Agresję badać łatwo, sama rzuca się w oczy. Ale czy można policzyć i zmierzyć pokój? Pewna antropolożka wyruszyła na poszukiwanie jego definicji.
Wyobraźmy sobie, że postanawiasz wyspecjalizować się w naukach społecznych i zająć badaniami nad pokojem. Chcesz zrozumieć, co kształtuje pokojowe społeczeństwo. Pracując przez wiele lat w różnych częściach świata, stykasz się z niezliczonymi świadectwami przemocy i wojny. Kolejni rozmówcy opowiadają ci o pobiciach, aresztowaniach, morderstwach i gwałtach, o deportacjach i zamaskowanych mężczyznach gotowych zabić za kawałek chleba, o przemocy w rodzinie, w wiosce, w kraju.
Zapłakane starsze kobiety i młodzi mężczyźni z więziennymi tatuażami na ramionach mówią o ludziach, którzy przybywali na koniach, żeby wezwać chłopców na wojnę, o długich czarnych samochodach, które porywały ludzi w środku nocy, o zgwałconych dziewczynach, które szły, dokąd oczy poniosą, o przetrwaniu najsilniejszych w obozach koncentracyjnych, o ciężarnych bitych aż do straty dziecka, o stosach ciał w czasie głodu, o aresztowaniu i wygnaniu za kradzież rzepy, o ludziach prześladowanych za bycie żydem, chrześcijaninem, muzułmaninem czy bahaitą.
Nieustannie próbujesz poukładać sobie to wszystko w głowie, dostrzegasz zależności: istnienie pewnego rodzaju państw, pewnych rodzajów zróżnicowania społecznego, pewnych religii. Ale przez lata usłyszałeś już tyle druzgocących opowieści, że po prostu nie jesteś w stanie tego dłużej znieść. Nie chcesz już badać wojny.
Tymczasem okazuje się, że jeszcze trudniej badać pokój. Przynajmniej tak było w moim przypadku. Jestem antropolożką. Całe lata spędziłam na prowincji, zadając ludziom we wsiach podstawowe pytania i próbując ustalić, jak działa pamięć w społecznościach. Wydawało mi się, że wiem, jak się zabrać do poszukiwania pokoju. Co prawda poznałam wiele opowieści o przemocy, ale ostatecznie zawsze przekonywałam się, że ludzi w większości zajmowały zupełnie inne sprawy: pracowali w kuchni albo na polu, wozili wodę, sprawdzali pogodę i podejmowali decyzje, co robić dalej, spożywali posiłki z gośćmi, oporządzali zwierzęta. Nawet jeśli czasem dochodziło do konfliktów, w normalnych czasach ludzie mierzyli się z codziennymi problemami i zastanawiali się, jak skutecznie je rozwiązać. Kochali, bawili się, cierpieli. I mimo tego, co w życiu widzieli albo do czego sami byli zdolni w chwilach słabości, uważali się za dość przyzwoitych i oczekiwali takiej samej przyzwoitości od innych.
Z pewnością istniały sposoby poszukiwania takiej codziennej przyzwoitości oraz zbadania jej siły i ograniczeń, zwłaszcza w burzliwych czasach. Czy istniały społeczności, które pozostały dobre w obliczu zła? W swoich dotychczasowych badaniach nad pamięcią analizowałam praktyki oporu i wytrwałości. Czy mogłam dotrzeć do społeczności, które opierają się przemocy, wytrwale zachowując przyzwoitość? Nie potrafiłam precyzyjnie określić przedmiotu swoich badań, ale byłam pewna, że chcę się nim zająć. Nadałam mu roboczą nazwę: „pokój”.
W poszukiwaniu definicji
Pokój okazał się jednak dość nieuchwytny. Sięgnęłam do najnowszych ustaleń naukowych w dziedzinie antropologii, socjologii i nauk politycznych, przejrzałam bazy danych i bibliografie, rozmawiałam z kolegami, którzy – podobnie jak ja – stali na pierwszym froncie badań nad burzliwą Eurazją, i z innymi naukowcami, irenologami oraz pracownikami instytutów badań nad pokojem. Udało mi się ustalić, że po pierwsze współczesne nauki społeczne zdecydowanie więcej uwagi poświęcają przemocy niż pokojowi. Po drugie większość badań empirycznych, które oficjalnie dotyczą pokoju, to tak naprawdę badania nad konfliktem. Zajmują się rozwiązywaniem konfliktów, ich konsekwencjami czy programami pomocy ludziom w sytuacji konfliktu. Pochylają się nad prawem i kwestią sprawiedliwości w kontekście konfliktu. Pokój pojawia się w nich tylko przy okazji ubolewania nad cierpieniem milionów. Pokój nadawany jest z zewnątrz, „niesiony” odległym „innym”.
Nie twierdzę oczywiście, że takie badania nie są ważne, jednak nie tego szukałam. Potrzebowałam badań naukowych analizujących bezpośrednie interakcje między ludźmi w pokojowych społeczeństwach; badań, które faktycznie powiedzą coś więcej na temat działania mechanizmów pokoju; badań empirycznych, które przyjrzą się ciału społecznemu z bliska i zainteresują się jego stabilnością i zdrowiem w dłuższej perspektywie; wreszcie – badań, które postawią pytanie o to, jak w trudnych czasach zwykła przyzwoitość może przerodzić się w niezwykłą dobroć. Udało mi się znaleźć doskonałe przykłady takich prac, lecz było ich zaskakująco niewiele.
Zaczęłam się zastanawiać: dlaczego tak trudno jest zajmować się naukowo pokojem? Albo odwrotnie, dlaczego tak łatwo zainteresować się przemocą?
Kiedy pisarze i naukowcy mówią o przemocy, odnosimy wrażenie, że jest wystarczająco konkretna, by wyróżnić ją z tła. Wydaje się mierzalna (możemy policzyć strzały, eksplozje, pociski, zmarłych). Możemy zsumować akty przemocy i umieścić w zbiorach danych. Na podstawie takich zbiorów badacze potrafią budować modele, które pozwalają im z ogromną dozą pewności stawiać tezy o świecie. Przemoc się dzieje: broń strzela, człowiek ginie, dzielnica zostaje splądrowana, granica – przekroczona. Liczba n jest tu bardzo duża; dane nabierają kształtu. Możemy dojść do wniosku, że przemoc częściej występuje w miejscach, w których przebywa więcej młodych mężczyzn, albo kiedy państwo jest słabe, albo na terenach górzystych, albo tam, gdzie pojawia się nadmiar benzyny. Przemoc się zdarza, jest okropna i policzalna; w wyniku tego liczenia zarysy prawdopodobnych rezultatów otrzymują precyzyjną lokalizację i nazwę.
Ale czy da się policzyć pokój? Gdzie i kiedy można go zaobserwować? Wygląda na to, że pokój nie jest wystarczająco konkretny, by poddać go analizie; to rozczarowanie, zbiór pusty. Opisy pokoju i pokojowych społeczeństw – od biblijnego Edenu po „świetlaną przyszłość” Lenina – brzmią nudno i płasko, czasem wręcz kiczowato. Jako dziecko nieraz przeglądałam Biblię w obrazkach w poczekalni u dentysty. Na ilustracji przedstawiającej pokój ludzie o jasnej skórze wpatrują się w niebo z uduchowionym wyrazem twarzy. Czasem towarzyszy im jeszcze baranek leżący pod drzewem. Taki pokój w wersji blond jest mdły i nijaki, zasadniczo brakuje mu ciemnej otoczki prawdy.
Tymczasem równie trudno rozszyfrować pokój polityczny w stylu Marksa i innych XIX-wiecznych wizjonerów. U Marksa wszystko sprowadza się do świata, w którym ludzie polują i łowią ryby, kiedy zechcą, oraz dzielą się mlekiem tak, żeby każdy dostał tyle samo. To wizja końca historii, ziemi pokoju na końcu czasu; wojny się skończyły i nie ma już nic, zostało tylko darmowe mleko. Marks uważnie i wnikliwie przyglądał się kapitalizmowi, nie szczędząc mu słów krytyki. Jednak kiedy nadeszła pora, by pokazać praktyczną stronę komunizmu, nie zaproponował nic więcej niż baranki leżące pod drzewem.
Nic się nie dzieje?
W opisanych wyżej wizjach pokój jest konkretny, nieprzenikniony, nieporuszony, niezmienny. W Rozprawie o metodzie Kartezjusz pisze, że pewne rzeczy (świat fizyczny) podlegają nauce i prawom nauki, inne zaś (poezja, teologia, kwestie emocji) – nie. Nasze uproszczone myślenie nie pozwala nam rozłożyć pokoju – przestrzeni, w której nic nigdy się nie dzieje – na czynniki pierwsze. A skoro pokoju nie da się przeanalizować, uznajemy, że można go tylko czuć. To wielka szkoda. Bo czy można wyobrazić sobie coś istotniejszego niż to, co składa się na pokój? Kiedy patrzymy w oczy ludziom, którzy z bliska widzieli przemoc, czy nie warto mieć jakiekolwiek pojęcie o tym, jak monumentalnego wysiłku wymaga pokój? Albo od jakich odkrywczych (a czasem wręcz banalnych) nawyków zależy?
A może jednak pokój poddaje się analizie, na przekór kartezjańskim dualizmom, które wciąż kształtują nasze modele naukowe? Może powinniśmy postrzegać go jako zjawisko dynamiczne, a nie ponadczasowe? Może pokój nie ma początku ani końca, może to tak naprawdę proces? Może nie jest niczym ulotnym, tylko ma swoje źródła w ziemi, po której stąpamy? Może de facto jest szorstki i niedoskonały? No cóż, wtedy nauki społeczne z pewnością sobie z nim poradzą. Zjawiska dynamiczne nie stanowią dla nich problemu. Potrafią skoncentrować się na analizie faktycznych, niedoskonałych zachowań, nie tracąc przy tym z oczu długiego trwania. Ten rodzaj badań nie wymaga wzywania aniołów czy Elizjum. Wystarczy przyglądać się twarzom prawdziwych ludzi i więziom, które nawiązują między sobą, słuchać, co mówią, i obserwować, czy decydują się potraktować obcego jak jednego z nich.
Gdyby dało się zdefiniować pokój w zwykłym, realnym otoczeniu społecznym, jak wtedy rozpoznać pokojową społeczność na pierwszy rzut oka?
Na dobry początek potrzebny jest oczywiście brak przemocy. To dość tendencyjna, negatywna definicja pokoju; równie dobrze możemy zdefiniować zdrowie jako brak choroby, a nie jako doskonałą sumę układów, które podtrzymują iskrę życia. Mimo wszystko taka definicja pokoju może nam się jednak przydać. Zgodnie z najnowszymi badaniami nad sieciami społecznymi przemoc rzadziej występuje w społecznościach, które łączą głębokie i powszechne więzi. Tego rodzaju analizy mają potencjał, by wskazać miejsca, w których rzadziej dochodzi do przemocy, a nawet by ustalić, jakie rodzaje kontaktów najbardziej korelują z mniejszą liczbą aktów przemocy. Załóżmy, że chcemy ograniczyć problemy w danej społeczności. Co powinniśmy zrobić? Kupować warzywa u ludzi z innej grupy etnicznej czy wyznaniowej? Chodzić z nimi do szkoły? Gościć ich w swoim domu?
Badania prowadzone na większą skalę dostarczają kolejnych cennych spostrzeżeń. Okazuje się na przykład, że w społeczeństwach, w których dziewczęta są wykształcone, rzadziej dochodzi do przemocy. To oszałamiające odkrycie. Dotarłam też do pracy Vjerana Katunaricia dotyczącej tzw. enklaw pokoju, czyli miejscowości w byłej Jugosławii, które uniknęły przemocy zarówno w czasie drugiej wojny światowej, jak i podczas konfliktów w latach 90. Co je łączyło? Jak się tam udało – w trakcie toczącej się wojny – nie dopuścić do przemocy, i to nie raz, ale aż dwa razy? Wygląda na to, że znowu w grę wchodziły sieci społeczne, a także opowieści o dobroci obcych, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Warto zacząć od wielkoskalowych zbiorów danych, w których przemoc stopniowo maleje, aż może pewnego dnia zupełnie zaniknie.
Nadal jednak uważam, że tak samo niezbędne jest spojrzenie prosto w oczy zaszklone łzami. Sterty danych przydają się, gdy trzeba opracować strategię działania, ale czym jest pokój, kiedy stajemy ze sobą twarzą w twarz, a wokół szaleje wojna? Wciąż nie do końca potrafię odpowiedzieć na te pytania, lecz chyba już wiem, gdzie powinnam szukać: w sposobie, w jaki dana społeczność rozwiązuje nawet niewielkie problemy, jak radzi sobie z nierównościami i podziałem dóbr, jak traktuje obcych, jak definiuje różnorodność i jak sobie z nią radzi, jak w trudnych czasach odruchowo chroni bezbronnych, jak pewne zachowania stają się dla niej nie do pomyślenia. Wszystkie te działania można obserwować. Żadne z nich nie wymaga uduchowionego wyrazu twarzy. Innymi słowy, pokój jest poznawalny.
Grupowy ratunek
Wkrótce po tym, jak uznałam, że nie chcę już badać wojny, przypomniałam sobie historię miejscowości Le Chambon-sur-Lignon na płaskowyżu Vivarais-Lignon. Dawno temu dostałam od ciotki wydaną w 1979 r. książkę Lest Innocent Blood Be Shed: The Story of the Village of Le Chambon and How Goodness Happened There [Uniknąć rozlewu niewinnej krwi. Historia wsi Le Chambon i dobra, które się w niej wydarzyło – przyp. tłum.]. Philip Paul Hallie opisuje w niej, jak podczas drugiej wojny światowej mieszkańcy kilku wiosek położonych w Masywie Centralnym we Francji udzielili schronienia tysiącom Żydów i tym samym ich uratowali. Przez lata książka kurzyła się na moim regale, aż wreszcie sięgnęłam po nią – w poszukiwaniu pokoju.
Hallie był filozofem, ale natknął się na tę historię i przeprowadził wywiady z tyloma uczestnikami tych wydarzeń, do ilu udało mu się dotrzeć. Nie było to łatwe zadanie: już wtedy – podobnie jak teraz – ludzie niechętnie mówili o tamtych wydarzeniach. Hallie nie krył jednak zachwytu. Nietrudno domyślić się dlaczego. Trafił na przypadek tak niepodobny do tego, co przeważnie działo się w czasie Holokaustu (sama nieraz się o tym przekonałam, prowadząc badania w Rosji i Ukrainie). Znalazł przykład długotrwałej, zorganizowanej grupowej akcji ratowniczej, podjętej mimo ogromnego ryzyka. I rzeczywiście, mieszkańców Le Chambon spotykała czasem kara. Bywało, że przypłacali swój trud własnym życiem.
Tego rodzaju grupowy ratunek zdarzał się tak rzadko, że Le Chambon-sur-Lignon jest jedną z zaledwie dwóch grup społecznych, którym Instytut Yad Vashem w Izraelu nadał tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata (otrzymała go jeszcze tylko holenderska wieś Nieuwlande). Książka Halliego ma charakter hagiograficzny (anioły śpiewają!), nie jest dziełem historyka. A jednak udało mu się uchwycić coś, co jest warte głębszego namysłu. Kim byli ludzie, którzy ratowali innych, nie zważając na ryzyko? Ludzie, dla których zwykła przyzwoitość stała się niezwykłą przyzwoitością? Wystawieni na straszliwą próbę, znaleźli się daleko na końcu krzywej Gaussa ilustrującej „racjonalny wybór”. Kim byli? Co nimi kierowało? Czy posiedli jakąś tajemną wiedzę?
Zdawałam sobie sprawę, że – podobnie jak Hallie – pozostaję pod ogromnym wrażeniem tej odwagi. Jednocześnie doskonale wiedziałam, że emocje to nie wszystko, chodziło tu o coś o wiele ważniejszego. Odkryłam miejsce, do którego mogłam pojechać i znowu – jak wielokrotnie wcześniej – słuchać i obserwować. Mogłam przekonać się, jak mieszkańcy Le Chambon żyją razem z obcymi, jak radzą sobie z nierównościami i różnorodnością, jak podejmują decyzje. Po raz kolejny mogłam na własne oczy zobaczyć prawdziwą, przeżywaną wiarę – nie religię deklarowaną przez ludzi, ale ich codzienne moralne wybory. W tej społeczności, z aniołami czy bez nich, mogłam badać praktyki oporu (wobec zewnętrznej przemocy) i wytrwałości (w otaczaniu opieką nieznajomych). Mogłam upewnić się, czy ten ratunek był tylko niesamowitym zbiegiem okoliczności, czy też czymś zakorzenionym w długotrwałej praktyce społecznej.
Zaczęłam więc jeździć po płaskowyżu Vivarais-Lignon. Historia stawała się coraz ciekawsza. Na przykład bardzo szybko dowiedziałam się, że ludzie w tym regionie od wieków chronią bezbronnych przybyszów. Stanęłam wobec faktu empirycznego, który nawet jeśli nie zdradzał przyczyn zjawiska, z pewnością świadczył o istnieniu trwałych form społecznych.
Pozorne szczegóły miały ogromne znaczenie. Był to region w przeważającej części protestancki, który ucierpiał w czasie wojen religijnych w XVII w. Wtedy właśnie wszystko się zaczęło. Najpierw mieszkańcy ukrywali protestantów, którzy próbowali uciec z Francji, a następnie – po rewolucji francuskiej – udzielali schronienia katolickim księżom. W XIX w. przyjmowali do siebie dzieci z wielkich przemysłowych miast, potem – te z Algierii; matki z potomstwem uciekające przed hiszpańską wojną domową, wreszcie Żydów – znów głównie dzieci. Przybywali także inni: komuniści, niemieccy żołnierze czy polityczni kontestatorzy.
Po drugiej wojnie światowej docierali uciekinierzy z Węgier, Chile oraz Tybetu; do miejscowej szkoły z internatem przyjeżdżali uczniowie z krajów Afryki, Europy i Bliskiego Wschodu. W lokalnym ośrodku dla ubiegających się o azyl mieszkają obecnie uchodźcy ze wschodniej Europy, środkowej Afryki, z Kaukazu Północnego i Zakaukazia – wszyscy opuścili ojczyzny, by ratować własne życie. Wciąż wybrzmiewają tu coraz to inne opowieści o przemocy. Podobnie jak żydowskie dziecko w czasie drugiej wojny światowej zarówno ojciec z Czeczenii, jak i matka z Gwinei otrzymują tu szansę na lepszą przyszłość. A potem, razem z gromadką dzieci, niosą dalej opowieści o możliwych pokojowych światach.
Liczą się działania
Uczę się więc, co to znaczy wędrować przez dżunglę z Konga do Angoli i Namibii oraz z powrotem. Czarnooki mężczyzna, którego dłonie pokrywają blizny, opowiada mi, jak to jest, kiedy trafisz do wioski w dżungli: mieszkańcy wręczają ci naręcza owoców i nocujesz w domu wodza. Dowiaduję się, jak to jest patrzeć, gdy twój wujek ginie od strzałów z karabinu maszynowego na Kaukazie albo jak wybuch bomby urywa ci nogę (i patrzę, jak jednonogi mężczyzna trzyma dzieci na kolanie, tuląc je i zarazem klnąc na czym świat stoi). Słucham, jak dobrze było dotrzeć bezpiecznie na ten cichy płaskowyż, ale że w duszy wciąż nieustannie dźwięczy lęk przed przyszłością.
Przekonuję się, że ten region tworzą ludzie często bardzo powściągliwi, czasem jeszcze nieprzyzwyczajeni, że ktoś może potrzebować mięsa halal, niekiedy trochę zdezorientowani, gdy uchodźcy nie radzą sobie z zakupami w sklepie spożywczym czy w czasie wizyty u dentysty albo gdy przybysze o kruczoczarnych włosach z wdzięcznością rzucają im się na szyję. Regularnie czuję zdziwienie i wzruszenie, widząc, jak współcześni uchodźcy zaczynają opiekować się sobą nawzajem – jak sami stają się ratownikami. Uczę się, że najbardziej porywająca strona tej opowieści często bierze się z milczenia – nie z mówienia o czynieniu dobra, ale z faktycznych działań podejmowanych w obliczu próby.
Dzieje płaskowyżu Vivarais-Lignon to barwna i wciągająca historia. I chociaż nadal nie wiem, dokąd mnie ona zaprowadzi, mam pewne przypuszczenia. Odkładając na bok szczegóły, chcę zaznaczyć jedno: pokój jest poznawalny.
Możemy dostrzec go w przepięknych, niedoskonałych przejawach aż do poziomu naszych codziennych nawyków i wyborów. W decyzjach, by z uśmiechem iść ulicą wśród nieznajomych twarzy; by kupić owoce u człowieka z obcym akcentem; by ze spokojem obserwować na wpół radosne, na wpół płaczliwe zamieszanie, kiedy dzieci próbują się dogadać z nowymi kolegami w szkole; by otworzyć drzwi do swojego domu, nawet gdy na zewnątrz szaleje burza; by wysłuchać historii o cudzym cierpieniu, nawet jeśli nie dają nam one potem spokoju; by zaprosić przybysza do stołu, żeby wspólnie zjeść posiłek.
Człowiek przekracza próg domu, na twarzy pojawia się uśmiech i – z czasem – widoczne gołym okiem działania przeradzają się w pewne (i poznawalne) nawyki.
Jak zawiera się pokój? Podczas spotkania twarzą w twarz.
Pierwotnie tekst ukazał się w serwisie Aeon.co. Tytuł, lead i śródtytuły zostały dodane przez redakcję „Przekroju”.