Jak brzmią pory roku w uszach przyrodnika? Każda inaczej. Najmilej zaś wiosna, czyli czas ptasiej i żabiej kakofonii. Latem i zimą też przyjemnie dźwięczy, choć prawdziwej rozkoszy można zaznać w maju.
Wiosną dźwięki przyrody dochodzą zewsząd: z pól, lasów, łąk, trzcinowisk, nieużytków, zadrzewień, zakrzaczeń, parków miejskich i przydomowych ogrodów. Słychać je zarówno nad głowami, gdy po niebie suną powracające z zimowisk stada mniejszych i większych skrzydlatych wędrowców, jak i na powierzchni wody, gdy ptaki lądują na odpoczynek lub aby się pożywić.
Zimową porą
W porównaniu z wiosną zima jest znacznie cichsza. Nie taka znowu zupełnie przyrodniczo bezgłośna, ale trudniej w tym czasie natrafić na dźwięki natury. Są one bardziej skryte, ciche i rozproszone. Ich występowanie porównałbym do plam słońca na dnie lasu, które pojawiają się późną wiosną i latem, gdy korony drzew pokryje baldachim liści. Specjaliści nazywają to zjawisko obrazkami świetlnymi. Tematem mojej opowieści będą zaś „obrazki” dźwiękowe.
Kiedy idę zimą przez las, zazwyczaj otacza mnie cisza. Czasami, jeśli leży akurat śnieg i towarzyszy mu silny mróz, słyszę skrzypienie pod stopami. To piękny dźwięk – zimny i ostry, a jednocześnie nastrojowy, czysty i uspokajający. Ale kiedy go wydaję, nici z przypadkowych spotkań z sarnami, jeleniami czy łosiami. Jest jednak i druga strona medalu. Gdy śnieg pokrywa ziemię, doskonale widać wszystkie tropy. Najciekawsze są oczywiście te najbardziej tajemnicze, np. ślady wilczej rodziny, która przechodziła tędy kilka godzin wcześniej. Można wtedy uruchomić wyobraźnię i spróbować je odczytać. Czy wilki śledziły tu jelenia? A może patrolowały granice terytorium albo oddalały się od pracujących na zrębie ludzi? Na podstawie poszlak i drobnych wskazówek wytrwały obserwator przyrody jest w stanie sporo wywnioskować. Niestety śnieg i ostre mrozy, a tym samym skrzypienie pod butami, zdarzają się dziś coraz rzadziej. Zmiany klimatu zubożają świat naturalnych zimowych dźwięków, które dawniej były tak powszechne.
Spacerując, co pewien czas wchodzę w „obrazek” dźwięku. To najczęściej stukanie dzięcioła dużego. Przystaję na chwilę i próbuję wypatrzeć suchą gałąź w koronie sosny, bo tam zapewne usiadł. Przez lornetkę widzę, jak pracuje bez wytchnienia nad szyszką, którą umieścił w naturalnym lub specjalnie przygotowanym przez siebie zagłębieniu. To kuźnia. Tak określamy miejsca, do których dzięcioły duże, a rzadziej dzięcioły białoszyje, znoszą okoliczne szyszki i wydłubują z nich nasiona. Z czasem tworzy się pod takim drzewem całkiem pokaźna sterta wyłuskanych szyszek. Ptak ten nie jest zbyt płochliwy, dlatego zazwyczaj pozwala się długo obserwować. Znacznie bardziej bojaźliwy okazuje się natomiast dzięcioł czarny; rozpoznaję go po smętnym kijaa, które trochę przypomina miauczenie. Siedzi zwykle na martwej rosochatej sośnie, o dawno odpadłej korze, przez co jej szarawy gładki pień i grube gałęzie przywodzą na myśl szkielet jakiegoś fantastycznego stworzenia rodem ze średniowiecznego bestiariusza. Gdy się tam zbliżam, ptak natychmiast odlatuje trzy drzewa dalej, zmieniając w locie głos na chrapowate kjur-kjur-kjur.
Ruszam wówczas w dalszą drogę i często długo nie słyszę żadnych nowych odgłosów przyrody. Czasami zerwie się sarna albo stado jeleni czy dzików, które uciekając w gęstwinę, łamią drobne gałązki i zdradzają w ten sposób swoją obecność. Dziki nerwowo pochrumkują, ale jelenie i sarny pierzchają bezgłośnie. W lecie przynajmniej kozioł sarny, czyli samiec, nie odszedłby bez kilku szczeknięć, w których zapewne wyraziłby to, co o mnie myśli. Zdarza się też, że odezwie się przelatujący mi nad głową kruk, kraa-kraa-kraa, który bez najmniejszego problemu jest w stanie wypatrzeć mnie przez rzadkie korony drzew, lub stado gili z cichym diu-diu-diu albo czyżów gaworzących ze sobą mieszaniną tilu i tluih. Rzadziej do moich uszu doleci szybko powtarzane glip-glip krzyżodziobów świerkowych. Jeśli spotkam te ptaki kilka razy w czasie jednego spaceru, to znak, że na północy nastąpił nieurodzaj nasion świerka. Krzyżodzioby przenoszą się wtedy na południe, czasami tak licznie, że ich pojawy noszą nazwę nalotów.
W końcu od czasu do czasu wchodzę w naprawdę gwarny „obrazek” dźwięków natury. To zimowe stado sikor, mysikrólików, pełzaczy i kowalików – prawdziwy wielogatunkowy konglomerat. Przebywają one wysoko w koronach drzew, gdzie trudno rozróżnić poszczególne gatunki. Udaje mi się je rozpoznać tylko po głosach, chyba że akurat zdołam wypatrzeć kowalika schodzącego po pniu z głową w dół. Wtedy wiem doskonale, z kim mam do czynienia. Wbrew pozorom takim stadem wcale nie dowodzą największe ptaki. Sikory, choć znacznie mniejsze od kowalików, mają dużo lepsze zdolności wykrywania niebezpieczeństwa. Stąd też wysoki, szybki, wibrujący, alarmowy trel czubatek, burrurret, wzbudza w stadzie ogromne poruszenie. I nie chodzi bynajmniej o mój widok, ponieważ to nie człowiek stanowi największe zagrożenie dla ich młodych. Nagły zgiełk powstał zapewne dlatego, że gdzieś niedaleko przeleciał krogulec lub usiadła sóweczka. Oba gatunki, chociaż niewielkich rozmiarów, są wyjątkowo skuteczne w polowaniu na ptasią drobnicę, budzą więc wśród niej największy postrach. Niezwykłe jest to, że sikory potrafią zawrzeć w głosie informacje nie tylko o tym, skąd nadchodzi niebezpieczeństwo, lecz także jak wielkiego napastnika należy się spodziewać. Osobnik atakujący z powietrza oznacza śmiertelne zagrożenie. Mną w ogóle nie muszą się przejmować. Gdy po chwili stado się uspokaja, powracają zwykłe głosy kontaktowe, współpracujące ponad podziałami.
Na polach i łąkach jest podobnie. Spacerując, możemy od czasu do czasu natrafić na żerujące tam stadka trznadli, zięb, jerów, szczygłów, mazurków i dzwońców, a nawet – wyjątkowo – górniczków, rzadkich gości z północy. Ostatnio coraz częściej zdarza mi się spotykać kuropatwy, co bardzo mnie cieszy, gdyż ich liczebność w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat mocno się zmniejszyła. Spłoszone odlatują, odzywając się wibrującym wrrii. Znacznie głośniejsi są ich kuzyni, czyli bażanty, których samce mają niezwykle barwne upierzenie zdradzające zarazem ich obcą proweniencję. Kiedy zrywają się do lotu, biją mocno skrzydłami i tną ze świstem powietrze, nie omieszkując przy tym dodać głośnego skrzeczenia ku-tuk ku-tuk ku-tuk. Oprócz tego, szczególnie na zachodzie kraju, można zaobserwować gwarne stada gęsi tundrowych, czasami w towarzystwie znacznie rzadszych gęsi zbożowych, które coraz liczniej spędzają u nas zimę, a gnieżdżą się na dalekiej północy. Obecnie są dość typowymi bywalcami ściernisk i pól z zieloną oziminą. W tych samych miejscach spotkamy niekiedy pasące się łabędzie nieme i coraz pospolitsze w Polsce łabędzie krzykliwe. Jak sama nazwa wskazuje, odróżnia je skłonność do wydawania dźwięków, ale też ich brzmienie – nosowe prychnięcia u pierwszych i głośne trąbienie u drugich (trochę jak połączenie gęgania gęsi z klangorem żurawi).
A gdy przyjdzie wiosna…
Wiosną wszystko się zmienia. To wyjątkowy czas dla przyrodnika, zwłaszcza zajmującego się badaniem ptaków. Dźwięki dochodzą niemal z każdego zakątka i tworzą prawdziwą kakofonię. Nie chodzi przy tym jedynie o wszechobecny śpiew ptaków, który słychać o poranku, kiedy to jeden gatunek pragnie przebić się ponad tony innego, śpiewając głośniej, szybciej, wcześniej lub wyżej. Do głosu dochodzą bowiem także inne zwierzęta (choć nie da się ukryć, że to właśnie ptaki wiodą w tym prym), głównie zaś moje ulubione ropuchy i żaby.
Najwcześniej, bo już pod koniec marca, gdy nierzadko lód skuwa jeszcze taflę zbiorników, odzywają się żaby moczarowe – cichym, jakby przytłumionym, nosowym poszczekiwaniem; znane z tego, że samce w okresie godów przyjmują niezwykłą, niebieską barwę. Z czasem dołączą do nich i ropuchy szare, a ich miłosne zaloty można obserwować nawet w niewielkich rozlewiskach. Komunikują się przez cały dzień w charakterystyczny, przypominający wysokie gęganie gęsi, sposób.
Nocą pogawędkę rozpoczynają ropuchy zielone, które wydają wysoki, donośny, szybki i wibrujący głos. Łatwo przy tym o pomyłkę, jeśli nie mamy dość wprawionego ucha. Podobnie brzmi bowiem turkuć podjadek – ciemnobrązowy szarańczak o wielkich łopatowatych przednich odnóżach, jeden z największych owadów w Polsce. Jego głos sprawia wrażenie, jakby był przyśpieszonym głosem ropuchy zielonej. Turkuć wydaje go również w nietypowy sposób, bo przez pocieranie jednej części ciała o inną, co nazywamy fachowo strydulacją.
W suchych i ciepłych miejscach, najczęściej graniczących z ubogimi borami sosnowymi lub na otwartych przestrzeniach w ich wnętrzu, można dodatkowo usłyszeć lelka. Te doskonale maskujące się ptaki, o krótkich szerokich dziobach i wielkich czarnych paciorkowatych oczach, piekielnie trudno wypatrzeć w dzień, ale za to łatwo usłyszeć nocą. Co ciekawe, lelek brzmi podobnie jak turkuć i ropucha zielona, lecz jego głos nie jest aż tak jednostajny. Do tego dołącza co pewien czas odgłos klaskania skrzydłami. Łatwo go zapamiętać, gdyż brzmi niemal tak samo jak ten, który wzbudza podrywający się do lotu gołąb. Częścią nocnej kakofonii stają się wreszcie odgłosy innych żab, a ich donośny rechot niesie się po okolicach, w których ostały się jeszcze resztki podmokłych terenów.
Mieszkańcom miast, którzy przenieśli się na wieś, aby zakosztować sielskiego życia na prowincji, często ten dźwięk przeszkadza i nie pozwala zasnąć. Rozumiem to, choć zarazem czuję się przygnębiony, wiedząc, że przyzwyczajeni do dźwięku samochodów, tramwajów, sygnałów alarmowych karetek, wozów policyjnych i strażackich, gwaru ludzkich rozmów czy okolicznościowych imprez traktujemy dźwięki natury jako coś obcego, a nawet… nienaturalnego. Gdyby nie szczelne okna hotelowe i mnie samemu byłoby czasami ciężko zasnąć w takich warunkach.
Dlatego, chociaż to smutne, nie dziwię się, że może komuś przeszkadzać rechot żab, a zwłaszcza rzekotek drzewnych. Te to się wydzierają! Późnym latem są one najgłośniejszymi zwierzętami, które usłyszymy wieczorem i w nocy, gdy śpiewają chórem repp-repp-repp. Jeśli inwentaryzuję akurat aktywne nocą ptaki na stawach w maju lub czerwcu, takie jak zielonki, bąki, bączki czy wodniki, to mam przed sobą nie lada wyzwanie. O ile charakterystyczny głos wodnika – przypominający kwik wystraszonej świni – niełatwo pomylić z czymkolwiek innym, o tyle trochę trudniej usłyszeć w takich warunkach dmuchającego w butelkę bąka, a już cicho poszczekującego bączka czy kwaczącej zielonki (która dla mnie brzmi tak, jakby się z kogoś naśmiewała) można w ogóle nie wychwycić.
Zanik rozlewisk, oczek wodnych i chemizacja rolnictwa powodują, że powszechne niegdyś głosy żab i ropuch stają się dziś coraz rzadsze. A przecież tego rodzaju pierwotne dźwięki działają odprężająco na nasz umysł! Kolejną ważną zaletą takich sąsiadów jest ich skuteczność w walce z komarami, a w zasadzie z larwami komarów zasiedlającymi płytkie zbiorniki wodne, gdzie stanowią pożywkę dla płazów.
Znam jeszcze co najmniej dwa gatunki zwierząt, których głosy mogą uprzykrzyć mieszkańcom miast życie na wsi. Jeden z nich to symbol słodyczy i natchnienia, czyli słowik. Jeśli ktoś nie wierzy, niech spróbuje tak jak ja zasnąć przy otwartym oknie usytuowanym w pobliżu wierzby, na której usadowi się ten nocny śpiewak. Mam przyjemność słuchać jego głosu każdej wiosny, a dokładnie słowika szarego, który występuje na wschód od Wisły; jego piosenka zaczyna się od kilku melancholijnych, ostrych gwizdów przechodzących w serie kląskań i terkotów. Słowik rdzawy – ten „właściwy”, znany np. z utworów Szekspira, będący natchnieniem artystów i towarzyszem zakochanych par – odzywa się serią krótszych zwrotek treli, fletowych gwizdów i perlistych kląskań, z dłuższymi przerwami niż u słowika szarego. Jego pieśni mogą posłuchać mieszkańcy zachodniej Polski, choć ostatnio mamy coraz więcej doniesień o tych śpiewakach w północno-wschodnich rejonach kraju. Mojego słowika szarego, który mimo że śpiewa z odległości ponad 150 m od domu, w którym mieszkam, słyszę nawet przy zamkniętym oknie. Nic dziwnego, ta pieśń jest wyjątkowo głośna: nawet 95 decybeli w odległości kilku metrów!
Drugim ptakiem – odzywającym się nocą równie głośno jak słowik – jest nieco większy, zamieszkujący podmokłe łąki i z wyglądu przypominający małego dinozaura derkacz, który swoją nazwę wziął od głośnego i monotonnego głosu der-der. Spędziłem wiele nocy na badaniu tego gatunku, ale zasnąć, gdy pod oknem słychać tego śpiewaka, faktycznie jest ciężko. Choć w moim przypadku chodziło raczej o zachwycanie się dźwiękami natury niż uporczywość i monotonię tego odgłosu.
Ptasia audycja
Powróćmy na chwilę do początków wiosny. Zanim dźwięki przyrody wybuchną z siłą bomby atomowej, której fala przetoczy się przez wszystkie miejsca i wedrze do najszczelniej zamkniętych domów, całość rozkręca się dość niewinnie.
Zacznijmy od terenów otwartych. Już w lutym – nawet wtedy, gdy pola i łąki nadal pokrywa śnieg – wysoko nad naszymi głowami swoje perliste trele wyśpiewują pierwsze skowronki, które wracają z nieodległych zimowisk położonych w zachodniej Europie. Początkowo jakby nieśmiało podśpiewują tylko na krótko, ale gdy słońce zacznie poczynać sobie coraz śmielej, a wiosna na dobre zagnieździ się wśród łąk i pól, skowronki z typowym dla siebie zapałem będą śpiewały aż do lata, wypełniając radosnym zgiełkiem cały wiejski krajobraz. Równocześnie z nimi ciągną gęsi, czajki i żurawie. Charakterystyczny głos żurawi, czyli klangor, to moim zdaniem najczarowniejszy zwiastun wiosny. Pod wpływem siły przywiązania, która łączy dwa ptaki w doskonale zsynchronizowany duet, zima musi w końcu ustąpić. Co ciekawe, w przypadku klangoru w rzeczywistości do naszych uszu dochodzi dźwięk dwóch ptaków jednocześnie – wykonują go one tym zgodniej, im bardziej są do siebie przywiązane.
Gdy ustąpi lód, pojawią się rozlewiska, które z kolei zaczną się zapełniać ptakami wodnymi. Na tafli wody z dnia na dzień przybywa łabędzi, gęsi i kaczek. Ornitolodzy żartobliwie nazywają tę wielogatunkową mieszankę „kaczą zupą”. Uwielbiam ten czas, kiedy stojąc z lunetą, mogę się przyglądać wielotysięcznym stadom ptaków. Wypatrywanie tych najrzadszych, nazywanych potocznie rarytami, dawno przestało mnie bawić i dziś cieszę się z obserwacji każdego gatunku, którego dawno nie widziałem. Szczególnie lubię patrzeć na sympatyczne czarno-białe bernikle białolice i krótkodziobe bernikle rdzawoszyje, krótkoszyje łabędzie czarnodziobe, garbonose ohary, ruchliwe bielaczki, czerwonookie szlachary, rdzawogłowe głowienki i malutkie cyraneczki.
Ogromną satysfakcję daje mi nie tylko oglądanie ptaków, lecz także słuchanie ich odgłosów – wszechobecne kwakanie i gęganie. Najbardziej lubię świstuny, które uganiając się za samicami, wydają zabawny głos przypominający gumową zabawkę, czy sucho terkoczące cyranki, brzmiące zupełnie tak, jakby ktoś pocierał kawałkiem drewna o grzebień, oraz gwiżdżące czystym i wysokim tril-tril cyraneczki. „Cedzącodziobym” towarzyszy wiele innych wodno-błotnych ptaków, których głosy co chwilę przebijają się z gwaru „kaczej zupy”: czii-o-lip (czajki), tiu-tiu-tiu (łęczaki), kjip-kjip-kjip (krwawodzioby), klu-łi klu-łi klu-łi (kwokacze), wi-wi-wi (rycyki) i ku-li (kuliki wielkie).
Gdy wiosna rozkręca się na całego, wszelkie podmokłe tereny stają się moimi ulubionymi miejscami do nasłuchiwania ptaków. Zwłaszcza wieczory wczesną wiosną to prawdziwie magiczny czas. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie odwiedził wtedy doliny Biebrzy. Objazd zaczynam od poszukiwania podróżniczka – błękitnopierśnego słowika – a gdy się ściemnia, kieruję się na drewnianą kładkę na Długiej Luce, aby nasłuchiwać bardzo przyjemnego dla ucha ptasiego dźwięku, czyli beczenia kszyka. Ptak ów wzbija się wysoko, a potem nurkuje, rozchylając pióra w ogonie. Skrajne pióra są bardzo sztywne, przez co łatwo wpadają w drgania, wydając dźwięk, który buduje klimat wiosennych bagien: huhuhuhuhuhuhuhuhuhu. Część samców siada na kępach turzyc, a wtedy słychać głośne i szybko powtarzane czip-per, czip-per, czip-per, czip-per. Czasami dołączają do nich kropiatki, których głos brzmi jak spadające krople krystalicznie czystej wody: huit, huit, huit – słyszę je regularnie co sekundę. W tym samym czasie – początkowo dość nieśmiało, później coraz częściej i odważniej – odzywają się wodniczki. Te szarobure ptaszki, mniejsze niż wróble, przyciągają nad bagna obserwatorów z całej zachodniej Europy. Przez wiele lat liczyłem śpiewające samce na Bagnach Biebrzańskich, dlatego odczuwam sentyment do tego prostego, terkocząco śmiejącego się głosu. To niezwykłe, że można go tu tak często usłyszeć. W Europie wodniczki są jedynym zagrożonym globalnie gatunkiem ptaków śpiewających.
Z wodniczką kojarzy mi się jeszcze jeden dźwięk, już nie tak przyjemny dla ucha. Mam na myśli bzyczenie komarów. Wodniczki odzywają się o zmierzchu oraz nocą i jest to także czas aktywności tych owadów. To niezapomniane uczucie przedzierać się przez jedne z najdzikszych bagien w Europie, na przełaj, skacząc z jednej kępy turzyc na drugą i próbując utrzymać równowagę, w czym zdecydowanie nie pomagają wodery – niezbędne wyposażenie każdego miłośnika bagien. Po dotarciu z trudem na ustalony odcinek rozpoczynałem liczenie śpiewających samców wodniczki. Każdego trzeba było zanotować i zaznaczyć na mapie. Te kilkadziesiąt sekund, na które się zatrzymywałem, sprawiało, że komary pokrywały całe moje ciało. Najgorsze było jednak ich bzyczenie, tuż koło ucha – irytujące w maju (pierwsza kontrola) i doprowadzające do szaleństwa w czerwcu (druga kontrola), gdy oprócz komarów oblepiał mnie pot po przejściu męczącej trasy w gumowych butach. Dlatego jeśli miałbym wskazać najbardziej charakterystyczny głos bagien, w pierwszej kolejności byłoby to beczenie kszyka, a w drugiej nieznośne bzyczenie małych krwiopijców.
Ukoronowaniem wczesnowiosennego wyjazdu jest puchacz – król sów. Mam swoje stałe miejsce, gdzie od lat go nasłuchuję. To bardzo kapryśna sowa, nie zawsze chce się odezwać swoim głębokim uu-hu powtarzanym co około 10 sekund. Bywa, że nie udaje mi się jej usłyszeć, co motywuje mnie tylko do ponownego wyjazdu. Zawsze jestem jej za to bardzo wdzięczny. Zazwyczaj gdy na nią czekam, towarzyszą mi przelatujące nad głową słonki i ich zabawne pochrapywanie: wart-wart, wart-wart, kończące się wysokim piskiem pissit, brzmiące jak gumowa zabawka. Częściej jednak słucham słonek w leśnych ostępach, ponieważ jest to typowe dla nich miejsce.
Prawdziwa wiosna w lesie zaczyna się dla mnie od dzięciołów. Ich bębnienie rozchodzi się po całej okolicy, oznajmiając wszem wobec granice terytorium danej pary. Można po tym dźwięku rozróżnić płeć, a nawet poszczególne osobniki, ale ja tego nie potrafię. Właściwie nikomu się to nie uda, przynajmniej kiedy słucha ich w lesie. Potrzeba do tego specjalnego programu komputerowego, przez który przepuszcza się nagrane wcześniej głosy. Dzięcioły słychać przez cały dzień, a wieczorem zaczynają odzywać się kosy. Melodyjny fletowy śpiew tych ptaków jest dobrze znany także mieszkańcom miast wszędzie tam, gdzie rośnie choć trochę drzew, jednak dopiero w lesie nabiera on szczególnego uroku. W zimny marcowy wieczór, przesiąknięty zapachem wilgotnej ściółki rozgrzanej przez pierwsze promienie wiosennego słońca, dźwięk ów wlewa się do uszu niczym ciepły strumień. To jeden z najbardziej magicznych momentów wiosny, zwłaszcza wtedy, gdy jednocześnie nad głową przeleci chrapiąca i popiskująca słonka. Upojony tymi dźwiękami, zanim wrócę do samochodu porzuconego gdzieś na parkingu, słyszę często pohukującego w głębi lasu puszczyka: huuuuuuh… hu hu hu huuuuuh, a nawet znacznie rzadszą włochatkę: po-pu-pu-pu-pu-pu.
Wiosenne noce na łonie natury, w każdym zresztą miejscu, to niezapomniane wrażenie dla zmysłów. Dlatego warto od czasu do czasu ruszyć się z domu, aby go doświadczyć.
Dźwięki lata
Paradoksalnie koniec wiosny i początek lata to dla każdego miłośnika ptaków jeden ze smutniejszych okresów w ciągu roku. Kończy się bowiem sezon lęgowy i ptasi gwar stopniowo milknie. Dorosłe ptaki stają się bardziej skryte, gdyż zajmują się podrośniętym potomstwem i nie chcą zdradzać swoich lokalizacji. Pierzastą czeredę, mimo że znacznie liczniejszą niż po przylocie, trudniej już dostrzec. Fakt, doszły liście, których na początku wiosny nie było, ale przy okazji kilkakrotnie zwiększyła się liczebność wielu gatunków (w końcu przybyło nowe pokolenie). Czasami tylko coś poruszy się w gęstym listowiu, zakwili lub zaterkocze ostrzegawczo z wnętrza krzewu. Zatrzymuję się wtedy z nadzieją wypatrzenia sprawcy tego alarmu, lecz zwykle milknie on na dobre, a jego obecność zdradzają jedynie poruszające się listki, gdy delikwent umyka zręcznie przed moim wzrokiem. Czasem błyśnie dziób, skrzydło lub oko, ale to za mało i zbyt krótko, aby można było określić gatunek. W takich chwilach marzy mi się powrót wiosny, kiedy ptaki są jak na wyciągnięcie ręki, ich głosy niosą się zewsząd, po kilka naraz, aż trudno je odróżnić. Kocham wiosnę! To moja ulubiona pora roku, a szczególnie maj, gdy dźwięki przyrody wybuchają z całą mocą.
Choć właściwie ostatnio znajduję jeden atrakcyjny aspekt lata. Otóż od dłuższego czasu na początku lipca liczę młode bociany w gnieździe. To najlepszy okres, aby dokładnie zbadać, ile ich tam jest, gdyż są na tyle wyrośnięte, że dobrze je widać z ziemi. To dla mnie przedłużenie wiosennego szczęścia, a bociani klekot będzie mi towarzyszył aż do następnej wiosny.