
Przy stole karcianym Stu Ungar – łącząc artyzm Mozarta, ruchy Michaela Jordana i umiejętność koncentracji Tigera Woodsa – tylko wygrywał. Był geniuszem. Kiedy od niego odchodził, wyłącznie przegrywał.
Oto motel Oasis w Las Vegas. Po pokojach ganiają karaluchy, w pościeli zalęgły się wszy, powietrze wypełnia bez reszty kwaśny smród papierosów. Drzwi nie można domknąć, co akurat nie jest problemem, bo i tak są dziurawe. Po ostatniej strzelaninie ktoś uznał, że nie warto ich wymieniać, wystarczy zasłonić dziury. Słowem, Oasis wygląda tak, jak można się spodziewać, że będzie wyglądał 227. w rankingu TripAdvisor hotel w Vegas.
Kiedy trzy dekady temu wchodził tam Stu Ungar, nie mogło być lepiej. Być może karaluchy były mniejsze, a wszy nie tak zadomowione, być może spłuczka jeszcze działała, choć to raczej wątpliwe w miejscu, które wówczas reklamowało się jako „adult-movie motel” (chodziło o dostępny dla gości zbiór filmów dla dorosłych nagranych prawdopodobnie w zjednoczonych Niemczech). Stu wprowadził się do pokoju numer 16 w piątkową noc 20 listopada 1998 r. Właściciel wspomina, że wyglądał na miłego gościa, lecz na „miłego gościa” Ungar mógł wyglądać tylko na tle innych bywalców motelu. Niski (165 cm) i przeraźliwie wychudzony (ważył najwyżej 45 kg), przeżarty od środka przez kokainę. Między zapadniętymi policzkami zostało coś, co kiedyś było nosem, a teraz przypominało zdeformowany kawałek ciasta z dwoma dziurami.
Gdy pokojówka obudziła Ungara w sobotę, by się wymeldował (check out już o 9.00!), leżał na łóżku twarzą w dół i drżał. Poprosił o spotkanie z menedżerem, zapłacił za jeszcze jedną noc. Następnego dnia pokojówka znalazła go w tej samej pozycji, ale już się nie ruszał. Nie żył.
Kilka dni później odbył