Pandemia COVID-19 pochłania wśród rdzennych Amerykanów nawet dwa razy więcej ofiar niż wśród reszty społeczeństwa. Wraz z najstarszymi członkami plemion znika ostatni łącznik z wiedzą, tradycjami i językami. O ratunek trudniej, gdy trzeba pokonać nieufność wobec rządu, który nowoczesnej medycyny dotąd używał jako formy władzy i przemocy.
Rdzenne kultury Ameryki Północnej właśnie wypracowują unikatowe sposoby dostosowywania się do nowoczesnego, stechnicyzowanego świata. Robią to bez zrywania łączności z tym, co nas wszystkich trzyma przy życiu – dynamiczną, ewoluującą planetą. To proces niezwykły, bo następuje po wiekach krwawych podbojów, okradania mieszkańców z ziemi i zasobów, manipulacji, kłamstw i łamania traktatów, a także po okrutnych próbach akulturacji trwających niemal do końca XX w. (o kanadyjskich przymusowych szkołach z internatem dla dzieci pochodzenia autochtonicznego pisała niedawno w Polsce Joanna Gierak-Onoszko, w Stanach Zjednoczonych istniały podobne programy). Tymczasem rdzenne kultury Ameryki Północnej nie tylko nie zniknęły, ale także zaczęły się dynamicznie odradzać. W szkołach uruchomiono programy nauczania języków plemiennych, aktywiści podjęli walkę o to, by społeczności te miały możliwość samostanowienia politycznego i kulturowego, próbowano też odbudowywać rodzime systemy prawne – inaczej niż w myśli zachodniej odnoszące się do Ziemi i jej nieczłowieczych mieszkańców.
Rozkwitły różne formy twórczości, włączając w to literaturę – słabo w Polsce znaną – czerpiącą inspiracje z tradycyjnych form ustnych, ale też, przykładowo, z angloamerykańskiego modernizmu (zrobił to N. Scott Momaday w nagrodzonej Pulitzerem powieści Dom utkany ze świtu z 1968 r., inicjującej tzw. indiański renesans). Współczesna poezja tworzona przez przedstawicieli Pierwszych Narodów łączy prastare tradycje z dokonaniami zachodnich ruchów awangardowych, wytyczając nowe kierunki rozwoju dla sztuki i myśli ekologicznej. W tym kontekście trzeba zaznaczyć, że najciekawsze praktyki jednoczące troskę o ludzkie społeczności i pozaludzką naturę przychodzą dziś z tzw. peryferii – spoza zachodniego kręgu kulturowego. Wiedza oraz mądrość zawarte w rdzennych językach i praktykach kulturowych są bezcenne. Są też zagrożone, podobnie jak całe życie na Ziemi.
Covid – kolejna plaga
Epidemia to bolesny cios dla rdzennych społeczności Stanów Zjednoczonych, Meksyku, a także Ameryki Południowej, gdzie szczególnie dramatycznie przedstawia się sytuacja plemion amazońskich. 17 lutego 2021 r. zmarł ostatni przedstawiciel ludu Juma. Szacuje się, że w XVIII w. liczba członków tego plemienia wynosiła między 12 a 15 tys., w 1943 r. była ich setka, krwawą masakrę dokonaną w 1964 r. przez zachłannych handlarzy z miasta Tapauá przeżyło zaś tylko 12 osób. Trudno czytać opisy tego, co się wtedy stało, dlatego nie przytaczam ich tutaj. Śmierć Amoima Aruká Jumy, wojownika i strażnika plemiennej pamięci, kończy historię eksterminacji Juma przez białych konkwistadorów.
Statystyki w USA wykazują, że rdzenni Amerykanie umierają z powodu COVID-19 dwa razy częściej niż biali. Dotyczy to zwłaszcza osób starszych, a to właśnie one są najsilniej związane z plemiennymi tradycjami. To one stanowią żywe i niemożliwe do zastąpienia połączenie między nowoczesnością a plemienną przeszłością i wyrastającymi z niej sposobami rozumienia więcej-niż-człowieczego świata i ludzkiego w nim miejsca, które w ogromnej mierze zostały wyparte przez globalny kapitalizm. One pamiętają najwięcej. Jason Salsman, rzecznik ludu Creek, porównuje ponure żniwo epidemii do skutków pożaru w bibliotece skrywającej bezcenne skarby: „Tracimy naszą pamięć historyczną, nasze encyklopedie”. Są to straty, których nie da się odrobić, podobnie jak nie da się odrobić galopującej utraty bioróżnorodności. Pomiędzy oboma procesami zachodzi zresztą ścisły związek: dowiedziono, że wymieranie rdzennych języków prowadzi do przyśpieszenia szóstego wielkiego wymierania gatunków i odwrotnie – tam, gdzie udaje się chronić języki i tradycyjne sposoby życia, pozaludzka przyroda także ma się lepiej.
Covidowe statystyki, choć tragiczne, nie są zaskakujące, wziąwszy pod uwagę głębokie, strukturalne nierówności ekonomiczne i zdrowotne dzielące rodzimych mieszkańców od reszty Amerykanów. Pierwsze Narody – przez wieki spychane do kurczących się rezerwatów – żyją często w strasznych warunkach, bez dostępu do bieżącej wody czy zdrowego jedzenia, stąd nieproporcjonalnie duży odsetek osób z cukrzycą. Nadumieralność z powodu wirusa COVID-19 to jeszcze jeden epizod historii kolonialnej przemocy, przyjmującej różne formy na przestrzeni wieków. Na samym jej początku mieszkańców Żółwiej Wyspy – tak określa się kontynent amerykański w niektórych rdzennych opowieściach – zdziesiątkowała zawleczona przez Europejczyków ospa. Chociaż zarażenie i epidemia były wynikiem przypadku, później próbowano świadomie używać wirusa ospy jako broni biologicznej. Straty ponoszone w tej chwili nie są oczywiście wynikiem niczyjej intencji, jednak nie da się ich omawiać w oderwaniu od historii kolonializmu i zepchnięcia przedstawicieli Pierwszych Narodów do najniższej klasy społecznej w USA oraz innych krajach obu Ameryk. Ta dyskryminacja trwa i pozostanie tak, dopóki światowa ekonomia będzie bazowała na wydobyciu – czy to wydobyciu tzw. surowców naturalnych, czy wykorzystaniu ludzkich sił witalnych, „siły roboczej”.
Logika kolonializmu dzieli świat na dwie części: tę kulturalną, czy też „cywilizowaną”, roszczącą sobie prawo do posiadania planety, i „naturalną” – postrzeganą jako „zasób”, przy czym zasobami są także ludzkie i nie ludzkie ciała. Szczególnie dobrze widać to, kiedy zostaje się zaliczonym do „natury”. Kiedy traci się ziemię, fizyczny i duchowy dom, bo ktoś inny przyznaje sobie prawo do jej bogactw, w tym również do jej piękna. Niektóre parki narodowe zakładano w USA kosztem rdzennej ludności, którą przemieszczano, żeby zrobić miejsce dla turystycznie atrakcyjnej dziczy. Ta długa i bezwzględna historia tracenia jest powodem, dla którego „peryferie” rozumieją dziś więcej niż przejedzone, zblazowane centrum.
Siła społeczności
Prasa amerykańska donosi ostatnio o licznych przypadkach śmierci wśród Lakotów i Kri. Naród Nawahów stracił wielu tradycyjnych uzdrowicieli i uzdrowicielek, bo w trakcie epidemii – zwłaszcza na jej początku – ludzie przychodzili do nich po pomoc. Prosili o modlitwę, wsparcie duchowe. Zabezpieczanie siebie i przedmiotów ceremonialnych folią, co niektórzy plemienni lekarze próbowali robić, często nie wystarczało, by powstrzymać wirusa. 66-letnia Rita Hunte była jedną z zaledwie 290 osób płynnie mówiących w języku dakota. Zmarła 29 listopada 2020 r. W grudniu, w wieku 65 lat odszedł Jesse Taken Alive, były przywódca Standing Rock. Najpierw długo próbował pozostawać w izolacji, prowadząc lekcje języka przez Internet, w końcu jednak okazało się to zbyt trudne. Czejenowie Północni z Montany stracili w ostatnich miesiącach 1% z liczącej 5 tys. osób populacji.
Na tym przygnębiającym tle wyróżnia się lud Cherokee, który poradził sobie z epidemią wyjątkowo dobrze. Jego sekret polega na tym, że już dawno temu przestał liczyć na wsparcie rządu federalnego. Postawił na wspólnotowość, zorganizował się i zbudował własną sieć placówek medycznych. Architektką jego sukcesu była pierwsza kobieta przywódczyni – Wilma Mankiller. Kiedy wybuchła epidemia, Cherokee mieli w swoich szpitalach zapas maseczek i jako pierwsi wprowadzili nakaz ich noszenia. Decyzje w sprawie obostrzeń podejmowali, ucząc się od lekarzy z Afryki, którzy mieli za sobą doświadczenie epidemii wywołanej wirusem ebola. W efekcie dobrze zorganizowanych działań Cherokee byli w stanie nieść pomoc białym mieszkańcom stanu Oklahoma. Jest to historia wyjątkowa, ale też pouczająca – mówi o wartości lokalnej solidarności i współpracy między społecznościami.
Zasłużona nieufność
Plemiona, w porozumieniu z rządem, próbują teraz zorganizować się tak, aby starsi – zwłaszcza ci, którzy płynnie posługują się rdzennymi językami – otrzymywali szczepionki w pierwszej kolejności. Jednak starym ludziom zamieszkującym nieraz bardzo oddalone od miast okolice trudno docierać do klinik. Nakłada się na to ich nieufność do programów rządowych i do zachodniej medycyny. Trudno się dziwić, skoro medycyna kojarzona jest przez nich przede wszystkim z władzą – ciała autochtonicznych mieszkańców Ameryk i pobrane z nich próbki krwi czy DNA służyły jako przedmioty badań przeprowadzanych rzekomo „dla dobra całej ludzkości”. Pisze o tym m.in. Joanna Ziarkowska, zwracając uwagę na związki zachodniej medycyny z biopolityką. Polska badaczka udowadnia, że zachodnia medycyna konsekwentnie wykluczała niezachodnie epistemologie i systemy wartości związane z takimi pojęciami jak zdrowie czy choroba. Przykładowo: starsi ludzie pamiętają czasy, kiedy wśród Pierwszych Narodów szalała gruźlica. W USA głoszono wtedy pogląd – fałszywy, jak się potem okazało – że przyczyna ogromnej śmiertelności leży w indiańskich genach. Eksperymentalne zabiegi torakoplastyki polegającej na operacyjnym zmniejszeniu pojemności klatki piersiowej poprzez częściowe wycięcie żeber często przeprowadzano na ciałach niebiałych chorych w znieczuleniu jedynie miejscowym. Było to doświadczenie głęboko traumatyzujące, zabiegi służyły zaś tak naprawdę postępowi medycyny, a nie dobru pacjentów. Mówiąc wprost: eksperymentowano na obywatelach rdzennego pochodzenia, po raz kolejny traktując ich ciała w sposób kolonialny jako „zasób”, z którego biali – tym razem uczeni – mogli korzystać.
W 2009 r. Stany Zjednoczone wystosowały przeprosiny do rdzennej ludności. Słyszeli o tym Państwo? Jeśli nie, to nic dziwnego, bo w USA też nikt o tym nie usłyszał. Dokument, podpisany przez prezydenta Baracka Obamę, nie został bowiem ogłoszony. Prawie nikt – ani z przepraszających, ani z przepraszanych – nie dowiedział się o jego istnieniu. W głośnej książce pt. Whereas (2017) poetka Layli Long Soldier (Oglala Lakota) przyjrzała się językowi tych osobliwych przeprosin. Tytułowe whereas („zważywszy, że”, „tymczasem”) to słowo powtarzające się w tekście aż 20 razy. Napisany w sposób biurokratyczny i symetrystyczny dokument zwieńczony zastrzeżeniem, że nie stanowi on podstawy do żadnych roszczeń, poetka uzupełniła o perspektywę tych, do których był – w teorii – adresowany, a także o własne, osobiste refleksje. W ten sposób, poprzez uważną analizę języka, powstała mocna, bezkompromisowa poezja ukazująca systemową przemoc wobec rdzennych ludów.
Nikt chyba nie ma już wątpliwości, że pilnie potrzebujemy przemiany języka, przełomu wyobraźni, przebudzenia zmysłów, odejścia od instrumentalnego traktowania ludzi i pozaludzkiej przyrody, otworzenia się na trudną dla żyjących na Zachodzie prawdę, iż wszystkie procesy, zjawiska i byty są w obrębie planety ściśle ze sobą powiązane i że my, ludzie, nie stanowimy wyjątku. Dalsze wymieranie kolektywnej ludzkiej wyobraźni prowadzi do pogłębienia kryzysu planetarnego zagrażającego w tej chwili nam wszystkim.