Był II w. n.e., gdy płodny satyryk Lukian z Samosat napisał Prawdziwą historię – opowieść o niebywałej podróży żeglarzy, których okręt porwała trąba powietrzna… aż na Księżyc. Tam od miejscowego władcy Endymiona dowiedzieli się o istnieniu w kosmosie najdziwaczniejszych ras: Koniosępów, Prosobijów, Czosnkobojów, Pchłołuczników, Wróblożołędzian, Koniożurawian. Na tym nie koniec zaskoczeń. Dzieci na Księżycu rodziły nie kobiety, lecz mężczyźni. Płód rozwijał się zaś nie w brzuchu, ale w łydce!
Barwne opowieści Lukiana były oczywiście wymysłem, w który nikt nie wierzył. Sam autor zapewniał zresztą na wstępie Prawdziwej (!) historii, że pisze o rzeczach, których nie tylko nie doświadczył, ale które w ogóle nie mają prawa istnieć. Zastrzeżenia takiego nie uczynił kilkanaście stuleci później amerykański reporter Richard Adams Locke, publikując w 1835 r. w nowojorskiej gazecie „The Sun” serię artykułów pod chwytliwym tytułem Wielkie odkrycia astronomiczne dokonane ostatnio przez sir Johna Herschela podczas prac na Przylądku Dobrej Nadziei. Informowały one ni mniej, ni więcej, że szanowany naukowiec wypatrzył za pomocą teleskopu ślady życia na Srebrnym Globie. Ba, kwitła tam cała cywilizacja ludzi nietoperzy! Czytelnicy byli pod wrażeniem. Nazwisko Herschela robiło swoje, artykuły zaś odpowiednio sugestywnie zilustrowano. Na pozór brzmiały „sensowniej” i bardziej „naukowo” niż, dajmy na to, Pani Twardowska Adama Mickiewicza, wydana notabene 15 lat wcześniej. Przecież ludzie nietoperze mieszkający na Księżycu to nie to samo, co jakiś rezydujący tam czarnoksiężnik uciekinier…
Najbardziej zdziwiony sensacyjnymi wiadomościami ze Srebrnego Globu był sam John Herschel. Astronom nigdy bowiem nie dokonał „odkryć” zareklamowanych przez „The Sun”. Początkowo się śmiał, potem zaczął się irytować, że wielu ludzi nabrało się na fake newsa. Dali się oszukać nie po raz ostatni. Po Księżycu przyszedł bowiem czas na Marsa.
Wpuszczeni w kanał
W 1877 r. szanowany włoski astronom Giovanni Schiaparelli ogłosił, że dostrzegł na powierzchni Czerwonej Planety regularne linie. Postanowił, dosyć pechowo, nazwać je „kanałami”. Od razu sugerowało to, że mogą być dziełem rąk istot rozumnych. Podchwycił to jego amerykański kolega po fachu Percival Lowell. Rozrysował on fantastyczne mapy powierzchni planety, poprzecinanej kanałami zbudowanymi przez domniemanych Marsjan. Kolejni naukowcy doszukiwali się w pobliżu mórz i rzek (aż strach pomyśleć, co by było, gdyby dysponowali zdjęciami tzw. Marsjańskiej Twarzy – osobliwej formacji geologicznej sfotografowanej na Marsie przez sondę Viking 1 w 1976 r.!). Wynikało z tego wszystkiego niezbicie, że nie jesteśmy sami w naszym Układzie Słonecznym.
Oczywiście marsjańskie kanały okazały się jedną wielką bzdurą. Pewność, że Czerwona Planeta jest pustynią, uzyskaliśmy jednak dopiero po dotarciu tam sond kosmicznych. Do tego czasu Lowell i inni zdołali zainspirować pisarza Herberta George’a Wellsa do napisania w 1898 r. Wojny światów – powieści o inwazji Marsjan na Ziemię. To na jej podstawie powstała w 1938 r. słynna audycja, wyemitowana przez radio CBS, która miała wstrząsnąć Stanami Zjednoczonymi.
Reżyserem słuchowiska był Orson Welles. Zależało mu na sugestywnej adaptacji, solidnie umocowanej w amerykańskich realiach. Efekt był taki, że wielu słuchaczy odebrało audycję jako relację z autentycznego wydarzenia. Najeźdźcy z Marsa mieli rzekomo wylądować w miasteczku Grover’s Mill w stanie New Jersey (dziś na tamtejszym „lądowisku kosmitów” stoi niewielki pomnik). Wśród słuchaczy dało się zauważyć oznaki paniki. Któryś z mieszkańców ostrzelał nawet wieżę ze zbiornikiem wody, biorąc ją za machinę wojenną Marsjan!
Wells nie miał zamiaru tworzyć fake newsa i następnego dnia był dosyć przerażony obrotem wydarzeń. Bał się nawet, że to koniec jego kariery, co na szczęście nie okazało się prawdą. I wprawdzie panika wywołana słuchowiskiem nie była tak wielka, jak opisywano to po latach (co, swoją drogą, można uznać za kolejny, osobny fake news związany z Wojną światów), ale jednak wydarzenie zapadło w pamięć. Wizja atakujących kosmitów pojawiła się w głowach Amerykanów i zagościła tam na dobre.
Zrobieni w balona
Dowodem wydarzenia, które rozegrały się w Los Angeles w nocy z 24 na 25 lutego 1942 r. Artyleria przeciwlotnicza zasypała wówczas gradem pocisków nieznane obiekty lecące nad miastem. Kanonada nie przyniosła efektu, nic nie strącono. Do dziś nie ma pewności, co więc leciało nad Los Angeles. Wówczas – a dodajmy, że było to zaledwie parę miesięcy po japońskim nalocie na Pearl Harbor – Amerykanie obawiali się, że to samoloty cesarskiej armii atakują miasto. Technicznie było to jednak dla Japończyków niewykonalne. Nie mieli wówczas także odpowiednich sterowców (co najwyżej mogli wysłać łodzie podwodne, by ostrzelały wybrzeże). Jeśli więc nie były to japońskie machiny powietrzne, to co? Oczywiście podejrzenie musiało z czasem paść na Obcych. To tłumaczyło, dlaczego obiekty pojawiły się i zniknęły bez śladu, nie ponosząc żadnych strat, mimo że tropiły je na niebie olbrzymie reflektory, a działa wypluwały w ich kierunku pocisk za pociskiem.
Żadnych dowodów na udział Obcych jednak nie ma. „Bitwa o Los Angeles”, jak nazwano to wydarzenie, zakończyła się po kilku godzinach. Rezultat: panika wśród mieszkańców, gorączkowo szukających schronów przeciwlotniczych, oraz kilka ofiar – ataków serca i wypadków drogowych. I zagadka: co właściwie się stało?
Po wykluczeniu wszelkich racjonalnych możliwości na polu bitwy pozostała teoria, jakoby nad miastem przez pomyłkę ostrzelano balon meteorologiczny armii USA. Byłoby to dziwnie zbieżne z wersją amerykańskich wojskowych rozpowszechnianą po słynnym incydencie w Roswell w 1947 r. Wtedy także ogłoszono, że rzekomy latający spodek był w istocie balonem meteorologicznym. To wszystko oczywiście woda na młyn dla miłośników teorii spiskowych i twórców fake newsów. Pytanie tylko, kto kogo robi w kosmicznego balona…