„Sama nie wiedziałam, czy to normalne. Byłam uznawana za wariatkę, mówiono, że to chwilowa egzaltacja, że mi przejdzie” – opowiada pani Dorota z Wrocławia. Wegetarianką została na początku lat 80. Miała 15 lat. Decyzja nie była jednak chwilowym kaprysem, a efektem wstrząsającego przeżycia.
Dziś na wegetarianizm decydują się często te osoby, które obejrzały w Internecie lub w telewizji zdjęcia z rzeźni i zakładów mięsnych. Przed laty jedyną możliwością zapoznania się z tematem było zobaczenie tego na własne oczy. Pani Dorocie mimo upływu lat nadal załamuje się głos, gdy o tym opowiada.
„Byłam na dworcu. Usłyszałam dziwne dźwięki, ryczenie, jęczenie. Na bocznicy zobaczyłam bydlęce wagony, wtedy wożono zwierzęta do rzeźni pociągami. Dróżnik powiedział, że zostały odstawione tam na dwie doby. Lato, 30 stopni Celsjusza. Część tych zwierząt już nie żyła” – mówi kobieta.
Usłyszała od dróżnika, że: „Jak zwykle pastuchy się popiły, nie otworzyły krowom wagonów, nie dały im pić ani żryć, to się upiekły żywcem”. Pod panią Dorotą ugięły się nogi. Obiecała sobie, że nigdy już nie zje żadnego zwierzęcia. Dziś trudno w to uwierzyć, ale gdy przestała jeść mięso, nie znała nikogo innego, kto też się na to zdecydował.
U pana Krzysztofa z Warszawy było podobnie. Za mięsem nie przepadał od dziecka, ale do decyzji przyczyniły się wizyty u ciotki na obrzeżach Piotrkowa Trybunalskiego, która hodowała kury. „Niejednokrotnie widziałem, jak je zabijała, te zwłoki strasznie śmierdziały. Przerażał mnie też widok wigilijnego karpia” – przyznaje. Mięso przestał jeść w 1987 roku. A ponieważ wtedy czytywało się komiksy o Kajku i Kokoszu, stał się w szkole obiektem żartów za sprawą smoka Milusia, który, tak jak pan Krzysztof, również był jaroszem.
Panią Przemysławę z Wrocławia około 1984 roku zainspirowali przede wszystkim znajomi „ideologicznie poszukujący”, wśród których byli m.in. krisznowcy, czyli wyznawcy jednego z odłamów hinduizmu. W latach 80. popularyzowali oni w Polsce roślinne odżywianie. „Byłam zdziwiona, że nie jedzą mięsa i żyją. Nie ukrywam, że bardzo mnie to ucieszyło, bo po mięsie czułam się po prostu źle” – stwierdza pani Przemysława.
Najpóźniej z moich rozmówców wegetarianką została Beata Mońka, wtedy początkująca dietetyczka. Zachęcił ją do tego… „Przekrój”, a konkretnie teksty Żywii Pląskowskiej dotyczące odżywiania. „Dieta roślinna pomogła jej zwalczyć problemy zdrowotne. Liczyłam, że i w moim przypadku to zadziała. Poza tym, poznałam wspaniałą rodzinę lekarzy, którzy od lat odżywiali się bez mięsa i wychowali siedmioro dzieci. Zobaczyłam, że ci ludzie normalnie żyją, funkcjonują, są zdrowi” – opowiada Beata Mońka.
Interesująca nowinka z Zachodu
Zachęcony przez panią dietetyk zaglądam do archiwalnych tekstów Żywii Pląskowskiej dostępnych na przekroj.pl. Autorka w numerze 10 z 1988 roku pisze m.in.: „Produkcja roślinna jest o wiele tańsza i jeśli idzie o zboża i warzywa – dużo szybsza, bo na ogół zamyka się w cyklu rocznym. Nie znaczy to, że namawiam wszystkich do przejścia na wegetarianizm, choć uznaję ten sposób odżywiania za bardzo interesujący kierunek”.
I tak właśnie w PRL-u w najlepszym przypadku postrzegano wegetarianizm – jako coś interesującego. Częściej jednak traktowano go jako niebezpieczne dla zdrowia dziwactwo. Jak zauważa dr Katarzyna Stańczak-Wiślicz z Instytutu Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk, do lat 80. o wegetarianizmie praktycznie nie mówiło się w mediach, nie był obecny także w dyskursie medycznym. Dopiero potem zaczęto częściej pisać przychylniej o diecie wegetariańskiej, np. w pismach dla kobiet, takich jak „Kobieta i Życie” czy „Uroda”.
„Wśród znajomych ze studiów dietetycznych krążyły opinie, że niejedzenie mięsa to samobójstwo – wspomina Beata Mońka. – Wegetarianizm był uważany za coś »sekciarskiego«, związanego z filozofią. Dlatego do dziś nie lubię słowa »wegetarianizm«, wolę po prostu powiedzieć, że nie jem mięsa” – dodaje.
Wątpliwości mieli nie tylko zwykli obywatele, ale nawet lekarze. Niektórzy popierali zbilansowaną roślinną dietę, inni przed nią przestrzegali. „Rodzice zaprowadzili mnie do jakiegoś lekarza. Wytłumaczył im wtedy, że jeśli będę jadł nabiał, twarogi, to nic mi szczególnego nie grozi” – opowiada pan Krzysztof. Diametralnie inne doświadczenia miała za to pani Dorota. „Moja mama wypytywała lekarzy o dietę roślinną, a oni z reguły twierdzili, że wegetarianizm grozi gruźlicą, anemią, łamliwością kości” – wylicza.
Dzwonię do jednej z najbardziej znanych polskich dietetyczek, dr n. med. Magdaleny Białkowskiej z Narodowego Centrum Edukacji Żywieniowej IŻŻ. W tym roku obchodzi jubileusz 45-lecia pracy w instytucji, zatem od lat na własne oczy obserwuje zmiany w trendach żywienia Polaków. „Pacjenci, którzy nie jedli mięsa, trafiali do mnie naprawdę sporadycznie. Co ciekawe, wtedy przychodzili do mnie babcie albo dziadkowie, zaniepokojeni faktem, że ich wnuczęta są karmione wegeteriańską dietą. Teraz takie przypadki w moim gabinecie się nie zdarzają” – mówi dr Białkowska.
U wegetarian w lodówce
Związanym z jedzeniem zwyczajom Polaków przyjrzała się również dr Katarzyna Stańczak-Wiślicz. I zna przyczynę, dla której dieta roślinna była wówczas tak mało popularna. Według badaczki kojarzyła się z „biedą”, „kuchnią niedostatku” i „byłaby kapitulacją w obliczu kryzysu, świadczyłaby o nieumiejętności radzenia sobie”. Konsumpcja mięsa była natomiast „częścią wizji socjalistycznego dobrobytu”.
Jak zauważa w swojej analizie Kryzysowe praktyki kulinarne w Polsce lat 80. XX wieku, mięso było synonimem zdrowia, siły i witalności, a na stołach Polaków z produktów mięsnych królowały przede wszystkim kiełbasa zwyczajna, pasztetowa i kaszanka. „Te wyroby, mimo swej pośledniej jakości, gwarantowały poczucie bezpieczeństwa w społeczeństwie pamiętającym wojenną biedę, dla części były natomiast elementem spełnionej obietnicy komunistycznej władzy” – pisze dr Stańczak-Wiślicz.
Typowy sklep z produktami dla wegan i wegetarian: tofu, mleko sojowe, ryżowe, przeróżne odmiany kasz, warzywne pasty… A wtedy? „Jadło się najprostsze rzeczy: buraki, ziemniaki, marchewkę. Ryż i olej były na kartki, trzeba było to zdobywać” – wspomina pani Dorota. Dodaje, że gdy uczyła się do egzaminów na studiach, jadła „raz ryż z cukrem, a raz z solą”.
„Jedliśmy fasolkę po bretońsku, makaron z serem białym. Takie rzeczy się serwowało” – mówi pan Krzysztof. Do dziś pamięta wyprawy na bazary w Piotrkowie i Bełchatowie. „Kupowaliśmy kaszę gryczaną niepaloną, kaszę krakowską, fasolę: jaś duży, mały, cieciorka. No i bób, kupowało się całymi workami i jadło” – dodaje. Pamięta, że nie było fasoli mung, która weszła do sklepów na początku lat 90. I trudno było dostać brokuły.
„Dostęp do żywności roślinnej nie był skomplikowany. Wychodziłam z założenia, że powinnam dać sobie radę w oparciu o produkty rodzime. W książkach z przepisami często jednak były składniki, których nie można było w Polsce dostać. Jeśli na liście znajdowało się np. tofu, starałam się je ominąć lub zastąpić czymś innym, chociażby pastą z fasoli” – wspomina z kolei Beata Mońka.
Dr Magdalena Białkowska pamięta, że był problem ze stałym dostępem do nabiału. Sama stawała w kolejkach, gdy dowiadywała się, że przywiozą do sklepu biały ser.
W poszukiwaniu inspiracji
Wpisuję w wyszukiwarkę hasło „wegetarianizm blog”. Otrzymuję około 2,3 mln wyników. Proste. A kilkadziesiąt lat temu wegetarianie musieli się naprawdę postarać, by pozyskać jakąkolwiek wiedzę.
Pani Dorota wyszukiwała w bibliotekach i antykwariatach przedwojenne publikacje, bo książek o tematyce wegetariańskiej na bieżąco ukazywało się niewiele. Jeśli były, to tylko pojedyncze egzemplarze, które przechodziły z rąk do rąk, krążyły wśród znajomych. Pani Przemysława również korzystała ze starych polskich książek kucharskich. Tam dietę wegetariańską nazywano po prostu „jarską”.
Pan Krzysztof pamięta nawet tytuł jednej z nich – Dania jarskie autorstwa Zofii Maciesowicz – wydanej pod koniec lat 70. Można było znaleźć w niej przepisy na takie cuda, jak zupa z młodej kalarepki na mleku, flaczki z jarzyn duszone czy srebrne kule ziemniaczane. We wstępie autorka podkreśla zalety diety roślinnej połączonej z nabiałem i jajkami.
Podobnie radzi Wanda Piotrowiakowa w książce Potrawy jarskie z 1988 roku. Autorka ubolewa we wstępie, że spożycie warzyw i owoców jest w Polsce niewystarczające. „Mocno zakorzenione w naszym kraju przekonanie, że ilość spożytego mięsa jest miernikiem dobrego odżywiania się, jest błędne” – twierdzi.
Tylko do kogo wegetarianie i ich zaniepokojeni bliscy mogli zwrócić się z pytaniami? Poza poradami w lekarskich gabinetach z pomocą przychodzili dyżurni eksperci w pismach i magazynach.
„Mój ojciec bardzo się o mnie martwił, więc postanowił, że napisze do jakiegoś naukowego czasopisma. Zapytał w liście, czy to jest niebezpieczne. Odpisał mu naukowiec, który stwierdził, że taka dieta jest wręcz zdrowa, pod warunkiem, że będzie zbilansowana, a w niektórych chorobach nawet zalecana. Tata się uspokoił” – opowiada pani Przemysława.
Wówczas jednak niełatwo było kontrolować swoje zdrowie po przejściu na dietę jarską.
„U wegetarian w trakcie badań krwi sprawdzany jest poziom m.in. witaminy B12, kwasu foliowego, witaminy D, żelaza, ferrytyny, wapnia, magnezu, a także ocenia się spożycie białka – wylicza dr Magdalena Białkowska. – Źle zbilansowana dieta może powodować niedobory tych składników. Wcześniej niektóre z badań były o wiele trudniej dostępne. Często wegetarianie nie widzieli potrzeby oceny, czy odpowiednio się odżywiają, a także stosowane metody tej oceny były znacznie mniej precyzyjne niż obecnie” – zauważa.
Według Instytutu Badań Pollster mięsa nie je obecnie 2% Polaków, czyli około 800 tys. osób. Jak wynika z danych firmy badawczej Mintel, już niemal co dziesiąty Polak w wieku 25–34 lat deklaruje, że wykluczył mięso z diety. Jak będzie za kolejnych kilkadziesiąt lat? Moi rozmówcy – wegetarianie i weganie – przekonują, że ruszyła lawina, której nie da się już zatrzymać.