Kaukaz jest tradycyjny. I prowincjonalny. Oddzielony od świata wysokim pasmem górskim zachował pilnie strzeżone tajemnice i wartości. W XXI w. najbardziej europejski kraj tego regionu, Gruzja, dąży do zmian. Odważnie patrzy w stronę Zachodu, ale jednocześnie utrzymuje silne rodowe tradycje, prawa zwyczajowe, zwane adatami, oraz pogańskie wierzenia. Funkcjonują one tutaj równolegle z praktyką religijną oraz nowoczesną medycyną.
Toast za przodków
Tutaj zmarły potrzebuje 40 dni, by przyzwyczaić się do tego, że nie żyje. I by pożegnać się z żywymi. W zachodniej Gruzji jeszcze pod koniec XX w. ciągnięto za trumną z domu na cmentarz nitkę, by zmarły nie zgubił drogi powrotnej. Wzbudzało to oczywiście strach wśród dzieci, ale za to duszy pozwalało na swobodną wędrówkę.
Tak naprawdę na Kaukazie nigdy się do końca nie umiera. Nie pozwalają na to potomni. Na cmentarzach przy grobach ustawia się stoliki i ławki, niekiedy nawet wiaty. Podobnie przy drogach, na których ktoś zginął, mija się prawosławne krzyże i pomniki ze specjalną półką na wino i chleb. Wszystko po to, by móc godnie wspominać zmarłego. Na urodziny, rocznice śmierci czy święta na cmentarzach urządza się supry, czyli tradycyjne gruzińskie biesiady. Z jedzeniem, winem i toastami. Za przodków pije się zawsze na stojąco. I zawsze do dna.
Zmarli też nie dają o sobie tak łatwo zapomnieć. Bywa, że w różnych obliczach odwiedzają swoje rodziny. Julia Kaczmarek-Khubnaia wspomina, że podczas pogrzebu jej teścia Gruzina na podwórku pojawił się czarny gołąb. „Najpierw wleciał do wielkiego gara po lobio [tradycyjna potrawa gruzińska, w Megrelii, zachodnim regionie Gruzji, zwyczajowo gotowana na pogrzebie przez mężczyzn – przyp. red.], a potem przez cały tydzień pojawiał się na podwórku. Siadał pod ławką, czasem wchodził nawet do domu. Nikt go nie przeganiał. Był przecież gościem. A gość to na Kaukazie świętość”.
Gość w dom!
O gruzińskiej gościnności napisano już chyba wszystko. Jednak nadal niewiele wiemy o gościach nadzwyczajnych. O batonebich.
Giorgiego batonebi odwiedzili w dzieciństwie kilka razy, ale najbardziej utkwił mu w pamięci moment, kiedy miał 13 lat. Pamięta to dobrze, bo w domu cała uwaga skupiona była wyłącznie na nim.
„Dostawałem to, czego sobie zażyczyłem: czekoladę, chałwę, rosół, owoce. Batonebi zamieszkali we mnie, więc aby ich udobruchać, należało robić wszystko, by byli zadowoleni. A oni zadowoleni byli tylko wtedy, kiedy ja byłem zadowolony”.
Batonebi („panowie”, od gruz. batono – „pan”) to dobre anioły, które za tymczasowe schronienie wybierają sobie ciało chorującego na ospę, różyczkę czy świnkę dziecka. Należy zrobić wszystko, by ich nie zezłościć. Gniew może prowadzić do komplikacji, a niekiedy nawet do śmierci.
„Tak więc mama śpiewała mi piosenki. Leżałem w wysprzątanym pokoju, w czerwonej pościeli. Nikt się nie kłócił, nie krzyczał – bo to wszystko mogło wpłynąć na batonebich i zostaliby dłużej albo zdecydowaliby się mnie ze sobą zabrać”.
Batonebi przyjeżdżają na białych koniach, dlatego na czas ich wizyty w domu rozwiesza się białe prześcieradła. Należy też przyjąć ich godnie. Nie powinno się pić alkoholu ani jeść wieprzowiny. „To ściągnięte z islamu, choć jesteśmy przecież w prawosławnej Gruzji” – mówi Giorgi. Nie wolno szyć, by nie ukłuć niewidzialnego gościa, ani prasować, piec czy palić w kominku – by się nie poparzyć.
„Kiedy dorosłem, dowiedziałem się też, że nie można uprawiać seksu. Nie wiem jednak dlaczego” – śmieje się.
Dziś już bardziej liberalnie podchodzi się do wizyty batonebich. Niekiedy nawet odwiedza się lekarza i podaje leki. „Choć według naszych babć to nie są choroby i sprowadzenie doktora może tylko pogorszyć sprawę. Zdenerwować bogów ospy można przecież bardzo łatwo” – tłumaczy Giorgi.
Wiara mówi, że zmarły w wyniku odwiedzin batonebich trafia od razu do raju, ale po co kusić los?
Aby godnie odprawić gości w dalszą drogę, należy też spełnić określone warunki. „W miastach już nie ma tego zwyczaju, ale na wsiach można jeszcze spotkać się z tradycją pożegnania batonebich. W tym celu przygotowuje się stół pełen słodkości i zaprasza sąsiadów. Ważne, by stał on na dworze, a najlepiej na skrzyżowaniu dróg, by każdy przechodzień mógł przyprowadzić ze sobą, było nie było, oczekiwanych – jak to na Kaukazie – gości” – tłumaczy etnolog tbiliskiego uniwersytetu profesor Nino Mindadze.
Rytuały i talizmany
Babcia Ilony Kuraszwili zaklęciem potrafi wyleczyć kurzajki. Nawet na odległość. Tak ponoć uleczyła Maszę, która nie dała rady dojechać z Moskwy. Ilona też zna tę metodę: we wtorek – choć można też w czwartek – kiedy księżyc jest w nowiu, bierze się szklankę wody i szczyptę soli. Patrzy na księżyc i trzy razy jednostajnie wypowiada w większości niezrozumiałe słowa modlitwy. Rozpuszcza sól w wodzie, a roztwór wylewa pod drzewo. Próbujemy tej metody na moich problemach skórnych. Nie działa, ale może dlatego, że to nie kurzajki?
Ilona jest prawosławna, ale wiara nie przeszkadza jej w odprawieniu obrządku. Rytuał zaczyna od słów: „W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”, a kończy odwołaniem do Świętego Giorgiego (Jerzego), patrona Gruzji i najpotężniejszego wojownika, który walczył ze złymi mocami.
Podobnie postępują znachorki i wróżki i to już przy badaniu zgłaszającego się do nich pacjenta. Żadna z nich nigdy nie rozpocznie pracy bez przeżegnania się i wykonania znaku krzyża nad pacjentem ani bez wypowiedzianej jednostajnym tonem modlitwy. To mechanizm obronny.
Profesor etnologii tbiliskiego uniwersytetu Ketewan Khutsiszwili uważa, że gruzińska Cerkiew prawosławna wypracowała synkretyczną formułę, która stała się oficjalną religią. Gruzja przyjęła chrzest w IV w., ale zamieszkującym ją ludom trudno było tak po prostu odejść od pogaństwa. Gruzińskie prawosławie, ale i gruziński islam wchłonęły więc niektóre praktyki pogańskie i powstał akceptowany przez wiernych i duchownych system naczyń połączonych. „Dziś nie możemy mówić o pogaństwie sensu stricte w Gruzji, bo ono już dawno stało się po prostu religią” – dodaje profesor Khutsiszwili.
W niektórych, zwłaszcza wysokogórskich regionach, choroby traktuje się jak karę za grzechy, wiadomość od Boga oraz narzędzie kontroli społecznej. Podobnie wygląda to w islamie, prawosławiu czy pogaństwie. Choroba najczęściej stanowi karę za nieposłuszeństwo albo naruszenie tabu. Należy więc udać się w miejsce, w którym można przeprosić bóstwo (Boga) za własne nieposłuszeństwo lub odprawić odpowiedni rytuał z pomocą guślarza. Kaukaz obfituje w miejsca, w których to do znachora chory zwraca się w pierwszej kolejności.
Ale nie tylko.
Chorych wozi się do kamieni, które leczą. Do świętych źródeł, które zapewnić mają doskonały wzrok, zdrowie czy uleczenie. Oraz do cerkwi.
W zachodniej Gruzji w miejscowości Martwili częstym widokiem są ludzie pielgrzymujący do płaczących ikon. Według miejscowego popa pierwsze łzy pojawiły się w sierpniu 2008 r., a więc w czasie, gdy miał miejsce pięciodniowy konflikt zbrojny z Rosją. Pop przekonuje, że te ikony nie tylko reagują na polityczną sytuację Gruzji, ale także mają niezwykłą cudotwórczą moc. Modlitwa do nich ma przywrócić zdrowie i witalność. Wiernym nie przeszkadza, że łzy nie płyną z oczu przedstawionych postaci, a z ramy ikony.
Podobną siłę mają także światiliszcza, czyli tajemnicze miejsca mocy, których na terenie Abchazji jest pięć, a na całym Kaukazie – siedem. Odwiedzenie ich zawsze przyciąga nieszczęście. Na jednym ze światiliszcz – na Krasnej Polanie – rosyjski prezydent Władimir Putin odważył się zbudować ośrodek narciarski. Abchazi twierdzą, że naruszenie tego miejsca to początek końca Rosji.
Człowieka można ochronić przed złem na wiele sposobów. Jednak najsilniejszym i najważniejszym jest słowo. Od czasów pogańskich ze słów tworzono talizmany. W Abchazji wierzono, że powieszone na szyi imię, napisane czarną krwią kurczęcia na papierze uchroni od dreszczy, gorączki i malarii, która na terenie zachodniej Gruzji siała postrach jeszcze w końcu XX w. Do dziś zresztą treść modlitwy – zarówno chrześcijańskiej, jak i muzułmańskiej – zaszywa się w materiał i nosi przy ciele. Takie talizmany możemy kupić praktycznie przy każdej prawosławnej cerkwi. Chrześcijanie na Kaukazie noszą na szyi małe krzyżyki, które otrzymali na chrzcie, a niekiedy doczepiają do nich drewniane talizmany, w środku których schowana jest modlitwa. Pełnią one dokładnie taką samą ochronną funkcję jak wilcze kły przed złym spojrzeniem.
Gusła
Gadałki, czyli wróżki, były na Kaukazie od zawsze. Zajmowały się nie tylko przepowiadaniem przyszłości z fusów czy kart, ale przede wszystkim leczeniem i ściąganiem uroków z ludzi i zwierząt. Dziś jednak zdaniem profesor Khutsiszwili wśród Gruzinów nie ma wielkiego zainteresowania wróżbiarstwem.
„Taki zwrot uwagi ku magii i jasnowidzeniu zwiększa się w okresach transformacji, a teraz jest w miarę stabilnie. W latach 90. obserwowaliśmy wyraźny wzrost zainteresowania w tej dziedzinie. Nie można było się opędzić od Kaszpirowskich i jemu podobnych magów” – opowiada. I rzeczywiście, na gruzińskich stronach internetowych odnalezienie wróżki nie jest tak proste, jak chociażby w Polsce czy w Rosji. Jednak na wsi lub w małym miasteczku nietrudno trafić na kogoś, kto zna się na rzeczy.
Postanowiłam sprawdzić skuteczność gruzińskich gadałek.
Manana wróży z kart i z fusów. Najpierw należy wypić kawę zaparzoną w dżezwie – tygielku do przygotowywania kawy po turecku. Najlepiej pić ją tak, by nie naruszyć misternej konstrukcji osadu.
„Czeka cię urlop – mówi Manana. – Ale nie będziesz zadowolona. Coś się stanie i szybciej wrócisz do domu. Widzę przy tobie lekarzy i światła, ale nie ma zagrożenia życia. Lekarze są też wokół twojej mamy. Ma coś w lewej nerce, ale to nic poważnego, cysta”.
Ot, wróżba. Nic nie zapłaciłam, bo za samą wróżbę się nie płaci. Nie kupiłam też oferowanego talizmanu z Izraela ze Świętym Jerzym na koniu. Nawet nie podziękowałam, bo nie wolno. Wyszłam i zapomniałam.
Po tygodniu złamałam rękę i musiałam wrócić do domu. A mamie na tomografie wyszła cysta. W lewej nerce.