Halo, Christiansø? Halo, Christiansø?
i
Widok z Christiansø na Małą Wieżę (Lille Tårn) stojącą na sąsiedniej wyspie Frederiks; zdjęcie: Konrad Kerker/Shutterstock
Ziemia

Halo, Christiansø?

Ewa Pawlik
Czyta się 9 minut

Jeśli marzysz o wakacjach na egzotycznej wyspie, nie musisz szukać daleko. Wystarczy 100 km na północ od Kołobrzegu. Podróż w stylu eko, pobyt w duchu slow.

Na naszym polskim Bałtyku, ale w duńskiej jego części, 70 mil morskich na północ od Kołobrzegu rozpościera się archipelag Ertholmene. W jego skład wchodzi kilka maleńkich wysepek i dwie nieco pokaźniejsze, choć nadal w rozmiarze raczej dziecięcym. Tylko te większe są zamieszkane: Frederiksø, która zawdzięcza nazwę Fryderykowi IV Oldenburgowi, oraz Christiansø – nazwana na cześć króla Chrystiana V Oldenburga.

Wyspy archipelagu są zbudowane z granitu, a zdania na temat tego, komu ich autorstwo należy przypisać, bywają podzielone. Wiadomo na pewno, że w okolicach roku 1000 wysepki upodobali sobie bałtyccy piraci i uczynili z nich swoją bazę – stąd wypływali rabować statki żeglujące do i z bornholmskich portów. W pewnym momencie zirytowało to króla Knuta Wielkiego, który wysłał swojego przedstawiciela, wikinga Egila, by zrobił z piratami porządek. Ale ten się zbuntował i po uporaniu się z piratami sam zajął się rabowaniem. Zasłynął spaleniem u wybrzeży wyspy norweskiego żaglowca wraz z załogą.

Trzysta lat później wyspę nadal zamieszkiwali złoczyńcy. Tym razem dawni korsarze Ligi Hanzeatyckiej, którzy – podobnie jak wcześniej Egil – zeszli na drogę przestępstwa i łupili bezlitośnie swoich dawnych pracodawców transportujących egzotyczne dobra drogą morską. Później, w czasach wojny szwedzko-duńskiej, król Danii Chrystian V postanowił wykorzystać naturalny port pomiędzy wyspami i w 1684 r. wzniesiono tu twierdzę. Sto lat później utworzono w niej więzienie cieszące się sławą miejsca, z którego nie ma ucieczki. W 1808 r., w czasie tzw. wojen angielskich, to stąd ruszano na podboje Anglików i to tutaj zwożono wojenne łupy – nie tylko kargo, ale także same statki. Gdy zacumowało ich w porcie 15, Anglicy stracili cierpliwość i zbombardowali wyspę ze swoich okrętów. Był to jedyny raz w historii Christiansø i Frederiksø, gdy twierdza miała okazję spełnić swoje zadanie. Większość wystrzelonych pocisków trafiła do wody, ale jeden lub dwa nieznacznie uszkodziły fortyfikacje. W późniejszym okresie znajdowały się tu koszary wojskowe, a po ich zlikwidowaniu do pozostałych na wyspach żołnierzy dołączyło kilku rzemieślników i rybaków, dając początek współczesnej społeczności. Obecnie wyspę zamieszkuje 90 osób, lecz zabudowania pozostały te same i nie wzniesiono żadnego nowego budynku od ponad 100 lat. Deweloperzy nie mają tu czego szukać. Archipelag jest rezerwatem przyrody, a jego mieszkańcy nie uczestniczą w pogoni ani za karierą, ani za bogactwem.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Na Christiansø działają poczta, szkoła, biblioteka, hotelik i sklep spożywczo-przemysłowy. Latem – warsztaty rzemieślnicze. Nie znajdziemy tu samochodów, kotów i psów. Auta – wiadomo, wyspa jest maleńka, ale dlaczego nie można tu przywozić zwierząt domowych? Otóż mieszkańcy zbierają deszczówkę w wydrążonych w granitowej skale zbiornikach i zwierzęta mogłyby ją zanieczyścić. Nawet żeglarze, którzy dzielą pokład z czworonogami, muszą się ubiegać o specjalne pozwolenie na wyprowadzenie ich na lądzie. Jedyne, poza ludźmi, ssaki na wyspie to jeże, sprowadzone tu podobno do walki z myszami. Myszy to też ssaki, ale ich tu nie ma. Ostatni raz widziano je w latach 90., gdy na wyspę dotarła ciężarna mysz i w krótkim czasie gatunek ten opanował Chris­tiansø. Odcięta od genetycznej różnorodności populacja wymarła po kilku pokoleniach. Ostatnio, po długich pertraktacjach, lokalnym dzieciom pozwolono hodować świnki morskie. Są one jednak skazane na areszt domowy.

Archipelagiem wciąż zarządza Ministerstwo Obrony, jest nawet dwóch urzędników. Petenci przyjmowani są codziennie pomiędzy 10 a 12 rano. Można ewentualnie zadzwonić – numery telefonów, także komórkowych, znajdują się na oficjalnej stronie wyspy.

Ewa Pawlik: Dzień dobry! Tu „Przekrój”. Pracuję nad materiałem o Waszej wyspie i chciałam z kimś porozmawiać o różnych sprawach.

Urzędnik: A, to trzeba zadzwonić do Hansa, on najlepiej opowiada! Już podaję numer, chyba nawet jeszcze się tu kręci, bo później wybiera się na ląd.

Na ląd?

Na ląd, czyli na Bornholm!

Rozmowa międzynarodowa

Ewa Pawlik: Dzień dobry! Tu „Przekrój”. Pracuję nad materiałem o Waszej wyspie i chciałam z Panem porozmawiać o różnych sprawach. Podobno świetnie Pan opowiada.

Hans Ole Matthiesen: Muszę, w końcu bywam tu przewodnikiem! Oprowadzam po rezerwacie ornitologicznym, czy raczej wokół niego, bo nie wolno tam przebywać. Zresztą nigdy nie było to dobre miejsce dla ludzi. W 1684 r. wśród mężczyzn budujących fort wybuchła dżuma. Na Graesholm ich chowano. A teraz mają tu swoje lęgowiska alki i nurzyki. Mieszka tam też 10 tys. srebrnych mew, a okresowo pojawiają się inne gatunki ptaków w drodze do i z ciepłych krajów.

To wszystko można znaleźć w Inter­ne­cie, chciałabym porozmawiać o Wa­szej codzienności.

Pracuję właśnie nad projektem, który ma uczynić życie tutaj jeszcze atrakcyjniejszym! Moim zdaniem i tak mamy tu raj, ale są pewne problemy z zatrzymaniem u nas ludzi.

Wyobrażałam sobie, że ściągają do Was tłumy spragnione spokojnego, zdrowego życia z dala od wyścigu szczurów.

Dawniej tak było. Teraz młodzi ludzie najpierw stawiają na karierę i dopiero wiele lat później orientują się, że nie daje im ona prawdziwej satysfakcji. Ale wtedy są już dzieci, kredyty i przeprowadzka na wyspę staje się niemożliwa. Zresztą tu nie można po prostu przypłynąć i się osiedlić. Mieszkańcy wyspy są zwolnieni z podatku ze względu na różne niewygody, które mieszkając tu, muszą znosić. Jednak istnieją pewne warunki: trzeba być zatrudnionym na wyspie lub w jednej ze związanych z nią instytucji. Etatów jest tu niewiele, trzeba więc czekać na swoją kolej.

Należysz do potomków służby więziennej lub stacjonujących tu kiedyś żołnierzy?

Ja akurat nie, jestem stosunkowo nowy, ale mamy chyba siedem rodzin, które mieszkają tu od sześciu czy siedmiu pokoleń. Trzy czwarte mieszkańców to ci, którzy osiedlili się na wyspie w XX w. W tym roku zatrudniliśmy dwóch nauczycieli z zewnątrz, bo siódma klasa strasznie się nam rozrosła.

O ilu uczniach mówimy?

W siódmej klasie mieliśmy aż siedmiu uczniów. (śmiech) Wiem, że to mało jak na standardy lądowe, ale my tu żyjemy w innej skali. Nasza szkoła ma siedem klas, w ostatnich dochodzą nowe przedmioty: biologia, fizyka, niemiecki. Sami nie dawaliśmy rady. A nasza szkoła jest od dwóch lat uważana za najlepszą w całym kraju. Dwa razy z rzędu nasi uczniowie wygrali prestiżowy konkurs matematyczny „Profesor matematyk”! Niestety nie mamy szkoły średniej, więc po siódmej klasie dzieci przenoszą się na ląd. Kiedyś mieszkały w internatach, teraz rodzice niechętnie się z nimi rozstają i bywa, że opuszczają wyspę wraz z dziećmi. Projekt, o którym wspominałem, ma pomóc w tworzeniu miejsc pracy, żeby mogły tu wygodnie żyć pary i rodziny.

Teraz gdy ktoś chce sprowadzić drugą połówkę, może być ona skazana na bezrobocie i życie z jednej pensji. Nie każdemu to pasuje. Czasami ludzie chcą tu wrócić, jak córka słynnej na cały kraj Ruth, producentki marynowanych na trzy sposoby śledzi. Musiała poczekać, aż jej mama przejdzie na emeryturę. Trochę to potrwało! (śmiech) Wróci też młody chłopak, który kończy właśnie inżynierię morską i zamierza pływać na promie, który dowozi tu pasażerów z Bornholmu. Tak wymyślił sobie zawód, by móc tu znowu zamieszkać.

Żyją z Wami jacyś obcokrajowcy?

Niech pomyślę… Nasz rybak poślubił Tajkę, malarz pokojowy – Rosjankę. Mamy również stolarza ze Szwecji. Ostatnio zamieszkała tu także nowa osoba, ale Dunka. To jest zresztą historia miłosna. Przyjechała do nas na parę dni turystka z lądu, wynajęła domek. Mamy tu ich kilka, polecam! Akurat ten jej okazał się felerny – pękła rura czy coś podobnego. Zawołano kowala wdowca, bo nikogo innego akurat nie było. I może dobrze, bo się zakochali i teraz żyją tu we dwoje.

Macie na wyspie więcej singli?

Tak, znajdzie się kilkoro. To są z reguły ludzie, których małżeństwo już nie interesuje, czasem z powodu wieku, a czasem ze względu na potrzebę wolności. Młodsi umawiają się na randki za pomocą aplikacji, normalnie. A spotykają się z reguły na lądzie. Zdaje mi się, że ostatnio komuś się właśnie w Internecie poszczęściło! Trzymamy kciuki! A latem można randkować do woli.

W sezonie 40 tys. turystów pewnie gwarantuje Wam zajęcie, ale co poza sezonem? Nie nudzicie się?

Absolutnie nie. Życie towarzyskie kwitnie. Biblioteka jest otwarta dwa razy w tygodniu, można grać w hokeja, urządzamy wspólne spacery, kluby dyskusyjne, spotykamy się w sklepie na zakupach i siedzimy z piwem na zapleczu. Tu nie sposób być samotnym! A kobiety mają włas­ne miejsce, gdzie zajmują się robótkami ręcznymi i swoimi sprawami, my nie wnikamy. Śmiejemy się tylko, bo ich budynek był kiedyś kurnikiem, więc zdarza nam się trochę podśmiewać, ale życzliwie! Zimą prężnie działa też Klub Whiskey, który ma 11 członków. Nikt nie opuszcza spotkań! Mamy również pozwolenie na używanie historycznych dział od czasu do czasu, więc zdarza nam się strzelać. Używamy tylko prochu, żadnych pocisków oczywiście.

A gdzie jeździcie na wakacje?

Niektórzy mają domki letniskowe w Szwecji, a niektórzy domy na lądzie. Pływamy z Bornholmu do Kołobrzegu na krótkie wypady. Właściciele hotelu po każdym sezonie odpoczywają w Tajlandii. Latem unikamy urlopów, trzeba wtedy dbać o pełną turystów wyspę – wywozić regularnie śmieci, nadzorować dostawy. Robimy to razem, nikt się nie wyłamuje.

Pandemia uderzyła mocno w branżę turystyczną. Odczuliście to?

Niespecjalnie. Mamy rząd, który okreś­liłbym mianem troskliwego. W ubiegłe wakacje dofinansowano promy kursujące pomiędzy Christiansø a Bornholmem, Duńczycy pływali za darmo. A że bilety są dosyć kosztowne, chętnych nie brakowało. Większość ludzi przypływa do nas na trzy godziny, bo tyle cumuje tu prom. Staramy się to zmienić. Mamy już kilka domków do wynajęcia i pole namiotowe.

A przestępstwa? Macie na wyspie złoczyńców, jak dawniej?

Nie przypominam sobie żadnego incydentu. Najgorsze, co się tu wydarza, to łamanie zakazu używania dronów. Jest tu rezerwat przyrody, a do tego dalej teren wojskowy, więc to zabronione. Łapiemy takiego delikwenta, on najczęściej uprzejmie przeprasza i zostajemy przyjaciółmi. Tyle w temacie przestępstw!

Jesteście uzależnieni od wpływów z turystyki?

Też nie bardzo. Mamy tu rezerwat, rząd nas utrzymuje. Mnie osobiście zależy, by ci, którzy tu trafią, zostali, aby obejrzeć zachód i wschód słońca. To są najpiękniejsze pory! No i lubimy gościć ludzi, po prostu.

Unia rozważa paszporty szczepionkowe – może to nie jest zły pomysł. W tej chwili mogą nas odwiedzać tylko Duńczycy i Norwegowie. Byłaś u nas?

Tak, dawno temu przypłynęłam na wyspę żaglówką. Pamiętam otwarte kąpielisko i skoki z trampoliny do pięknej zatoki. I wiatr. Nie masz go czasem dosyć?

Bardzo! Wiatr to przede wszystkim hałas. Nie masz dokąd przed nim uciec – ciągły szum w uszach, to jest męczące. I paraliżuje życie na wyspie: w wietrzne dni nie kursują promy. Bywamy odcięci przez parę dni, zdarzyło się i pięć. Przy złej pogodzie prom jest rozkołysany, a ja cierpię na chorobę morską. Nawet gdy dobijamy do brzegu, nie przestaje kręcić mi się w głowie, mam problemy z chodzeniem. Jeśli przyjeżdżam autem, nie mogę prowadzić. Policja uznałaby, że jestem pod wpływem. Często o tym rozmawiamy, że ludzkość lata na Księżyc, ale przy złej pogodzie nie jesteśmy w stanie dostać się na nieodległą wyspę. To uczy pokory. Podobnie jak zima tutaj. Jeśli czujesz się wielki i ważny, zima na wyspie cię z tego wyleczy!

Wolałabym odwiedzić Was latem!

Przyjedź w maju albo we wrześniu, wtedy nie ma tłumów, a woda jest ciepła. I koniecznie zostań kilka dni. I weź ze sobą, kogo chcesz, mogą być setki znajomych. (śmiech) Lubimy ludzi. Na wyspie nie wytrzymaliby tacy, którzy unikają innych. I nie ma wśród nas czarnych charakterów! Gdyby ktoś się popsuł, naprawilibyśmy go, tak jak naprawiamy tu wszystko inne. Zapraszam!

Czytaj również:

Spacer idealny Spacer idealny
Przemyślenia

Spacer idealny

Marcin Polak

Chodzenie na zakupy bywa całkiem przyjemne, zwłaszcza jeśli można pójść na plac, np. na Stary Kleparz, celem obserwacji licznych warzyw i owoców o najrozmaitszych barwach i aromatach. Takie miejsca sprzyjają także spotkaniom – mijamy osoby innej narodowości, nieznajomych o różnym usposobieniu. Dobrze jest też w końcu się zatrzymać, przystanąć przy którymś straganie, by kupić pomidory albo jabłka, albo cokolwiek, na co nam akurat przyjdzie ochota.

Chodzenie po placach targowych bywa zazwyczaj niezwykle przyjemne, jednak nie powinno trwać zbyt długo. Wskazana jest zmiana krajobrazu. Można więc pójść przez miasto chodnikiem albo ulicą, jeśli akurat nie ma na niej rozpędzonych pojazdów. Chodzenie ulicą góruje nad chodzeniem chodnikiem rozkoszą transgresji. Należy pamiętać, że im dalej w zakupy, tym większy niesiemy ciężar, a chodzenie z kilkukilogramowym obciążeniem pozbawia nas wielu uroków spacerowania. Pewną formą obciążenia jest również sam cel, którym – w przypadku chodzenia na zakupy – są zakupy. Dlatego zamiast chodzić na zakupy, lepiej chodzić na spacery. Pójście na spacer różni się od pójścia na zakupy celem i dynamiką. Spacer jest zwykle wolniejszy, choć zdarzają się wyjątki – istnieją amatorzy spacerowania w żwawym tempie, zresztą nie nam oceniać, które tempo jest lepsze. Tempa spacerowania są po prostu rozmaite, co jednocześnie wcale nie znaczy, że temp nie można w ogóle ocenić. Tyle że porównywanie tempa spaceru z tempem innego spaceru na niewiele się zda, tego rodzaju ocena mało nam powie o słuszności bądź niesłuszności danego tempa spaceru.

Czytaj dalej