Stój Supermanie!
Czas już porzucić bajki o tym, że żyjemy w świecie idealnym, zebrać się na odwagę i przyznać: coś z tym wszystkim jest nie tak. Co konkretnie? Wyliczanie wszystkich niedoskonałych szczegółów nie miałoby końca, lepiej poszukać jednej podstawowej wady świata. Praprzyczyny tego, że nie jest tak, jak powinno być.
Zacznijmy od kwestii podstawowej: może po prostu Ziemia kręci się nie w tę stronę, co trzeba? I gdyby zaczęła wirować w przeciwnym kierunku, wszystko ułożyłoby się lepiej?
Gdyby czytelnika nurtowało powyższe pytanie, spieszymy donieść, że naukowcy Instytutu Meteorologii Maxa Plancka w Hamburgu sprawdzili ten trop. Dysponują oni wyrafinowanymi modelami klimatycznymi, w których kierunek ruchu obrotowego Ziemi mogą zmienić równie łatwo jak krój czcionki (a nawet łatwiej, sądząc z wyglądu ich prezentacji).
Hamburscy badacze dokonali więc tej drobnej kosmicznej korekty – raz, dwa, trzy i już Ziemia kręci się w drugą stronę. I co się zmieniło? Otóż tym, co naukowcy zauważyli przede wszystkim, było zniknięcie Sahary: największa pustynia planety stała się żyzna, częściowo porastając lasem, a częściowo trawami. Podobnie zazielenił się Bliski Wschód, roszony ożywczymi dżdżami.
Stało się tak, bo odwrócenie kierunku wirowania Ziemi zmieniło prądy oceaniczne. Osłabła cyrkulacja wód na Atlantyku, a wzmocniła się na Pacyfiku. Jak to tłumaczy kierujący badaniami Florian Ziemen na łamach portalu naukowego EOS, sytuacja na Ziemi (kręcącej się w tym kierunku, w którym się kręci) wygląda w uproszczeniu tak, że wody Atlantyku parują i w postaci chmur wędrują nad Ameryką Środkową, by zasilić Pacyfik. Gdyby Ziemia wirowała w drugą stronę, ów ruch chmur by się zmienił i przebiegał znad oceanów Spokojnego i Indyjskiego ku Atlantykowi.
Czy tak nie byłoby lepiej? Żyzna Sahara i Bliski Wschód mogłyby wpłynąć kojąco na problemy współczesnego świata. Jest jednak pewien szkopuł. Jak wynika z obliczeń naukowców z Hamburga, odwrócenie kierunku wirowania spowodowałoby, że pustynie pojawiłyby się we wschodnich Chinach, wschodnich Stanach Zjednoczonych oraz w Ameryce Południowej. Nie mówiąc już o tym, że w Europie zrobiłoby się nieznośnie zimno. Trudno więc się dziwić, że hamburscy naukowcy na pytanie, czy odwrotnie kręcąca się Ziemia byłaby lepsza, odpowiadają: „To zależy, gdzie kto mieszka”.
Założywszy nawet, że zdecydowalibyśmy się na odwrócenie kierunku wirowania Ziemi, pozostałby nam jeszcze jeden problem – znaleźć kogoś, kto byłby w stanie tego dokonać. Można podejrzewać, że tylko jedna osoba dysponuje potrzebnymi talentami, mowa oczywiście o Supermanie. W filmie fabularnym, którego był bohaterem tytułowym, heros ów dokonuje tej sztuki. Lata dookoła Ziemi tak szybko, że ta w końcu zaczyna się kręcić w przeciwnym kierunku. Scenarzyści pozwolili sobie tu na szczyptę fantazji, ponieważ w filmie zmiana kierunku wirowania Ziemi spowodowała, że czas zaczął się cofać i dzięki temu Superman mógł uratować bliską swemu sercu Lois Lane, która zginęła wcześniej w trzęsieniu ziemi. To oczywiście czczy wymysł – latanie w kółko, w najfikuśniejszym nawet kostiumie, nie odwróci biegu czasu i nie wskrzesi umarłego.
Sceptycznie nastawiony czytelnik może pójść dalej w tych zastrzeżeniach i stwierdzić, że latanie w kółko nie jest także w stanie zmienić kierunku wirowania Ziemi. Ale to już zbyt daleko posunięta nieufność. Studenci z University of Leicester wyliczyli, że Superman dałby sobie z tym radę. Wystarczyłoby, żeby rozwinął szybkość równą 99,9% prędkości światła, przez co zwiększyłby swoją masę 13,7 mln razy (na mocy teorii względności).
Jak jednak ostrzegają studenci University of Leicester, taka operacja mogłaby wywołać na Ziemi potężny wicher dochodzący do 930 m/s (najszybszy dotąd zmierzony wiatr, cyklon Olivia, wiał z prędkością 113 m/s). Okres przejściowy pomiędzy jednym a drugim kierunkiem wirowania planety byłby więc skrajnie nieprzyjemny. To chyba lepiej, żeby pan Superman zostawił Ziemię w spokoju. Może i źle się kręci, ale już trudno.
Aromatyczny uran
Atmosfera siódmej planety Układu Słonecznego pełna jest siarkowodoru – ogłosili naukowcy z Oksfordu. Jeżeli więc zdarzy się komuś podczas przyrządzania jajecznicy natrafić na nieświeże jajo, może potraktować to jak zmysłowe zaproszenie do fantastycznej podróży. Wystarczy zamknąć oczy, wyobrazić sobie jasny błękit lodowego giganta oraz dojmujące zimno (–200°C). Kulinarna wpadka przemieni się wówczas w małą kosmiczną przygodę.
Lata grejpfrut wkoło gruszki
Obchodzimy w tym roku piękną rocznicę: najstarszy ze sztucznych obiektów krążących wokół Ziemi kończy 60 lat. Nosi on nazwę Vanguard 1 i był drugim satelitą umieszczonym na orbicie przez Stany Zjednoczone – oraz czwartym wystrzelonym z sukcesem przez ludzkość (po Sputniku 1, Sputniku 2 i Explorerze 1).
Nikita Chruszczow nazwał ten pojazd pogardliwie „grejpfrutem”, bo takiej był mniej więcej wielkości (16 cm średnicy). Ważył zaledwie 1,5 kg – sporo jak na grejpfrut, ale niewiele w porównaniu z 83-kilowym Sputnikiem wystrzelonym pół roku wcześniej. Dziś jednak, kiedy małe satelity są powszechnym standardem, możemy śmiało powiedzieć, że Vanguard 1 wyprzedził swoją epokę.
I nie tylko w tej dziedzinie Vanguard okazał się prekursorem, ale też np. w kwestii zasilania. Bo o ile dzieło inżynierów radzieckich działało na baterie, o tyle owoc amerykańskiej myśli technicznej funkcjonował dzięki ogniwom słonecznym. W ten sposób nadawał sygnały radiowe przez sześć lat, a nie przez 21 dni jak Sputnik.
Vanguard był również pierwszym satelitą przydatnym naukowo. Choć, podobnie jak Sputnik, nie zawierał na pokładzie żadnych instrumentów badawczych, naukowcy mieli z niego niejedną pociechę. Samo śledzenie jego orbity dostarczało wnikliwym umysłom wartościowej pożywki. Analizie minimalnych zmian w torze lotu Vanguarda zawdzięczamy np. wiedzę o tym, że Ziemia kształtem przypomina trochę gruszkę: południowa półkula jest nieco większa od północnej.
Kartografowie, obserwując Vanguarda, mogli także ustalić z dużą dokładnością położenie geograficzne odludnych wysepek. I znów Vanguard okazał się być w awangardzie, służąc za coś w rodzaju prymitywnego GPS-u.
Jest jeszcze jedna kwestia, w której orbitalny grejpfrut był zwiastunem przyszłości: satelita stał się pierwszym w historii ludzkości kosmicznym śmieciem. O ile lot Sputnika trwał trzy miesiące, po czym duma ZSRR spadła i spłonęła w atmosferze, o tyle Vanguarda wystrzelono na orbitę tak odległą, że krąży on po niej do dziś. Świętujemy więc w tym roku 60. rocznicę ludzkiego śmiecenia w kosmosie.
Na początku był żart
Czasem kilka usłyszanych czy przeczytanych słów dać nam może nieoczekiwany i jaskrawy wgląd w istotę wszechrzeczy. Czujemy się wtedy jak pirat, który nagle zorientował się, że całe życie zasłaniał opaską nie to oko, co trzeba. Wystarczy jedno wypowiedziane przez kogoś zdanie – i już świat nigdy nie będzie taki sam. Oczywiście słów tych nie wyrzeknie pierwszy z brzegu obywatel, a taki raczej, który dysponuje umysłem ostrym niczym miecz, by za jego pomocą rozciąć kotarę ułudy. Choć nie jest to do końca konieczne. Bo zamiast mieczem umysłu zasłonę zjawisk przedziurawić można paznokciem mowy, o ile jest on długi, ostry, zrogowaciały, najlepiej nigdy nieobcinany. Taki, jaki wyhodował sobie Donald Trump.
Przywołajmy tu pewne majowe wydarzenie: prezydent USA wręczał wówczas nagrodę Czarnym Rycerzom (taką romantyczną nazwę noszą futboliści United States Military Academy at West Point) za to, za co najczęściej nagradza się drużyny sportowe, czyli za pokonanie innych drużyn. Przywódca stał w pełnym słońcu, prawą dłoń uniósł na wysokość serca, połączywszy kciuk z palcem wskazującym i środkowym. Lewą zaś oparł na pulpicie. Były to wymowne gesty pełne głębokiej symboliki. Za nim stali Czarni Rycerze, nie w czerń jednak przyodziani, ale w białe spodnie i gołębie bluzy z trzema rzędami guzików w stylu zdecydowanie XIX-wiecznym. Wyglądali trochę jak psychodeliczny zespół muzyczny, który ma już odpowiednie kostiumy, tylko nie zdążył jeszcze zapuścić włosów.
Donald Trump stał więc z jedną dłonią na wysokości serca, a z drugą opartą o pulpit, co znaczyło, że jego słowa są i szczere, i mają oparcie w faktach. Pogratulował Czarnym Rycerzom, po czym ogłosił, że zamierza powołać do życia kosmiczne siły zbrojne.
O kosmicznych batalionach prezydent mówił już wcześniej, w marcu, wówczas jednak wyglądało to na żart. Teraz Trump zdecydowanie nie żartował.
A co najbardziej zadziwiające, przywódca czołowego ziemskiego imperium przyznał, że pomysł kosmicznych sił zbrojnych rzeczywiście początkowo był dowcipem – ale gdy prezydenckie uszy dowcip ów z prezydenckich ust usłyszały, to prezydencka głowa pomyślała: „Hej, to nie jest takie głupie”. Innymi słowy, prezydent USA uwierzył we własny żart.
Kiedy więc wojna na orbicie okołoziemskiej wreszcie wybuchnie, historycy będą wiedzieli, jak się ona zaczęła. Od dowcipu Donalda Trumpa, który to dowcip tenże Donald Trump wziął na poważnie. Wszyscy będziemy mieszkańcami puenty prezydenckiego wica, nawet gdy do śmiechu nam nie będzie.
Brzmi to trochę przerażająco, ale możemy odnaleźć w tej sytuacji niezwykłą metafizyczną naukę. Zwróćmy uwagę, że opowiadając o kosmicznych siłach zbrojnych, prezydent połączył w prawej dłoni trzy palce: wskazujący, środkowy i kciuk. Symbolizuje to triadę Trumpa, prezydencką wersję tezy, antytezy i syntezy. Tezą jest żart. Antytezą: wiara w ten żart. A syntezą: urzeczywistnienie tego żartu. Może Donald Trump odsłania nam tu głęboką kosmiczną zasadę? Może tak właśnie w swej istocie toczy się ten świat? I może Trump jest prorokiem, a zarazem ucieleśnieniem syntezy swojej triady, czyli urzeczywistnieniem żartu?
A wracając do kosmicznych sił zbrojnych – wojskowi USA są wobec pomysłu prezydenta bardzo sceptyczni, obawiają się bałaganu w armii. Cywilni zaś eksperci ostrzegają Trumpa, że ewentualny konflikt w kosmosie może mieć przykre skutki. Wystarczy, że ktoś naruszy działanie satelitów GPS. Spowodowałoby to nie tylko powrót tradycyjnych map – które, jak każdy wie, łatwiej rozłożyć, niż złożyć – lecz także zupełny chaos w światowym systemie finansowym, który używa GPS-u do uwierzytelniania transakcji. Czegoś takiego Donald Trump zapewne by nie chciał.
Sroczy most
Nie będziemy tu opowiadać całej historii o Tkaczce i Pasterzu, wspomnimy tylko, że to kosmiczne małżeństwo, jak głosi chińskie podanie, rozdzielone zostało ukazem cesarza niebios zaniepokojonego faktem, że Tkaczka, oddana szczęśliwemu pożyciu, zaniedbywała swój obowiązek, którym było tkanie chmur. Kochankowie zmuszeni zostali do zamieszkania po przeciwnych stronach firmamentu, rozdzieleni Srebrną Rzeką, czyli Drogą Mleczną, jedno tam, gdzie gwiazda Altair, drugie tam, gdzie Vega. Jedynie raz w roku, głosi legenda, sroki, które w Chinach są symbolem szczęścia, tworzą most, by Tkaczka i Pasterz mogli się spotkać. Jak to ujął XI-wieczny poeta Qin Guan: „Jeśli dwa serca złączyły się na zawsze, czy obie osoby potrzebują być razem dzień po dniu, noc za nocą?”.
A piszemy tu o tym miłosnym micie dlatego, że Chiny wystrzeliły właśnie sondę, która nosi nazwę Queqiao, czyli Sroczy Most. Urządzenie to ma zapewnić kontakt z lądownikiem Chang’e-4 (Chang’e to imię chińskiej bogini lunarnej), który osiądzie, zapewne pod koniec roku, na drugiej stronie Księżyca, zwanej czasem ciemną. Taki wybieg jest konieczny, bo sygnały radiowe wysyłane z powierzchni tamtej strony Srebrnego Globu nie byłyby w stanie dotrzeć na Ziemię bezpośrednio.
Jeśli przedsięwzięcie się powiedzie, Chang’e-4 będzie pierwszym dziełem ludzkich rąk, które wyląduje łagodnie na niewidocznej z Ziemi stronie Księżyca. Na swoim pokładzie zaniesie tam malutką hodowlę jedwabników oraz poletko rzodkiewnika (zioła z rodziny kapustowatych). Naukowcy mówią (i mówią uczenie), że to dla celów badawczych. My jednak podejrzewamy, że jedwabniki są dla Tkaczki, a rzodkiewnik dla trzody Pasterza.
Sekret korony
Stąd, z Ziemi, Słońce wygląda normalnie: ot, słońce jak słońce. Ale to, co się wyprawia w jego płomienistym wnętrzu, zupełnie przeczy zdrowemu rozsądkowi.
Bo jak wytłumaczyć fakt, że korona, czyli atmosfera Słońca, jest 300 razy gorętsza niż jego powierzchnia? „To tak, jakbyśmy odeszli kawałek od ogniska, ale zrobiłoby się znacznie cieplej” – tłumaczy dr Nicola Fox z Johns Hopkins University.
Dr Fox jest kierowniczką naukową misji sondy Parker mającej rzucić światło na zagadkę Słońca. Pojazd wystrzelony zostanie tego lata. Wczesną jesienią przeleci w pobliżu Wenus, która to planeta potęgą swej grawitacji doda mu prędkości. Późną jesienią sonda po raz pierwszy przefrunie w pobliżu Słońca i okrążać je będzie przez kolejne siedem lat, za każdym razem nieco się zbliżając.
Czy za którymś okrążeniem dokona pomiarów pozwalających naukowcom rozwiązać zagadkę gorącej słonecznej korony? Nie wiadomo, ale to niewykluczone. Możliwe więc, że mamy tego lata ostatnią – lub jedną z ostatnich – okazję, by opalić się słońcem tajemniczym, dziwnym i niewyjaśnionym.