funkcjonowanie serca. Wszystko to dzieje się, gdy jesteśmy blisko roślin. Te badania zachwyciły mnie i uczepiłam się ich, wykorzystałam je jako argument, by przekonać Motha do islandzkiej wędrówki. Namacalnie dowodziły, że jesteśmy częścią naturalnego świata: oto pierwotny ślad naszej więzi, która działa na podstawowym biochemicznym poziomie! To pokazuje, jak bardzo i dosłownie potrzebujemy natury. Powinniśmy ją chronić, bo tak fundamentalnie od niej zależymy. To jak z różnymi gatunkami grzybów istniejących pod zewnętrzną warstwą gleby, których grzybnie łączą drzewa, są siecią przesyłową substancji odżywczych i wiadomości niezbędnych do rozwoju roślin. Nasze połączenie z naturą jest właśnie takie: niewidzialne, ale na pewno działa.
Wyczuwamy je instynktownie. Czy tego nauczyło Cię chodzenie – ufania własnym odruchom, przeczuciom?
Czasem po prostu wiemy, czego nasze ciała potrzebują: spaceru i świeżego powietrza, a czasem kawałka szarlotki. Trzeba zaufać sobie, bo nasze ciała i mózgi wiedzą więcej, niż potrafimy zrozumieć i opracować naukowo. Ostatnie dekady bardzo rozwinęły badania wspierające produkcję różnych substancji, które można zapakować w pudełko i dawkować organizmowi, oczywiście za odpowiednią cenę. Ale jeśli możesz równie dobrze pomóc sobie spacerem wzdłuż polnej drogi? Stworzyliśmy skomplikowane struktury, a one niekoniecznie odzwierciedlają to, co dla nas najlepsze.
Twoje książki to przypomnienie, że do mądrości prowadzą różne drogi. Opisujesz m.in. czas, w którym umierała Twoja mama. Odwiedziłaś wtedy rodzinną wieś, wspominasz chwile, w których nauczyłaś się, że wszystko jest jednością, a Ty przynależysz do większego ładu. Czułaś to już jako dziecko, tymczasem by dojść do tych wniosków, ludzie spędzają lata na medytowaniu, modłach, rozmyślaniach czy badaniach.
Faktycznie, nie studiowałam żadnej religii, w ogóle niczego nie studiowałam. Ale tamte chwile z dzieciństwa, kiedy bardzo intensywnie odczułam jedność świata i swoje połączenie z nim, zostały ze mną na zawsze. Byłam dzieckiem nieśmiałym i wycofanym, mało bawiłam się z innymi, znacznie więcej czasu spędzałam sama, ale w ogóle nie czułam się samotna. Najspokojniejsza, najbezpieczniejsza byłam w polu, między drzewami. Donikąd mnie stamtąd nie ciągnęło.
Lata później decydujesz się na wydanie książki o Waszej wędrówce i jedziesz do Londynu na spotkanie z agentem literackim. Piszesz: „Tak wielu ludzi, tak mało nieba”. Myślisz, że robimy coś szalonego, mieszkając w miastach?
Wielu z nas rodzi się i dorasta w tym otoczeniu i nie wyobraża sobie życia w przyrodzie. A ja nie wyobrażam sobie życia w mieście. Miewamy na farmie gości, dla których naturalna przestrzeń jest za duża, mają wrażenie, że nic w niej nie ma. A przecież jest w niej wszystko. Tylko potrzeba czasu na przystosowanie się – już po paru dniach obserwuję, jak w moich mieszczuchach ożywa przyjemność bycia w naturze.
Rozmawiałam niedawno z naukowcem, który bada tzw. zespół deficytu natury u zwierząt żyjących w miastach, w sztucznych krajobrazach. Też to czujesz?
Ja mam ten zespół na pewno! Gdy tylko znajdę się w mieście, odliczam czas do wyjazdu. To natychmiastowy efekt – czuję się wręcz klaustrofobicznie: zamknięta, przytłoczona. Jak w klatce. Życie tam toczy się w surowych granicach: odtąd dotąd. Moja córka od kilku lat mieszka w mieście, zaledwie wczoraj rozmawiałyśmy o tym, jak różnie przeżywamy tamtą przestrzeń. Ale ponieważ spędziła tu u nas sporo czasu z powodu pandemii, znowu odnalazła w sobie dziewczynkę wychowaną na wsi. Mamy zdolność dostosowywania się. Ja i Moth przystosowaliśmy się do bezdomności, bo musieliśmy. Wszyscy tak robimy. I możemy sobie mówić, że wszystko jest w porządku do chwili, gdy poczujemy, czego nam brakuje.
Dla Motha chodzenie to dosłownie życie, istnienie. Uosabia cielesną witalność. Ty zaś w drodze czułaś się umysłowo spełniona. Kiedy zeszliście ze szlaku i zamieszkaliście w czterech ścianach, wpadłaś w depresję.
Trudno było mi się z powrotem przystosować do stacjonarności. Byłam pobudzona, niespokojna, nie mogłam spać. Musiałam w pokoju rozkładać namiot i materac, żeby stworzyć złudzenie, że jestem w dzikości. Instynktownie wycofałam się, unikałam ludzi. Ale w mojej depresji chodziło też o utratę zaufania. Zostaliśmy oszukani. Gdyby nie pieniądze, które zainwestowaliśmy w przedsięwzięcie przyjaciela, nie stracilibyśmy domu. A kiedy szliśmy szlakiem, straciliśmy resztę zaufania do ludzi – z powodu przykrych reakcji i zachowań tych, którzy dowiadywali się, że jesteśmy bezdomni. Kiedy więc znowu znaleźliśmy się między nimi, nie chciałam opowiadać swojej historii i łatwiej było mi się nie kontaktować. W dzieciństwie często ukrywałam się za kanapą. Chyba przyjęłam tę samą skuloną pozycję.
Czy spisanie Waszych przeżyć było próbą wyjścia zza kanapy?
Nie, zrobiłam to dla Motha. Powrót do osiadłego trybu życia i studia osłabiły jego mózg. Zaczął zapominać. Zapominał nawet nasze przeżycia na szlaku, które we mnie pozostawały wciąż intensywne i żywe. Chciałam je zapisać, żeby nie uleciały, żebym nie została z nimi sama. Chciałam móc mu to dać, by zawsze pamiętał, czego dokonaliśmy razem i jaki był silny.
Pisanie było dla Ciebie substytutem chodzenia, bycia w drodze?
Tak, całkowicie się w nie zanurzyłam. Gdy szliśmy, nie mieliśmy nic – nic, co by nas zatrzymało, nic, do czego mielibyśmy wracać, ani nic, co mogłoby nas martwić. Nic poza bezdomnością i diagnostycznym wyrokiem śmierci dla Motha, oczywiście. A więc w chodzeniu byliśmy pochłonięci danym dniem, drogą, wszystko inne znikało. W pisaniu odnalazłam podobne poczucie. Nigdy wcześniej nie pisałam. Ale po prostu zaczęłam, a im dłużej to robiłam, zaczynało to przypominać medytację: odnajdowałam w sobie uczucia, momenty, zapach słonych podmuchów, wiatr. Czułam to samo, co idąc. Wróciłam na ścieżkę.
Nikt nie wiedział, że piszę. Nawet Moth, który całe dnie spędzał na uniwersytecie. Nie mówiłam o tym, bo na początku nie ufałam, że się uda. A potem wydawało mi się to naprawdę wyjątkowe, ważne dla mnie. Wiedziałam, że w chwili, w której pozwolę komuś to przeczytać, podzielę się i wystawię na krytykę – jakoś to utracę. Zniknie, obróci się w pył jak wysuszony liść. Chciałam zatrzymać ten moment na dłużej: skarb, który rośnie mi w rękach i jest całkiem mój.
Jak więc zareagowałaś, gdy – po tym, jak książkę przeczytał Moth – podzieliłaś się nią z czytelnikami i okazało się, że Twoja opowieść głęboko porusza i pomaga im zmieniać życie?
Czułam się przytłoczona, ale też właśnie wyrwana zza kanapy. Popularność książki wymagała wyjazdów, wystąpień na scenach. Byłam tym przerażona. Chciałam znowu wcisnąć dżina do butelki, ale wtedy stało się coś nowego – zaczęłam rozmawiać z ludźmi, którzy przeczytali książkę. Opowiadali mi swoje historie, zakręty i jak poradzili sobie z przeciwnościami. Zdałam sobie sprawę, że tylko niewielu z nas przechodzi życie bez poczucia, że coś się rozpadło, zostało utracone. Tracimy pieniądze, uczucia, zdrowie. Łączy nas podobne przeżywanie, kruchość, obawy. Jesteśmy tacy podobni! Odnalazłam więź z ludźmi. Zaczęłam dostawać listy i wiadomości, wciąż przychodzą. A więc książka pozwoliła mi wymieniać się uczuciami, moje przeżycie jest teraz uwspólnione, jest częścią opowieści ludzkości.
A czy pisanie jest sposobem na pogodzenie się z tym, co życie Ci przyniosło i co zabrało? W obu książkach piszesz o trudnych uczuciach, utratach.
Te bolesne wątki wciąż we mnie są, ale nabrałam do nich dystansu. A z tym da się żyć. Wcześniej nie widziałam związku między wieloma zdarzeniami, ale dzięki pisaniu zrozumiałam, że moje przeżycia są połączone, nanizane na jedną nić, która prowadzi aż do natury. Gdyby nie pisanie, nie zdałabym sobie z tego sprawy, nie widziałabym tej pełni.
Pisząc, dosłownie podzieliłaś się swoim życiem i dostałaś coś w zamian. Coś bardzo namacalnego. Jeden z czytelników Słonych ścieżek skontaktował się z Tobą i wydzierżawił Wam farmę, na której teraz żyjecie. Jak poradziliście sobie z wdzięcznością?
To było okropnie trudne! Jak przyjąć taki dar? Ktoś nagle zaproponował nam wszystko, o czym marzyliśmy, czego potrzebujemy, a my baliśmy się to przyjąć. Czuliśmy, że nikomu nie wolno ufać. Miesiącami biliśmy się z myślami. Ale pewnego wieczoru po raz kolejny przyjechaliśmy na farmę, oglądaliśmy gospodarstwo oraz dom i nagle z krzewów pod same drzwi podszedł jeleń. Było w tym coś magicznego. Potraktowaliśmy to jako znak. Postanowiliśmy skoczyć do basenu z wiarą i sprawdzić, dokąd nas to zaprowadzi. Minęło kilka lat, jesteśmy tu i czujemy, że ta decyzja była dobra.
Łączymy się przez Internet, widzę więc, że siedzisz w kuchni. Za Tobą stoi śliczny kredens pełny malowanych talerzy, filiżanek, na ścianie wisi grafika. Jak czujesz się teraz wśród tych dóbr materialnych? Czy one należą do Ciebie, czy może Ty znów jakoś należysz do nich?
Talerze to tylko rzeczy, z których jem obiad. Dawniej byłam materialistką jak wszyscy. Teraz myślę, że to przedmioty, które nic nie znaczą. Są ładne, miło się nimi otaczać, ale nie czuję z nimi związku. Chyba już nigdy nie poczuję.
Czy można przygotować się na utraty w życiu?
Nie. To szczególnie niemożliwe, jeśli chodzi o stratę kogoś bliskiego. Możesz wiedzieć, że choruje, nawet śmiertelnie. Możesz rozumieć, że to nastąpi, ale ta świadomość w żaden sposób nie przygotuje cię na nieobecność. Braku nie da się odczuć na zapas. Dlatego trzeba żyć dla tej chwili, gdy ludzie ważni są przy tobie. Jeśli próbujesz szykować się na ich odejście, tracisz ich podwójnie. Lepiej cieszyć się życiem, gdy ono ciągle jest. Wtedy w żałobie będziesz odczuwać bogactwo tego czasu.
Czym dla Ciebie jest przetrwanie?
Prostotą istnienia. Trudy, których doświadczasz, upraszczają życie, redukują je. Znikają komplikacje, które sami stwarzamy. Pozostaje tylko to, co jest prawdą w całej przyrodzie – cieszenie się teraźniejszością.