Jak nie-Niemcy, jak nie-Polacy Jak nie-Niemcy, jak nie-Polacy
i
Panorama Berlina (Creative Commons)
Marzenia o lepszym świecie

Jak nie-Niemcy, jak nie-Polacy

Ewa Pawlik
Czyta się 19 minut

Spotykamy się w knajpach, przeważnie w okolicach Neukoelln we wschodniej części miasta, dzielnicy popularnej wśród berlińczyków z wyboru. To miejsce już modne, ale jeszcze obdrapane, w nieładzie. Knajpa na knajpie, bazary pod gołym niebem, etniczna mieszanka, kulturowy tygiel. Kebaby i pracownie malarskie, tureckie piekarnie i koreańskie sushi. W takich miejscach z czasem pojawiają się dizajnerskie butiki i ceny rosną, wypierając z dzielnicy tych, którzy nadali jej charakter. Berlin się temu opiera – na razie skutecznie. 

Odwiedzam ich w wynajmowanych mieszkaniach, z reguły ogromnych, bo tutejsze lokale są większe niż w Polsce, urządzonych za to skromnie, często w duchu DIY – łóżko z palet, stół ze starych drzwi. Tymczasowych, nawet gdy mieszka się w nich latami. Spotykamy się w parkach, których jest tu pełno i gdzie urzędują wszyscy: dzieci, dorośli, starcy, bezdomni. Przyjeżdżają metrem lub rowerem, koniecznie zdezelowanym, by nie kusić złodziei, których tu nie brakuje, ale też by się nie wyróżniać.

Słowo „emigracja” pada z ust moich rozmówców tylko trzy razy. Używają go wyłącznie ci, którzy dotarli tu przed zmianą systemu. Pozostali nigdy nie myśleli o sobie w tych kategoriach. To za poważne słowo, spokrewnione jakoś z innymi poważnymi słowami. Bo jak emigracja, to i etos, a jak etos – to i patos. Dziwne słowa, niby pełne powagi, ale też w pewien sposób baśniowe, bajkowe nawet. Etos, Patos i księżniczka Emigracja – wyobrażam sobie przedstawienie o takim tytule. 

Z miłości do Berlina

Na emigrację decydują się pozbawieni wyboru, przyparci do muru. Wyemigrowali ci, których od świata Zachodu oddzielała żelazna kurtyna. Młodsi po prostu wyjechali. Przyjechali tu po raz pierwszy i było świetnie, więc przyjechali znowu, a potem jeszcze raz i kolejny. Poznawali berlińczyków z wyboru i zaczynali myśleć o pomieszkaniu w Berlinie na dłużej. Na trochę, na próbę. To nie jest trudne. Mieszkania pod wynajem są względnie tanie, utrzymanie się nie stanowi wielkiego problemu, Polska nie jest daleko. 

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Dla wielu z nich – tak jak dla Anny Alboth, organizatorki Marszu dla Aleppo, Anny Krenz, odpowiedzialnej za Czarny Protest w Berlinie, artystki i animatorki sztuki, Marysi Shepheard, menedżerki duetu Catz’n Dogz i animatorki sceny klubowej, czy Kostka Usenki, pisarza, tłumacza i muzyka, znanego z formacji Super Girl & Romantic Boys – impulsem do wyjazdu była miłość. Ostatecznym argumentem: zalety Berlina. Większość nie znała języka, część się go uczy, inni posługują się wyłącznie angielskim. 

„Nawet nie czuję, żebym gdzieś wyjechał” – mówi mieszkający tu od 10 lat Kostek. Na spotkanie wybrał zapyziałą kawiarnię we wschodniej części miasta. Jest sobotni poranek, w lokalu są zarówno amatorzy taniego śniadania, jak i ci, dla których wieczór jeszcze się nie skończył. Wszystko naraz, jak zawsze w tym mieście. „Berlin to dla mnie nie Niemcy. To Berlin. Sporo Turcji, która mnie akurat fascynuje. Są też inne części świata. W Polsce tego nie ma. Tu masz pełno drzwiczek, które możesz otworzyć i zajrzeć, nauczyć się czegoś. Zrozumieć tę złożoność”. 

Kostek też zajmuje się wieloma rzeczami jednocześnie. Żyje z tłumaczeń, lekcji gry na wiolonczeli, angażuje się w liczne projekty artystyczne w Polsce i tutaj, czasami grywa w metrze. W berlińskim tyglu odnajduje się doskonale: 
„Ale niemieckość też potrafi być fascynująca: lata 80., RAF, Neue Deutsche Welle, niemiecki romantyzm i dekadencja kabaretów, kultura industrialna i muzyka elektroniczna. Berlin to także bloki wyglądające jak z Kazachstanu, i to w samym  centrum, przy Alexanderplatz! To miasto jeszcze nie zostało ogarnięte, od zakończenia wojny. Jest poprzecinane i rozryte, skaczą po nim króliki. Pokutuje stereotyp, że przyjeżdża się tu głównie po to, by ćpać i imprezować. To nieprawda, bo od końca lat 60. ściągają tu z całego świata ludzie szukający alternatywnych sposobów na życie. Kolejne pokolenia tworzą tu autonomiczną kulturę. Można tu stworzyć coś zupełnie od zera i są duże szanse, że się uda”.

Widać to na każdym kroku. W Berlinie mieszka się wygodnie, bo to miasto bez przerwy się transformuje. Jest żywym organizmem, który błyskawicznie reaguje na zmiany społeczne. Jako pierwsze miasto na świecie Berlin uznał kulturę klubową i związane z nią instytucje, czyli po prostu kluby, za przybytki kultury wysokiej – na równi z galeriami i teatrami. Rodzice małych dzieci mają tu do dyspozycji liczne kawiarnie z ogromnymi salami zabaw, gdzie za grosze można spędzić czas z innymi rodzicami i dziećmi zamiast siedzieć samotnie w domu lub krążyć po galeriach handlowych. W tych kawiarniach pracują ludzie, którzy w Polsce są praktycznie wykluczeni z rynku pracy: niepełnosprawni, upośledzeni w stopniu lekkim. To inicjatywy samych mieszkańców, ale stwarza im się warunki rozwoju. Dzięki takiemu podejściu Berlin stał się również europejską stolicą start-upów. 

Bilet–honor–segregacja

Miasto przyciąga wszelkiej maści freelancerów. Prawie każdy, z kim rozmawiam, zajmuje się pięcioma rzeczami jednocześnie albo jest akurat pomiędzy projektami. Ale to „bycie pomiędzy” to nie jest faza przejściowa. To styl życia. Jego elementy to wynajmowane mieszkania, używane rzeczy, inny model konsumpcji.

Paulina, młoda kuratorka sztuki, która przyjechała tu z Krakowa, żyje od projektu do projektu, krąży pomiędzy Polską a Niemcami. Maciej Bulanda, aktywista zaangażowany m.in. w projekt Refugees Welcome Polska, właśnie się tu przenosi, bo uważa, że będzie miał więcej możliwości realnego działania. 

„Etatowców” jest tu zdecydowanie mniej, ale są. Z Anią Bedkowską, która zajmuje się logistyką dla muzeów oraz galerii i pracuje właśnie na pełen etat, spotykam się w restauracji. Nie na piwie, jak z innymi, ale na porządnym obiedzie. „Zazdrościmy sobie nawzajem. Paulinie i innym zazdroszczę tej swobody, czasu, którym mogą dowolnie dysponować. Oni zazdroszczą mi bezpieczeństwa, stałych zarobków. Spora ich część idzie co prawda na podatki, ale nie mam o to żalu. Nie czuję się oszukiwana przez polityków, patrzę na nich bardziej jak na rodziców: to są ludzie, którzy realnie zajmują się moimi potrzebami. I dobrze mówią o sobie nawzajem! Kultura polityczna jest tu na zupełnie innym poziomie. Polską jestem często zaszokowana albo zawstydzona. Odzwyczaiłam się! Tu panuje większy luz.  Zobacz, jestem bez makijażu. Gdybyśmy rozmawiały w Warszawie, czułabym, że muszę się zrobić. Tu mam życie wolne od presji. Mogę być w związku, nie muszę. Mogę się stroić, nie muszę. Mogłabym kupić mieszkanie, ale w sumie po co?”

rys. Marek Raczkowski
rys. Marek Raczkowski

Kupowanie mieszkania w Berlinie, zwłaszcza w ramach inwestycji, jest źle widziane. 

„To ohydny kapitalizm!” – ostro podsumowuje Ewa Slaska, pisarka i aktywistka, mieszkająca w Berlinie od lat 80. Tu nie wypada się grodzić, strzeżone osiedle jest szczytem obciachu. Ubrania kupuje się rzadko, na długo, najlepiej w Humanie, second-handzie, który zyski przeznacza na cele charytatywne. To kwestia honoru, rozumianego inaczej niż w Polsce, gdzie słowo to występuje w tercecie Bóg–honor–ojczyzna. Chodzi o honor obywatelski, czyli segregowanie śmieci i wystrzeganie się jazdy bez biletu, zamianę auta na rower. O poczucie społecznej odpowiedzialności, której wyrazem może być właśnie świadoma rezygnacja z szytych w Bangladeszu tanich, nietrwałych ubrań. Albo z zakupów w sklepach serwujących żywność bio. Dlaczego? Ewa Slaska wyjaśnia to następująco: „Jeżeli mamy klasę, którą stać na to, by kupować tylko zdrowe jedzenie, to utrzymujemy system produkujący niezdrowe jedzenie dla tłumu. Berlin jest pełen takich sklepów, a ja mówię: nie chodź do bio! Idź do normalnego sklepu i wyszukuj tam zdrowe rzeczy. Ci ze sklepów bio będą wtedy musieli obniżyć ceny”.

Ja, obywatelka

Kwestia społecznej odpowiedzialności powraca w każdej niemal rozmowie. 

To w niej swoje źródło miała inicjatywa Anny Alboth, organizatorki Marszu dla Aleppo. Zaczęło się od reakcji na informację, że syryjscy uchodźcy, którzy dotarli do Niemiec, nie mają śpiworów i ciepłego obuwia. Anna, prywatnie mama dwójki dzieci i żona Niemca, zorganizowała zbiórkę wśród znajomych w Niemczech i w Polsce. „Reakcja” jest tu słowem kluczem. Według samej Anny to po prostu naturalne zachowanie w tej sytuacji. Są rzeczy ważne i są rzeczy zupełnie nieistotne. Nieistotne są ubrania, Ania kupuje nową rzecz średnio raz na trzy lata. Jej dzieci noszą ciuchy, z których powyrastały dzieci znajomych, mąż ma jedną parę spodni i generalnie ubiera się po to, by nie chodzić nago. Nie mają auta, nie inwestują w dom. Podróżują z córkami po całym świecie i prowadzą blog, wydali książkę. Żyją tym, co wydaje im się ważne.

To nie idealizm, to pragmatyzm. Anna wierzy w konkretne działania. W czasie, kiedy w ambasadzie czy w Instytucie Polskim wymieniane są całe ekipy, podjęła pracę w tym ostatnim. Pierwszy raz w życiu będzie zatrudniona na etacie. Uważa, że osiągnie więcej, działając od środka, niż manifestując przed gmachem. 

Jakiś czas temu jeden ze znajomych Anny podzielił się z nią swoimi mocno antyuchodźczymi przekonaniami. W odpowiedzi zaprosiła go na organizowane przez siebie wydarzenie. Kilkudziesięcioosobowa grupa berlińczyków różnego pochodzenia, w tym wielu Polaków właśnie, stanęła twarzą w twarz z grupą uchodźców. Przez 3 minuty patrzyli sobie w oczy. I tyle. Znajomy stanął naprzeciwko człowieka, który ma dziecko w tym samym wieku co on. Po tych długich i wbrew pozorom trudnych 3 minutach zaczęli rozmawiać, pokazywać sobie nawzajem zdjęcia synów. Coś drgnęło. Znajomy dopytuje, kiedy kolejne takie spotkanie. 

Strachy na Lachy

Nie było mi nigdy dane znaleźć się u psychoanalityka po to, by zadawać pytania. Jestem lekko onieśmielona. Pani Rubinroth, Polka o żydowskich korzeniach mieszkająca w Berlinie od lat 80., przygląda mi się spokojnie wzrokiem, który podejrzewam o to, że prześwietla zakamarki duszy mej i umysłu niczym rentgen. Po chwili paniki, którą można, mam nadzieję, wziąć za głęboki namysł, bo moja twarz w obu sytuacjach wygląda podobnie, zapytuję: „Czego się boją Niemcy?”. 

„Zubożenia” – odpowiedź pada natychmiast. Intuicyjna, pierwsze skojarzenie. Ja z kolei myślę o latach 30., o Niemczech podnoszących się po pierwszej wojnie. Zresztą pomyślałam tak już wtedy, gdy wysiadłam z metra w Charlotenburgu, eleganckiej dzielnicy zachodniego Berlina, gdzie rozmawiamy. To dziwne, że z Neukoelln lub Kreuzbergu, modnych, artystyczno-menelskich dzielnic, w których z reguły urzęduję w tym mieście, nie trzeba tu lecieć samolotem. To zupełnie inny świat. Już nie fryzjer za pięć euro, tylko coiffeur za kilkadziesiąt, nie Humana, tylko vintage z kreacjami francuskich projektantów. Taki trochę Paryż, ale z architekturą, którą znam z rodzimych „ziem odzyskanych”. 

Zmaterializowana solidność, jakość, dostatek. 

Apartament, w którym rozmawiamy, jest wystudiowany w każdym detalu. To olbrzymia przestrzeń, pełna antyków i dzieł sztuki. Wszystko perfekcyjnie ze sobą współgra: ściany są idealnie białe, meble stare i masywne, pozbawione zbędnych ornamentów. Tu i ówdzie przyciąga wzrok burgund w detalu – pled, świeca, wysmakowany drobiazg. Tak wyglądają mieszkania w pismach wnętrzarskich. 
Lata 30. przewijają się przez całą naszą rozmowę. Słyszę, że Niemcy po raz pierwszy od czasów wojny zaczynają się bać – pojawiają się mniej lub bardziej śmiałe głosy sprzeciwu wobec otwartości. Ale język nienawiści wciąż jest tu niedopuszczalny. Od czasów wojny Niemcy pozostają czujne, mają świadomość konsekwencji, jakie niesie za sobą stopniowe przesuwanie granic tego, co akceptowalne. 

rys. Marek Raczkowski
rys. Marek Raczkowski

Pani Rubinroth przyjechała tu w latach 80., bo jej partner, działacz „Solidarności”, musiał wyjechać z kraju. Miała 33 lata i trójkę dzieci, później urodziła jeszcze jedno. Początki były niezwykle trudne – domyślam się bardziej, niż wiem. Emigranci lat 80. zdają się ulepieni z zupełnie innej gliny niż moi rówieśnicy. Lądowali w świecie tak odmiennym od pustki i szarugi tamtego okresu, zaczynali od zera. Wyjeżdżali na zawsze. Są zahartowani. Nie sposób rozmawiać z nimi o emocjach, o słabości. Być może nie mieli na nie czasu. A może też i ochoty. 

„Czy myśli pani o powrocie?” – pytam. 

„Nie. Tu mam zdecydowanie więcej przestrzeni do realizowania mojej żydowskości”.

I znów to spojrzenie! Tym razem nie wytrzymuję go i spuszczam wzrok. 

Syn marnotrawny

„Berlin to nie Niemcy, tak jak Warszawa to nie Polska” – gdybym dostawała euro za każdym razem, gdy to słyszałam, mogłabym sobie tu kupić dom na własność i jeszcze go ogrodzić, choć oczywiście nie wypada. Paulina Olszewska, kuratorka mieszkająca w Berlinie od kilku lat, uważa, że dla reszty kraju jest on czymś w rodzaju czarnej owcy w rodzinie. To taki trzydziestoparolatek, bez stałej pracy, sypiający do południa lub dłużej, mieszkający z rodzicami, a imprezujący z kim popadnie. Rodzeństwo powoli traci cierpliwość: „Ogarnij się! Nie mamy ochoty dalej opłacać twoich rachunków! (Niemieckie landy dopłacają do Berlina w ramach funduszy spójności). Dorośnij!”.

Z drugiej strony jest definicja Anny Krenz: „Berlin to egzotyczny kwiat w uporządkowanym, ciut nudnym, ale niezwykle zadbanym niemieckim ogródku, przedmiot dumy”. 

W poszukiwaniu trzeciej opinii zwracam się do 40-letniego inżyniera z Wiesbaden w Niemczech Zachodnich, stuprocentowego Niemca, który miał kiedyś przyjemność być moim szefem, dopóki mnie nie zwolnił. Sprawa pilna, więc korzystam z Messengera:

Ja: Alex, Hilfe! Czym jest Berlin dla reszty kraju? 

Alex: W jakim ujęciu? Kulturowym, społecznym, politycznym, ekonomicznym?

Ja: Stuprocentowo niemieckie pytanie.

A.: Cóż, jestem stuprocentowym Niemcem.

Przedstawiam obie definicje. Po chwili:

A.: Dość blisko. Jesteśmy z niego dumni, bo to kosmopolityczne miasto lubiane przez nie-Niemców. Generalnie tak chcielibyśmy być postrzegani: cool, hipsterzy, przyjaźni i niestanowiący żadnego zagrożenia.

Ja: Uroczo!

A.: Ein Moment. Patrząc na to z perspektywy reszty Niemiec, wierzyć się nie chce, że można być tak chaotycznym, niezorganizowanym, mało wydajnym i oderwanym od rzeczywistości, w której trzeba po prostu ciężko harować, jak to robi cała reszta kraju!

Ja: OK, dziękuję!

A.: Ein Moment, bitte. Płaciliśmy za nich, zanim opadła żelazna kurtyna, to zrozumiałe. Teraz mamy poczucie, że te pieniądze są trwonione lekką ręką przez arogantów oderwanych od rzeczywistości. Jak masz 20 lat, to nie do końca ogarniasz życie, ale jak masz już 40 i nadal nie ogarniasz, to coś jest z tobą nie w porządku! To oczywiście nie jest takie czarno-białe, ale mam nadzieję, że reszta Niemiec nie zmierza w tym kierunku, a proporcje zostaną zachowane.

Ja: Ja też! Nie ma to jak odrobina ordnungu od czasu do czasu!

A.: W sumie to wyobrażam sobie ciebie w Berlinie.

Ja: Hm… Jako podstarzałą hipsterzycę?

A.: Nie, w takim sensie, że z tego chaosu można czerpać pełnymi garściami, jak się ma do tego zdrowie. Ja, niestety, od zawsze jestem stary. I do tego jestem inżynierem. W stu procentach niemieckim!

Babilon nie płonie

W lutym 2017 r. polski ambasador próbował zorganizować w Berlinie pokaz filmu Smoleńsk. Gdy wszystko było dograne, a zaproszenia rozesłane, kino wycofało się z projektu. Polaryzacja polskiego społeczeństwa przestraszyła właścicieli kin. Spodziewano się manifestacji, zamieszek, fałszywych bądź nie alarmów bombowych. Projekt upadł. Nieoczekiwanie pałeczkę przejął satyryczno-dadaistyczny Klub Polskiego Nieudacznika, niezależna instytucja kulturalna prowadzona w Berlinie przez emigrację lat 80. Dogadali się z kinem Babilon, które zasłynęło w latach 30. pokazami awangardowych filmów i ma w mieście status niemalże kultowy. Zorganizowano projekcję i panel dyskusyjny. Sala pękała w szwach, o wydarzeniu pisały niemieckie gazety. Skoncentrowano się na ocenie merytorycznej wartości filmu, dyskusja przebiegła spokojnie. Kilka tygodni później jedno z kin, które początkowo odmówiło, zorganizowało kolejny pokaz, tym razem pod egidą ambasady. Kryzys został zażegnany.

Wina i kara

W niedzielne popołudnie, w duchu społecznego zaangażowania, zgłaszam się na ochotnika na jesienne sprzątanie przedszkola. Jest to społeczne, ale dotowane przez państwo przedszkole, do którego uczęszcza mój siostrzeniec Henry. Towarzyszy mi moja siostra Marysia, a właściwie ja towarzyszę jej i w sumie nie do końca na ochotnika. Pozostali rodzice wytypowani do kolektywnego sprzątania również nie wydają się rozentuzjazmowani. Mniej więcej połowa imprezowała do wczesnych godzin porannych i wolałaby być o tej porze na afterze w Berghain, kultowym klubie czynnym całą niedzielę, albo chociaż w łóżku. 

Jestem zachwycona! Nikt tu nie udaje, że jego hobby to wypiekanie orkiszowych ciasteczek w kształcie zwierzątek, najlepiej wspólnie z pociechą. Rodzic też człowiek, rodzic też berlińczyk!

Przedszkole prowadzi grupa ludzi, którzy są równie berlińscy. W kąciku zabaw młotek i gwoździe, absolutnie nie plastikowe. Prawdziwe! Raz w roku wynosi się stąd wszystkie zabawki – na trzy miesiące. Dzieci od półtora roku do sześciu lat są tu w jednej grupie. Dwa razy do roku wszystkie pociechy udają się na trzydniową wycieczkę wyłącznie pod opieką nauczycieli. 

Rodzice to w większości związki mieszane, jeden z partnerów jest często Niemcem. Pozostali – bardzo różnie. Jest Japonka, są Francuzi, Brytyjczycy i jest Marysia. Nie lubię sprzątać, ale bawię się przednio. Chcę takiego przedszkola dla mojej córki! Chcę takiego życia, jakie ma Marysia, dla siebie! 

„Może wrócisz?” – zagaduję sprytnie. Zwolniłoby się miejsce od razu dla mnie w Berlinie i dla córki w przedszkolu.

„Myślałam o tym, ale Polska wyzwala we mnie najgorsze cechy!” 

Na czym to polega? To drobiazgi, stały stan irytacji. Więcej przekleństw, więcej stresu. Polska stawia opór, tu oporu brak. Chcesz coś zrobić, to robisz. Nikt ci nie wypomina, ile masz lat, jak wyglądasz, jak żyjesz. Mówią tak wszystkie moje rozmówczynie. I niektórzy rozmówcy, zwłaszcza ci, którzy prędzej szukać by mogli męża niż małżonki. Z chwilą przekroczenia granicy z Polską zaczynają odczuwać swoje braki: brak męża, kredytu, makijażu. Bo w Polsce ciągle jeszcze aspirujemy, paradujemy przed sobą nawzajem niczym na wybiegu. „Wydygani kredytobiorcy” – tak określa to zjawisko Kostek Usenko, niezbyt pieszczotliwie, choć nie bez współczucia.

Polska pędzi, Polska nie ma czasu, Polska musi dogonić. Z perspektywy Berlina jest w amoku. Rozgniewana, podejrzliwa, walcząca. Musi kupować w niedzielę, bo w tygodniu zasuwa. „Naprawdę nie można zwolnić? – pyta Ania Krenz. – Czy trzeba kontestować wolne niedziele, bo to pomysł pewnej partii? A może to akurat dobry pomysł?”. 

Ewa Slaska wybrała się ostatnio w Polsce na odczyt w sukience z dziurami. W ramach manifestu. 

„Nie robić problem”

Znamy się od dawna. Spotykamy się na imprezach klubowych w różnych krajach. Michał jest didżejem, współprowadzi popularny berliński klub Salon zur wilden Renate. 

Właściwie jest Mikaelem, wcześniej był przez parę lat Zbyszkiem. Przyjechał do Niemiec z rodzicami jako kilkuletni chłopiec. W szkole jego obco brzmiące imię wywoływało salwy śmiechu, dzieci bywały okrutne. Imię zostało zmienione na niemieckie i problemy się skończyły. Teraz, po latach, wolałby być jednak Zbyszkiem. To brzmi egzotycznie, ciekawie. DJ Zbigniew! 

Michał czuje się Niemcem, który kocha Polskę. „O co chodzi u was z ten Kościół? – pyta uroczym polskim, gdy rozmawiamy nad miską popularnego tu tak samo jak w Warszawie ramenu. – Ja nie rozumiem. Ci panowie, co tam mówią… Jak to się nazywa? A, ksiądz! W Polsce nie ma dystansu do nich. To jedno to nie rozumiem. Ale poza tym, fajnie! Kiedyś jechaliśmy do rodziny i auto skakało na dziurach, teraz normalnie. Kiedyś woziliśmy całe auto czekolady, teraz nie potrzeba. Gram w Polsce często i zawsze jest super, normalna Europa”.

Jego ojciec ukończył w Polsce politechnikę i miał tzw. dobrą pracę. Odpowiadał m.in. za organizację przestrzenną Choszczna, zarządzał ogromnymi zespołami. Ale i tak chciał wyjechać. Zdobył paszport i pod pretekstem wizyty u krewnej wsiadł do pociągu z jedną walizką. Na Ostbahnhof powitali go żołnierze w niemieckich mundurach i niemieckie owczarki. Bał się tak bardzo, że przez dziewięć godzin nie ruszył się z miejsca. Czekał na peronie na pociąg do Monachium. Wszystko legalne, ale ten strach… W końcu przekroczył granicę, której już nie ma. Granicę koloru, dźwięku, zapachu. Po stronie wschodniej ciemno i tylko to charakterystyczne tu dum tu dum, tu dum tu dum, tu dum tu dum. I nagle dźwięk się urywa. Niemcy Zachodnie, porządne tory. Światło, oświetlone ulice. Kolory, reklamy. I zapach – gumy do żucia, mydła. 

Wyjazd oznaczał społeczną degradację. Z funkcji kierowniczych do prostego pracownika fizycznego. Jego żona nigdy nie podjęła w Niemczech pracy, zajęła się domem. Dla nich motorem do zmiany były dzieci. I dziś uważają, że było warto. Jeden syn skończył chemię, Michał realizuje się w branży muzycznej. Chodziło o to, by mieli więcej szans – i to się udało. 

Czy pan Jerzy tęskni za Polską?

Tak i nie, bo Polska, w której żył, już nie istnieje. Tęskni raczej za lasem, za naturą, którą pamięta. Rzeczywistość PRL-u jawi się teraz jako abstrakcja. Trudno ją nawet wytłumaczyć synom. Trudno mu też zrozumieć, o co nam chodzi teraz. Dlaczego odwracamy się od Europy?

Gdy wracam do Warszawy, o przekroczeniu granicy informuje mnie tylko zmiana operatora na ekranie telefonu.

To wystarczy, nie potrzeba więcej.

Nie, dziękuję.

Czytaj również:

Slogany polskiego Berlina Slogany polskiego Berlina
Wiedza i niewiedza

Slogany polskiego Berlina

Ewa Maria Slaska

Przyjechałam do Berlina w styczniu 1985 r., już po wielkiej fali emigracji z Polski w okresie „Solidarności”, ale jeszcze przed zmianami politycznymi. Ponieważ interesuje mnie historia i jestem człowiekiem zaangażowanym społecznie, przez ponad 30 lat obserwowałam, myślałam i pisałam. Na różne tematy, ale często – o Polakach w Berlinie. Polskie życie w tym mieście można podzielić na kilka znaczących faz, a każda z nich miała swoje motto, swój slogan. Czasem nasz własny, czasem przydzielony nam odgórnie. Zapraszam do wędrówki po polskim Berlinie, wędrówki „po sloganach”.

U hitlerowców

Po drugiej wojnie światowej Polacy w Berlinie nie byli wyraźnie zdefiniowaną mniejszością. Żyli jak Niemcy, czasem układali się z komuną. Dla nas to byli „oni”. Zresztą po wojnie Polacy wielkim łukiem omijali Niemcy. Celem emigrantów były Anglia, Francja, Stany Zjednoczone. Nikt nie chciał „do hitlerowców”. Przyjeżdżali tu tylko niemieccy przesiedleńcy (Polacy Niemcy), starannie zacierający ślady łączące ich z Polską. Ale w latach 80. do Berlina Zachodniego zaczęli przyjeżdżać Polacy Polacy. Upojeni wolnością wywalczoną przez „Solidarność” hurmem wyjeżdżali na Zachód. A ponieważ był on dość szczelnie zamknięty, ostatnią bramą do wolności okazał się Berlin Zachodni, dokąd można było wjechać bez wizy.

Czytaj dalej