Czym się kończy zabranie królowej z ula? Dlaczego powinniśmy dać szansę dzikim zapylaczom? Jak telefony komórkowe wpływają na pszczoły? O podglądaniu najważniejszych owadów na świecie i badaniu ich, opowiada dr hab. Bartosz Piechowicz.
Spotykamy się w pracowni Zakładu Chemii Analitycznej Uniwersytetu Rzeszowskiego. To tutaj stoi chromatograf gazowy, maszyna, do której trafiają próbki roślin, gleby, miodu, pyłku oraz pszczół. Buczy i dmucha powietrzem jak klimatyzator. Informacje przesyła do komputera, który podaje wynik końcowy – stężenie pestycydów w badanych próbkach.
Berenika Steinberg: Mogę zobaczyć pszczoły, które bada chromatograf?
Bartosz Piechowicz: Proszę (otwiera stojącą obok lodówkę i wyjmuje rząd probówek z przezroczystym płynem). W każdej probówce jest 30 pszczół, a właściwie substancje aktywne środków ochrony roślin, które z tych pszczół wyekstrahowaliśmy. Na co dzień siedzę w laboratorium w Weryni pod Rzeszowem, gdzie znajduje się Katedra Fizjologii i Rozrodu Zwierząt. Tam zajmuję się praktycznymi badaniami, przygotowuję próbki, także te. Tutaj zaś odbywa się końcowy etap badań, którym zajmują się moje koleżanki z Zakładu Chemii Analitycznej.
Skąd bierzecie pszczoły?
Były pracownik uczelni – teraz już na emeryturze – jest pszczelarzem i ma pasiekę ulokowaną właśnie na wydziale w Weryni. Miejsce jest doskonałe, w okolicy nie ma żadnych upraw roślin entomofilnych – czyli zapylanych przez pszczoły – które mogłyby być traktowane środkami ochrony roślin. Oczywiście to jest wieś, więc na niewielkich obszarach może być stosowana ochrona chemiczna. Ale będą to przydomowe ogródki, a nie pole rzepaku na skalę przemysłową. Pszczoły zbierają tam pożytek głównie w lesie z roślin dziko rosnących. I właśnie dzięki temu, że nie są narażone na działanie pestycydów, stanowią wymarzone źródło materiału badawczego dla naukowca. Jeśli wywiozę ul w teren i postawię go w uprawie konwencjonalnej – czyli takiej, gdzie są stosowane pestycydy – mam pewność, że wszystko, co znajdę później w pszczołach oraz w ulu będzie pochodziło właśnie z tej uprawy. A jeśli w Weryni wybieram pszczoły z ula i w laboratorium traktuję je jakąś substancją, to wiem, że działa właśnie ona, a nie coś, z czym pszczoły miały wcześniej kontakt.
Zacznijmy w takim razie od badań terenowych.
Co roku wywozimy po cztery ule w uprawy monokulturowe, czyli tzw. konwencjonalne, intensywnie chronione chemicznie. Wcześniej pobieramy z uli próbki, by mieć pewność, że żadna z substancji, których będziemy poszukiwać w uprawie, na pewno w tej rodzinie nie występuje. Ja jestem od upraw malinowych i jabłkowych. Kolega z Torunia zajmuje się rzepakiem, którego duże uprawy znajdują się na Kujawach. Już teraz może pani zaobserwować, że kwitną jabłonie, ale drzewka przemysłowe zaczynają trochę później. Mam taki punkt odniesienia – u moich sąsiadów rośnie duża jabłoń. I kiedy ona zaczyna kwitnąć, wiem, że w ciągu tygodnia będę miał telefon z sadów: „Może pan przywozić ule, zaraz się zacznie”.
I kiedy już pan zawiezie te ule do sadu, co dalej?
W zależności od czasu kwitnienia stoją w uprawie od dwóch do czterech tygodni. Co parę dni jeżdżę pobierać próbki. Dzięki temu mogę ocenić, ile z pestycydów zastosowanych w uprawie znajdę w ulu. A ponieważ w sadzie robi się opryski właściwie co kilka dni, a czasem dzień po dniu, mam również możliwość obserwacji, jak szybko to, co zostanie zastosowane w uprawie, znajdzie się w ulu. To główny temat moich tegorocznych badań.
Jak wygląda pana dzień pracy w sezonie kwitnienia?
Sady, w których prowadzę badania, leżą 120 km od Weryni. Wstaję wcześnie rano i jadę po próbki. Zwykle najpierw zbieram je z uprawy, czyli z gleby, liści i kwiatów. Potem idę do pszczół. Głównie dlatego, że tak jest bezpieczniej. Pszczoły, gdy mają dużo pożytku, są spokojne i można stosunkowo bezpiecznie otwierać ule. Zdarza się jednak, że zaglądanie do ich gospodarstwa może je zestresować. Bezpieczniej wtedy przez jakiś czas unikać z nimi bezpośredniego kontaktu. Pobieranie próbek z uprawy położonej w bliskim sąsiedztwie uli w pełnym pszczelarskim rynsztunku byłoby niewygodne, dlatego denerwowanie pszczół zostawiam sobie na koniec.
zdjęcie: Massimiliano Latella/Unsplash
Jak to wygląda?
W rodzinie pszczelej panuje podział: młode nie wylatują z ula, tylko siedzą w środku i karmią czerw (czyli jajeczka i larwy pszczół), dbają o ul, o odpowiednią temperaturę w gnieździe. Później zamieniają się w strażniczki, które pilnują, czy nic niepokojącego nie dzieje się wokół ula. Dopiero te stare pszczoły, powyżej trzech tygodnia życia, wylatują, by robić zbiór. Jeśli chcę badać czerw oraz pszczoły wewnątrz ula – otwieram ul, wyciągam plaster i zbieram do pojemnika kłębiące się na nim pszczoły. A jeśli chcę badać robotnice bezpośrednio narażone na oprysk – zbieram je pojedynczo z wylotka, czyli z okienka, z którego wylatują na zbiór.
Ile pszczół pan zbiera jednego dnia?
Na jedną próbkę potrzebuję około 30 osobników. Jednorazowo pobieram cztery próbki, więc w sumie będzie to 120 pszczół z czterech rodzin. W samochodzie kładę flakony do lodówki i jadę do Weryni. W lodówce w samochodzie pszczoły hibernują, czyli już raczej nic nie czują, a umierają w zamrażarce już w laboratorium w Weryni. Z jednej strony szkoda każdej pszczoły. Z drugiej – zawsze sobie tłumaczę, że to tylko 0,06% całej rodziny, a zabrane przeze mnie pszczoły i tak nie miałyby przed sobą więcej niż kilka tygodni życia. Królowa składa dziennie nawet 2000 jajeczek, więc szybko potrafi zrekompensować taką stratę.
A potem?
Już w laboratorium ważę pszczoły i wkładam je do liofilizatora – czyli suszę je, odwadniam. Zamieniają się w cienką bibułkę – w tej formie są bardziej podatne na dostęp do rozpuszczalników organicznych, którymi będę ekstrahował pestycydy. Następnie rozcieram tę bibułkę w moździerzu albo homogenizatorze – małym mikserze. Do proszku, jaki z tego powstaje, daję rozpuszczalniki oraz sole, które spowodują, że do rozpuszczalników przenikną głównie substancje aktywne środków ochrony roślin. Cała reszta pszczoły – czyli cukier, białka, tłuszcz, naturalne barwniki, ewentualne resztki wody – zostanie związana z solami. Tak pokrótce wygląda proces oczyszczania. Następnie odparowuję rozpuszczalniki i zamieniam je na inne, odpowiednie do analizy chromatograficznej. W efekcie tego procesu przywożę tutaj, do Rzeszowa, małe naczynko, które widziała pani w lodówce. Znajduje się w nim rozpuszczalnik organiczny – mniej lub bardziej przezroczysta ciecz – z jak najlepiej wyekstrahowaną, możliwie jak największą pozostałością pestycydu.
Czyli w tej probówce w lodówce właściwie nie ma już owada?
Są pestycydy wyjęte z 30 pszczół z jednej rodziny. Samych pszczół tam już właściwie nie ma.
A w jaki sposób bada pan rośliny i glebę?
Podobnie. W każdym przypadku pestycydy są ekstrahowane, by pozostało ich jak najwięcej, a jak najmniej matrycy, z której zostały pobrane. Tutaj powstaje jeszcze pytanie, czy chcę badać, ile pestycydów znajduje się w roślinie, czy na jej powierzchni. W zależności od tego zastosuję różne rozpuszczalniki i trochę odmienne procedury.
A królową też pan wybiera i bada?
Królowej się nie rusza. Jej zabranie to śmierć roju. Poza tym, aby mieć odpowiednią liczbę królowych do analiz, musiałbym zniszczyć wiele uli. Nie mógłbym na podstawie jednego osobnika odpowiednio przeprowadzić badania. Raz, przez przypadek, kiedy pobierałem próbki z ula w uprawie, zdarzyło mi się zabrać królową. To był ul starego typu, bez nadstawki, a więc wszystkie pszczoły znajdowały się w jednej komorze. Wyjąłem ramkę i zgarnąłem wiszący kłąb pszczół – niechcący wybrałem też królową. Zorientowałem się dopiero w laboratorium, kiedy przygotowywałem pszczoły do badania.
Co się stało z jej rodziną?
Pszczoły zaczęły zbierać tylko tyle pożytku, by przeżyć. Podejście do ula na 30 m już było niebezpieczne, ponieważ były bardzo agresywne. Parkowałem samochód 200 m dalej, a po badaniu wracałem, otaczając całą plantację, żeby zgubić wściekłą chmurę pszczół, która latała naokoło mnie. Miałem na sobie kurtkę pszczelarza, rękawice oraz maskę, a do tego zimowe spodnie z dodatkową podpinką – i tak za każdym razem miałem w sobie po 30 żądeł. W końcu pan pszczelarz wprowadził nową królową. Pszczoły ją zaakceptowały i się uspokoiły. W niedługim okresie nastąpiła wymiana robotnic – pszczoły żyją około 6 tygodni, a ulem zajęły się już dzieci nowej królowej.
A co z ulami, które wracają z uprawy? Lądują z powrotem w Weryni?
Tak, ale z nich już nie korzystamy w kolejnych badaniach. No i mamy doskonały jabłkowy lub malinowy miód. Oczywiście jego próbki też trafiają do chromatografu.
I co wychodzi? Trujemy się?
Pestycydy, które nie są obojętne dla naszego organizmu, znajdujemy również w miodzie. Ale ponieważ to produkt już przetworzony przez pszczołę, jest ich odpowiednio mniej niż w samej pszczole, czy w uprawie. Zdarza się, że normy są przekroczone.
Musimy jednak pamiętać, że dla miodu najwyższe dopuszczone poziomy pozostałości są ustalone na znacznie bardziej restrykcyjnych poziomach niż w przypadku owoców i warzyw. Więc nawet jeśli zdarzy nam się zaobserwować takie przekroczenia, jednorazowo musielibyśmy zjeść 10 kg takiego miodu, żeby zaszkodziły nam zawarte w nim substancje owado- czy grzybobójcze. A miód powinno się jeść w rozsądnych ilościach. Dzięki enzymom wprowadzanym przez pszczoły jest bakteriostatyczny, czyli blokuje działanie bakterii. Również tych dobrych, bytujących w naszym przewodzie pokarmowym. Gdybyśmy spożywali go zbyt dużo, moglibyśmy zwyczajnie zaburzyć pracę przewodu pokarmowego.
Czy pestycydy szkodzą pszczołom?
Nawet małe dawki. Ale to już badamy w laboratorium w Weryni na żywych osobnikach z ula, który nigdy nie był w sadzie, więc nie miał wcześniej kontaktu z preparatem, jakim będę je traktował. W laboratorium podaję pszczole preparat, który chcę przebadać i obserwuję jej zachowanie.
Co to za preparaty?
Środki ochrony roślin – te same, z którymi stykają się pszczoły wywożone w uprawę. Dawki też staramy się stosować podobne. W uprawie nie jestem w stanie zaobserwować, w jaki sposób te substancje wpływają na pszczoły, mogę jedynie zbadać ich poziom. W Weryni następuje przełożenie badań w uprawie na badania stricte laboratoryjne, podczas których badamy realny wpływ pestycydów na pojedyncze pszczoły, na ich zachowanie.
Co wam wychodzi?
Na przykład to, że pestycydy powodują u pszczół zaburzenia preferencji zapachu. Są mniej zainteresowane zapachem gniazda. A więc to może być przyczyną, dla której pszczoły nie wracają do uli. Pestycydy mają także wpływ na termoregulację pszczół. Niezależnie od warunków pogodowych, wewnątrz ula temperatura utrzymuje się na stałym poziomie około 36ºC. Jest ona wytwarzana właśnie przez pszczoły. Gdy zaburzymy pszczole jej postrzeganie temperatury, zaczyna albo za mocno grzać, albo za mocno chłodzić. Jeśli będzie to robić jedna pszczoła – nic się nie stanie. Ale jeśli tak będzie działać cała rodzina, czerw może się zbyt wolno albo zbyt szybko rozwijać.
Każda taka zmiana powoduje później u pszczół, które się z tego czerwiu rozwiną, różnego rodzaju zaburzenia. Poza tym pszczoły są pokryte włoskami i przenoszą na tych włoskach do ula pestycydy. A czerw, jak podają dane w literaturze, jest dziesięciokrotnie bardziej podatny na ich działanie niż pszczoła. Nawet najmniejsza dawka może mu zaszkodzić. Albo się w ogóle nie przeobrazi, albo pszczoły, które się z niego urodzą, będą: bardziej podatne na choroby; gorzej zbierały pokarm; gorzej zapamiętywały, jak do niego dolecieć; latały na krótszy dystans.
Na co jeszcze oprócz pestycydów narażone są pszczoły?
O, to jest temat rzeka… Przede wszystkim mamy różnego typu choroby wirusowe, patogeny bakteryjne i pasożyty, z którymi jest największy problem. A więc słynną nosemozę czy warrozę występujące w ulach. Warroza to choroba wywoływana przez roztocza z gatunku Varroa destructor. Pasożytują one na czerwi oraz ciałach pszczół, wyglądają jak malutkie brązowe kropeczki. Żywią się hemolimfą, czyli ich krwią. Co ciekawe, warroza przywędrowała do nas dopiero na przełomie lat 70. i 80. z Azji.
W jaki sposób?
Matkami się handluje, przenosi ule w uprawy położone często dziesiątki kilometrów od rodzimej pasieki. Pszczoły mogą latać wiele kilometrów od rodzimego ula i zdarza się, że rabują osłabione rodziny – w tym osłabione warrozą. Tak same się infekują. A ponieważ nie ma w pełni odizolowanych populacji, praktycznie każda rodzina jest narażona na kontakt z pasożytami. To tylko kwestia czasu. W każdym razie te malutkie brązowe kropeczki są w stanie w krótkim czasie uśmiercić całą pszczelą rodzinę. W tym miejscu muszę wspomnieć o jeszcze jednej ważnej rzeczy. Pszczelarze, żeby pozbyć się tych chorób, sami dodają do uli substancje przeciwpasożytnicze.
I to są te same substancje, którymi się pryska uprawy?
Często są to ich bliscy kuzyni. Muszą przecież zabijać.
A więc to nie są specjalne lekarstwa dla pszczół?
Możemy je tak nazwać, bo to są leki weterynaryjne. Ale jeśli odrobacza pani psa albo zabezpiecza przed kleszczami, daje mu pani substancje aktywne z tych samych grup chemicznych, które stosuje się w środkach ochrony roślin. Mogą się różnić składem dodatków, ale substancja czynna bywa ta sama. Wszystko zależy od dawki, od organizmu, jaki zwalczamy i od organizmu, na którym bytuje pasożyt. Z pszczołami trzeba bardzo uważać. Należy tak dobrać preparat, żeby uśmiercił pasożyta i jednocześnie nie zabił pszczoły, która ma bardzo słaby układ detoksykacyjny. A więc między innymi bardzo mało wydajnie rozkłada środki ochrony roślin. Ma mniej genów odpowiedzialnych za detoksykację niż kilka rzędów wielkości mniejsza od niej muszka owocówka!
zdjęcie: Patrick Brinksma/Unsplash
A rodziny w Weryni też są poddawane środkom przeciwpasożytniczym?
Muszą. Ale tych substancji już nie badamy – zakładamy, że to standardowe zabiegi. Nie jest to też tematem naszych badań. Poza tym jest już chyba niewiele miejsc na ziemi, gdzie pszczoły miodne trzymane w pasiekach nie byłyby narażone choćby w małym stopniu na działanie pestycydów. W Weryni pszczoły zbierają pożytki głównie z lasu. Ale w okolicy jest pole, na którym rośnie zboże – oczywiście pryskane. To jest problem, bo pszczoła zboża nie zapyla, ale przecież może tamtędy przelatywać. Być może w upalny dzień będzie chciała zrobić sobie tam śródlądowanie, żeby się napić. Tak więc na pestycydy pszczoły narażone są zewsząd.
W takim razie wymrą?
W warunkach polskich na razie nam pszczół miodnych przybywa, a nie ubywa. Pszczelarstwo jest dotowane przez Unię Europejską. Najwięcej strat w rodzinach pszczelich było w latach 60. i 70., kiedy był boom na stosowanie chemii w uprawach. Teraz ginie ich znacznie mniej, są przepisy regulujące stosowanie pestycydów w okresie kwitnienia roślin entomofilnych. Z drugiej strony, na świecie, w Polsce również, występuje bardzo niepokojące zjawisko masowego ginięcia pszczół, czyli Colony Collapse Disorder. Polega na tym, że z ula znikają pszczoły. Zostaje tylko matka, opiekunki i czerw.
Co to znaczy znikają? Umierają?
To znaczy, że wylatują, nie wracają do pasieki i nie wiadomo, co się z nimi dzieje. Pszczelarz otwiera ul i nie znajduje w nim zbieraczek. Niektóre młode opiekunki, które zostały w takim ulu, szybciej niż powinny, zostają zbieraczkami. Niestety, kiedy zbyt duża ich liczba zaangażuje się w tę rolę, w ulu może zabraknąć osobników do zachowania odpowiedniej homeostazy. Czyli do czyszczenia, opieki nad czerwiem, wypacania wosku czy zachowania prawidłowej temperatury. Wtedy takie gniazdo po prostu wymiera. Właściwie nie wiadomo do końca, czym jest CCD, bo to jest objaw. Jak u człowieka gorączka, która może występować przy bardzo różnorodnych schorzeniach.
Ale przyczyną są właśnie pestycydy?
Tego też dokładnie nie wiadomo. Jedne badania dowodzą, że pestycydy, inne, że wirusy, bakterie, pasożyty. Jeszcze inne, że to przez telefonię komórkową. Najprawdopodobniej przyczyną jest mieszanka wszystkiego. Takie synergistyczne oddziaływanie różnych czynników.
A w jaki sposób telefonia komórkowa może wpływać na pszczoły?
Oprócz węchu i wzroku pszczoły posługują się magnetoreceptorami. Zaburzając pole elektromagnetyczne, jesteśmy w stanie zaburzyć ich orientację w przestrzeni. Dlatego jako jedną z przyczyn CCD podaje się właśnie maszty telefonii komórkowych. Ale, jak to bywa z badaniami, znajdziemy również publikacje mówiące, że pod wpływem tej telefonii pszczoły produkują więcej miodu niż normalnie! Jednakże wpływ telefonii komórkowej, jako głównej przyczyny CCD można raczej wykluczyć, bo pierwsze epizody masowego ginięcia pszczół pojawiły się długo przed wynalezieniem telefonów komórkowych.
Czytałam, że pszczelarzom przez pestycydy dosłownie umierają pszczoły.
Jeśli chodzi o fungicydy – one nie spowodują, że pszczoła narażona na kontakt z nimi umrze. Skutki, o których mówiłem, będą widoczne w przyszłości. Natomiast owszem, zdarzają się klasyczne zatrucia insektycydami. To wiadomo od razu, bo pszczoły leżą całymi łanami na ziemi. Wtedy można je zebrać, przygotować próbkę i za pomocą metod chromatograficznych sprawdzić, co konkretnie je zatruło. A dzięki temu, że pszczelarz mniej więcej orientuje się, jakie uprawy w okolicy jego pasieki poddawane są zabiegom z zastosowaniem środków ochrony roślin – można namierzyć źródło zatrucia.
Zdarzyło się to kiedyś pszczołom z Weryni?
Nie. Ale czasem zgłaszają się do nas pszczelarze z prośbą o taką analizę. Mieliśmy kiedyś dość spektakularny przypadek. Przyszedł pan, który miał pod lasem postawione dwie pasieki. Obydwie zostały otrute – całe roje leżały przed ulami martwe. Okazało się, że prawdopodobnie zabił je oprysk ochronny stosowany w lasach.
Nie rozumiem. Oprysk na lasy?
Oczywiście. W warunkach naszego kraju lasy to często monokultury i, jak wszystkie monokultury, są narażone na szkodniki. Dlatego, gdy jest to konieczne, robione są opryski z samolotu. Osoby odpowiedzialne za gospodarkę leśną mają obowiązek o tym wcześniej poinformować. Problem polega na tym, że często robią to, wykorzystując jedynie takie media jak Internet. A pszczelarze to zazwyczaj osoby na emeryturze, więc z Internetu na co dzień nie korzystają. Tak właśnie było w przypadku pszczelarza, o którym opowiadam. Ale przepis i tak został złamany, bo oprysk przeprowadzono o 6.00 rano, a więc w godzinach oblotu pszczół. Tego nie powinno się robić. Pszczoły podczas zbierania pożytku w lesie znalazły się w chmurze trucizny. Nie było możliwości, żeby przeżyły.
To w końcu jak to jest? Pszczoły są zagrożone przez pestycydy, czy nie?
Oczywiście, że są. Dlatego jestem za tym, żeby przywracać w rolnictwie aspekt ekologiczny. Niestety, w monokulturach na dłuższą metę nie da się żyć bez szkodliwych dla środowiska środków ochrony roślin. Ale znacznie bardziej toksyczne od pestycydów dla naszego organizmu są mykotoksyny. To jedne z najgorszych toksyn, jakie istnieją, czyli toksyny grzybowe. Będą się rozwijały w owocach, warzywach czy zbożu, gdy nie zastosuje się środków grzybobójczych. Więc lepiej już spożyć niewielkie ilości tych, z roku na rok bezpieczniejszych, coraz bardziej wybiórczo działających biocydów, niż zjeść jabłko z mutagenną i teratogenną patuliną, która zaszkodzi nam nieporównanie bardziej. Ale opryski powinny być stosowane świadomie i z umiarem. Insektycydy nie powinny być stosowane w okresie kwitnienia, a reszta pestycydów w godzinach oblotu pszczół. Coraz powszechniejsza jest też zintegrowana ochrona roślin, w której oprócz chemizacji stosuje się całą masę różnych zabiegów agrotechnicznych, jak chociażby płodozmian. Kiedyś stosowało się go właśnie po to, żeby m.in. pozbyć się z gruntu zimujących szkodników i patogenów. Jeśli na wiosnę nie znalazły rośliny, na których mogły się rozwijać – ginęły. W tej chwili rozwiązuje się to metodami chemicznymi.
Co jeszcze możemy zrobić?
Przede wszystkim dać szansę dzikim zapylaczom.
Cały czas rozmawialiśmy o pszczole miodnej. Ale tych pszczół tak naprawdę mamy setki gatunków. W Polsce jest ich około 450, np. murarki, pszczolinki napiaskowe czy misierki. Większość z nich żyje samotniczo i wszystkie zapylają, tylko nie wytwarzają miodu. W tej chwili coraz częściej zastępuje się pszczołę miodną trzmielem. To też pszczoła socjalna, żyjąca w rodzinie, tyle że złożonej z kilkuset osobników, a nie kilkudziesięciu tysięcy, jak w przypadku pszczoły miodnej. Nie pozyskuje się od niej miodu i nie trzeba się o nią troszczyć zimą. Rodzina trzmieli ginie, gdy kończą się pożytki. Zostają tylko młode, a zapłodnione królowe na zimę znajdują sobie norki, w których hibernują. Jak na razie wśród wszystkich zapylaczy dominuje jednak pszczoła miodna – odpowiada za około 80% całej pracy zapylaczy.
A więc, gdyby jej zabrakło, byłoby kiepsko?
Dlatego, zanim to się stanie, przygotujmy się na to. Dajmy szansę dzikim pszczołom. Stwórzmy miejsca, gdzie będą mogły bytować. W uprawach monokulturowych nie mają gdzie mieszkać i nie przetrwają. Zostawiajmy zadrzewienia śródpolne, enklawy, np. zwały kamieni. Właśnie w takich miejscach dzikie pszczoły lubią zakładać gniazda. Wtedy będą miały szansę przejąć dużą część pracy, którą teraz wykonuje pszczoła miodna. Coraz częściej można kupić, chociażby w Castoramie, gotowe domki dla pszczół bezżądłowych. Ja też postawiłem taki w swoim ogródku. Zbudowałem go razem z synem – młody miał uciechę, a pszczoły mają gdzie mieszkać.
Ale te dzikie pszczoły będą przecież tak samo narażone na pestycydy, jak miodne.
Nie do końca. Z pszczołami miodnymi mamy ten problem, że ich zmienność genetyczna jest bardzo słaba. Królowa żyje nawet pięć lat. Przez ten czas wszystkie pszczoły, które się urodzą w ulu to dzieci jednego czy paru trutni. Natomiast pszczoły dzikie, żyjące samotniczo, wydają nowe pokolenie każdego roku. Dzięki temu mają trzykrotnie lub pięciokrotnie więcej szans na odpowiedni dobór genów, dzięki którym w końcu powstanie osobnik odporny na dany pestycyd.
Poza tym pszczoła żyjąca samotniczo nie potrzebuje dużo pokarmu. Odwiedza mniej kwiatów, więc spada prawdopodobieństwo, że będzie miała kontakt z pestycydami. Ponadto pszczoła samotnicza może, dzięki niewielkim wymaganiom pokarmowym, występować tam, gdzie pokarmu jest mało, a gdzie rodzina pszczela, mająca do wykarmienia każdego dnia 40 tys. osobników, miałaby problem z przetrwaniem. Oczywiście, pszczoły miodne też się uodparniają na pestycydy, ale bardzo powoli. Na szczęście w tej chwili pszczelarze zainteresowali się tym problemem. Do niedawna dobierali pszczoły tak, żeby dawały dużo miodu, były nieagresywne i dobrze przeżywały zimę. Nie przejmowali się chowem wsobnym, który trwał wiele pokoleń. W tej chwili już nie pójdą do kolegi i nie wezmą od niego matki, tylko zwrócą uwagę na jej pochodzenie, ściągną ją z dalszego obszaru. Właśnie po to, żeby zadbać o zmienność genetyczną.
Jeszcze dorzucę jedną rzecz: istnieje cała masa upraw – choćby pomidory czy truskawki – które są znacznie wydajniej zapylane przez inne owady niż przez pszczoły miodne. Bo ważny jest kształt kwiatu – tam, gdzie kwiaty są głębokie, pszczole będzie trudno się dostać, bo ma krótki języczek. Ale rolnicy używają pszczół, bo są najwygodniejsze. Można je wszędzie zabrać i postawić tam, gdzie chcemy. Jestem za „dywersyfikacją” asortymentu zapylaczy. Nie strzelajmy sobie w kolano, opierając się tylko i wyłącznie na pszczołach miodnych. Zresztą, oprócz dzikich pszczół istnieje całe mnóstwo zapylaczy z innych grup systematycznych – chociażby motyle, muchówki, a nawet mrówki. Tylko dajmy im żyć!
Czy pszczoły, które pan bada w laboratorium, cierpią?
Tak. To widać i słychać. Pszczoła jest bardzo wrażliwa. Będzie się inaczej poruszała, zdenerwowana uderzała skrzydełkami. Jej brzęczenie będzie trzy razy głośniejsze. Dawniej dawkę pestycydu ustalaliśmy eksperymentalnie. To były najbardziej przykre momenty, bo przy większej dawce widać było, że ona się po prostu męczy. Dziś opieramy się na wynikach z badań polowych. W tym przypadku już nie obserwujemy, by pszczoła wyraźnie cierpiała. Nie są to dawki, które zabijają. Mają nam jedynie pokazać, czy to, na co pszczoły narażone są w środowisku, w uprawie, w jakiś sposób na nie wpływa.
Co się z nimi dzieje po badaniu?
Niestety, uśmiercamy je. Zamrażamy. To chyba najbardziej humanitarna metoda w przypadku organizmów zmiennocieplnych.
Żal ich panu?
Zawsze. To oczywiście nie jest takie uczucie, jak wtedy, kiedy musiałem uśpić swojego psa, ale jest mi przykro. Zabijanie zwierząt to najbardziej niewdzięczna część mojej pracy.
To dlaczego ich pan po prostu nie wypuści?
Nie mogę. Nie chcemy, żeby wróciły do ula, bo są po pestycydach. Ich pozostałości, które zaniosłyby do swojej rodziny, mogłyby narobić dużo szkody. Przede wszystkim zdyskwalifikowałyby taką rodzinę jako źródło pozyskiwania zwierząt do dalszych badań. Pszczoły z grupy kontrolnej zawsze wypuszczam. W zeszłym roku, już pod koniec sezonu, wypuściłem też pszczoły po badaniu na działanie pola magnetycznego. Ale były tak zdenerwowane, że zamiast polecieć do ula, natychmiast wszystkie mnie zaatakowały. Więc umarły i tak. Wszystkie inne owady, które badam – karaluchy, mączniki, świerszcze – po wszystkim wrzucam do odpowiedniej klatki w laboratorium i tam dożywają swoich dni.
Ale z pszczołami tak nie mogę zrobić. Gdybym mógł je odizolować i wiedziałbym, że przeżyją… Ale tak się nie da. Nie stworzę sztucznego ula oddzielonego od środowiska.
Bartosz Piechowicz:
Doktor habilitowany biologii, nauczyciel akademicki na Uniwersytecie Rzeszowskim. Bada czynniki przyczyniające się do dobrostanu pszczół, a także to, co tym owadom szkodzi.