O kanadyjskim systemie, który nakazywał rdzennym mieszkańcom oddawanie dzieci do szkół z internatem, gdzie w procesie inkulturacji kształtowano z nich tanią siłę roboczą; o tym, jak żyć z pamięcią traumy i cierpieniem; w jakim stopniu możliwe jest pojednanie oraz co można kupić za rządową rekompensatę – opowiada badająca proceder Joanna Gierak-Onoszko w rozmowie z Pauliną Małochleb.
Joanna Gierak-Onoszko dwa lata zbierała w Kanadzie materiały do książki o zbrodni na dzieciach oraz o winie państwa wobec rdzennych mieszkańców. Przez kilkadziesiąt lat była w mocy ustawa nakazująca im oddawanie dzieci do szkół z internatem prowadzonych przez Kościół. Celem odcięcia od rodziców był intensywny program inkulturacji, wdrożenie języka angielskiego i wykształcenie rzeszy taniej siły roboczej – wychowanie, które umożliwiłoby później łatwe „zagospodarowanie” potomków Pierwszych Narodów przez państwo oparte na europejskich normach kulturowych. W szkołach tych, co wyszło na jaw stosunkowo niedawno, na masową skalę dzieci głodzono, torturowano (bito, rażono prądem na krzesłach elektrycznych, zamykano w odosobnieniu) i wykorzystywano seksualnie. Przypadków ucieczek nie zgłaszano władzom, samobójstwa zacierano w statystykach. Rząd kanadyjski przeprosił za to, a także wypłacił ofiarom rekompensaty, natomiast Kościół w żaden sposób nie odniósł się do zarzutów.
Paulina Małochleb: Dlaczego dziennikarka z Europy jest spalona w Kanadzie?
Joanna Gierak-Onoszko: Na pewno napotyka na barierę już na wejściu. W oczach rdzennych mieszkańców jest często potomkinią osadników, ludzi, którzy przybyli z Europy i przywieźli okrucieństwo oraz krzywdę. Jest outsiderką i najczęściej nie ma przygotowania do tego, aby badać temat konfliktu etnicznego czy losu ocaleńców.
Czy można przezwyciężyć niechęć rdzennej ludności?
Najważniejsza jest wrażliwość i zainteresowanie, podjęcie choćby próby zrozumienia ich położenia. W Kanadzie od kilku lat pojawiają się na chwilę reporterzy z całego świata, którzy w ramach wizyty studyjnej szybko zbierają materiały, a potem wyjeżdżają, żeby pisać swoje książki. Odbywają takie krótkie wizyty terenowe. Kluczem jest więc cierpliwość oraz odpowiednie przygotowanie. Ja studiowałam nie tylko dokumentację sądową i wertowałam dokumenty, ale także zaczęłam od style booka kanadyjskiej agencji prasowej, Canadian Press. To podręcznik, który nie jest wykorzystywany jedynie przez dziennikarzy, ale przez wszystkich ludzi operujących piórem. Jeżeli w Kanadzie starasz się o pracę, w której masz kontakt z klientami z różnych środowisk etnicznych i kulturowych, często poza znajomością angielskiego czy prawem jazdy wymagana jest znajomość zasad tego style booka, różnych rejestrów opartych na szacunku do innych. Jest w nim np. informacja, jak mówić o rdzennych mieszkańcach. O tym, że nie możemy nazywać ich „Indianami” czy „Eskimosami”. To ważne, by przywracać im tożsamość. Pomagają w tym kursy uniwersyteckie, jak ten, z którego i ja korzystałam. Przez wiele miesięcy uczyliśmy się nie tylko historii rdzennych narodów, ale też czytania współczesnej Kanady.
O czym mówi się na tych zajęciach?
O tym, kim byli pierwsi gospodarze, pierwsi mieszkańcy tych ziem, że ich już nie ma, a przede wszystkim – dlaczego nie ma. To podróż przez kolonizację ziem, która zaczęła się od pokojowego współistnienia, ale z czasem, gdy apetyty osadników rosły, przeszła w ludobójcze wymazywanie Pierwszych Narodów, rdzennych mieszkańców dzisiejszej Kanady. Jako środek użyto systemu szkół z internatem, zaprojektowanych przez rząd, ale prowadzonych przez duchowieństwo. Rany i traumy w tych szkołach zadane są żywe po dziś dzień i Kanadyjczycy uczą się widzieć siebie, swoją historię w całości, także z tymi najczarniejszymi stronami.
Kto uczęszczał na te zajęcia razem z Panią?
Prawie połowa słuchaczy to Nowi Kanadyjczycy albo imigranci. W większości studenci, którzy przyjechali na wymianę oraz ci, którzy nabyli obywatelstwo i uznali, że muszą wiedzieć coś więcej o kraju, jaki wybrali. Część z nich to młodzież, ale pewna część to osoby po pięćdziesiątce motywujące swój udział tym, że wcześniej nie miały do czynienia z taką tematyką. Trzeba zaznaczyć, że o ciemnej historii Kanady ludzie uczą się dopiero od kilku lat. Wcześniej dowiadywali się o niej od rodziców albo z plotek. Nie chciano mówić o tym głośno. Dzisiaj młode pokolenie już jest tego uczone – poznaje skalę zbrodni na dzieciach i zdobywa tę wiedzę w szkole, w mediach, centrach kultury bibliotekach.
Do jakiego stopnia ta wiedza została przyswojona i zaakceptowana przez społeczeństwo? Czy istnieje konflikt między oficjalną pamięcią, zrekonstruowaną w pracach naukowych oraz publicystycznych a pamięcią społeczeństwa? W Polsce tak dzisiaj dzieje się z Holokaustem.
W Kanadzie poczucie straty i krzywdy jest bardzo duże, zwiększa się także ciężar debaty publicznej. Polski antysemityzm jest lękiem bez Żydów, a bardzo wielu Kanadyjczyków ma sąsiadów oraz znajomych, będących nosicielami traumy ocaleńców. To nie jest historia, która przydarzyła się komuś innemu.
Pamiętam opowieść jednej z kobiet uczęszczającej ze mną na warsztaty. Opowiadała mi, że wychowała się na prerii. Wiadomo było, że kolejne dzieci właścicieli sklepu spożywczego nagle znikają. Niby ludzie mieli świadomość, co dzieje się z nimi, ale nie rozmawiano o tym.
Dzisiaj w Kanadyjczykach widać poczucie straty. Nie są to odległe historie, ale żywi ludzie, z którymi dzielisz przestrzeń. Choć oczywiście w stolicy, dużym mieście, można spędzić wiele miesięcy, nie spotykając nikogo z rdzennych mieszkańców. Kanada i Polska mają zbliżoną populację, ale Kanada jest rozleglejsza, a przez to rzadziej zaludniona. Tymczasem większość szkół z internatem zakładano na zachodnim wybrzeżu i są całe prowincje, w których było bardzo mało takich szkół. Na przykład na Wyspie Księcia Edwarda, gdzie toczy się akcja Ani z Zielonego Wzgórza, nie istniała żadna.
Kanada przeprosiła i wypłaciła odszkodowania, ale nie zmniejszyło to poczucia krzywdy wśród potomków Pierwszych Narodów. Na czym dziś polega ten konflikt pamięci?
Kanada wiele uczyniła w kwestii symboliki i gestów. Myślę, że na tym poziomie nie można zdobyć się na wiele więcej. Kolejni premierzy przepraszają, odkręca się tabliczki, przemianowuje ulice, strąca z cokołów bohaterów minionej epoki. To wszystko dzieje się na poziomie gestów, ale nie da się doprowadzić do prawdziwego, głębokiego pojednania za pomocą ustaw. Ta trauma rozlewa się dwutorowo na kolejne pokolenia (bo żyją dzisiaj ocaleńcy oraz ich dzieci), ale też w przestrzeni. Bardzo trudną kwestią jest też ekonomiczny wymiar tego pojednania, choć formalnie sprawa szkół została już zamknięta, a rekompensaty zostały wypłacone. Mimo że kwoty liczone globalnie wyglądają imponująco, w przeliczeniu na rodzinę okazują się niewielkie. Jeśli odejmiemy od tego niektóre odszkodowania za ciężkie uszkodzenia ciała, to za samo zamknięcie w takiej szkole ocaleniec otrzymuje kilka tysięcy dolarów, czyli powiedzmy, czterokrotność średniej kanadyjskiej pensji. Są to zatem pieniądze symboliczne: można za to spłacić kartę kredytową, pojechać na wakacje czy opłacić część terapii – na całość już nie wystarczy.
Popularyzacja tematu molestowania dzieci rdzennych mieszkańców Kanady i wzmacniająca się dyskusja o miejscu członków Pierwszych Narodów w dzisiejszym społeczeństwie kanadyjskim może, przynajmniej w teorii, grozić przejmowaniem pamięci przez białych. Jeden z Pani bohaterów, Metys, czyli mający w sobie krew zarówno rdzenną, jak i białą, odmawia wykonywania białym tatuaży ze znaków stanowiących święte symbole.
To opowieść o tym, że zawłaszczanie kultur i pojednanie mają też wymiar komercyjny. Dziedzictwo Pierwszych Narodów jest dzisiaj dla wielu atrakcyjne z perspektywy ekonomicznej: pojawiają się linie modowe oparte na motywach z rdzennych kultur, serie produktów do domów, sztuka wysokoartystyczna, która sięga do korzeni rodzimych mitologii i czerpie z jej toposów. Indígena, rdzenne zagadnienia, stają się modne i dobrze się sprzedają. Masa ludzi doszukuje się w sobie choćby kropli krwi autochtonów i czuje się uprawomocniona, aby korzystać z przywileju mówienia o tej kulturze jako o własnej.
Czy można z tym mechanizmem jakoś walczyć?
Kilka dni temu byłam na Mazurach, przejeżdżałam przez Mikołajki. W jednym z centralnych sklepów widziałam całą wystawę łapaczy snów wzorowanymi na sztuce rdzennych plemion. Rozumiem, że twórcy z Polski sprowadzają je i szyją bez specjalnie złej woli, ale to przykład komercjalizacji cudzej kultury. Gdyby coś takiego zrobili w Kanadzie, pod presją opinii publicznej poproszono by ich o usunięcie kolekcji. Czytałam w prasie kanadyjskiej o kobiecie, która udekorowała meble ogrodowe stylizowanymi wizerunkami kurka, świętego ptaka. Poproszono ją o ich usunięcie, bo taki gest zawłaszcza i banalizuje pamięć kulturową.
Jak Pani ocenia te gesty rządu kanadyjskiego? Czy taki model rozliczenia pamięci ma charakter pozytywny? Pytam także w perspektywie obywatelki kraju, który nie chce przyjąć prawdy o swojej roli w Holokauście.
To najbardziej pozytywny model z tych, jakie znamy. Jest też najtrudniejszy, bo polega na policzeniu i rozpoznaniu wszystkich wątków historycznych oraz dzisiejszych społecznych konsekwencji, a za nimi rysuje się praca, którą trzeba będzie dopiero wykonać. Nie wystarczy, że zrobimy raport, policzymy i powiemy, że się poprawimy. To raczej plan działań na przyszłość. Duży wysiłek widać już w przekształceniu języka: mówi się, że szkoły z internatem to nie sprawa rdzennych mieszkańców, ale sprawa kanadyjska. Udało się rozszerzyć horyzont i poczucie odpowiedzialności.
Pyta Pani, czy model kanadyjski uda się wdrożyć u nas? Musielibyśmy zacząć od mówienia o naszej pełnej historii oraz konfrontacji z jej mniej chlubnymi momentami. Bez tego pamięć jest ułudą, a historia zmienia się w fantazję.
W trakcie lektury miałam wrażenie, że Pani stosunek do Justina Trudeau jest ambiwalentny. Czy słusznie?
Jestem zachwycona wieloma pomysłami premiera Trudeau i jego liberalnego rządu, ale cały czas staram się patrzeć na niego z perspektywy lokalnej, kanadyjskiej. A Kanadyjczycy widzą go jako zimnego menadżera, wynajętego na cztery lata do sprawowania władzy. W Europie lubimy wzruszać się jego empatią i oczami pełnymi łez. Jednak jest to przywódca, którego oczy bywają też zimne, stalowe, a kiedy podejmuje decyzje, nie zadrży mu powieka.
W książce jest piękna scena, gdy premier przytula jednego z ocaleńców, Toby’ego Obeda. A jednocześnie wiemy, że spotykają się najpierw za kulisami, bo premier wie, że Obed zamierza mu nie podawać ręki. Dlatego chwyta go w objęcia i mocno ściska.
Ciekawe, że Pani to widzi. Gdy na spotkaniach autorskich czytamy ten fragment, ludzie płaczą ze wzruszenia. Ta scena rzeczywiście jest przejmująca, sama płakałam, oglądając raz za razem klip ze spotkania na YouTube. To był moment, w którym postanowiłam dotrzeć do Toby’ego. Sprawdzić, co jest pod spodem tej sceny.
Jednak, żeby oszczędzić bólu swoim bohaterom, często nie przeprowadzała Pani z nimi najbardziej bolesnych rozmów. Ciekawi mnie, jak Pani sama radziła sobie w czasie zbierania materiałów, natykając się na obrazy skrajnego cierpienia, absolutnych tortur i bezsilności dziecięcej.
Nie wiem, czy sobie radziłam. Chciałam jak najmniej kaleczyć moich bohaterów i jednocześnie chronić nasze dzieci. Pomagał mi mąż, też dziennikarz, mogliśmy warsztatowo próbować objąć to zadanie. W trakcie pisania uznałam, że moje emocje są czytelnikowi zupełnie niepotrzebne, bo sam musi skonfrontować się z przedstawianymi faktami. Przyjęłam taką metodę, jaką zauważyłam u lekarzy dziecięcych: oni odreagowują, czasem rozpaczają, ale w domu, a na dyżurze muszą być opanowani, metodyczni i skupieni na zadaniu. Szczególnie chirurdzy – oni w trakcie operacji widzą tylko wycinek ciała, a nie całe dziecko. Patrzą na pole operacyjne, nie ma tam miejsca na ich łzy.
Każdy reporter ma jakąś misję, nie zależy mu przecież nigdy na samym przedstawieniu faktów. Jaką naukę powinien wynieść czytelnik z 27 śmierci…?
Moim zadaniem było tylko przywołać fakty oraz pokazać zależności, naukę czytelnik wyciąga zawsze sam. Zobaczy jednak, że mechanizmy zła obecne w pewnych hierarchicznych instytucjach doskonale działają i sprawdzają się na każdej szerokości geograficznej, w każdym czasie. Zobaczy też, jak zhierarchizowana, zmaskulinizowana instytucja, jaką jest Kościół katolicki, pozostając poza świecką kontrolą, rozrasta się w nieprawdopodobny sposób i działa w dużej mierze na szkodę wiernych. Proszę zauważyć, że kanadyjski raport w sprawie pojednania jest napisany świecką ręką. Kościół, odpowiedzialny za prowadzenie tych szkół, nigdy nie został za to rozliczony, a także nie wypłacił rekompensat. Zrobiło to państwo.
Brakuje też przeprosin od strony Kościoła.
Tak, bo choć przepraszali poszczególni księża, to ze strony Stolicy Apostolskiej takie przeprosiny nie padły. Kościół sam z siebie nie zdecyduje się na oczyszczenie. Ta instytucja, która przynosi wiernym wiele pożytku w sferze duchowej i daje im oparcie, ma też swoją mroczną, kryminalną stronę. Warto czerpać z tradycji mądrości oraz bogactwa duchowego Kościoła, ale trzeba pamiętać o granicach, a także o pozakościelnych, świeckich mechanizmach kontrolnych. Przed każdą z 27 śmierci trzeba chronić przede wszystkim dzieci.