Od dawien dawna opowiadano w Europie cuda o innych rejonach świata. Średniowieczni autorzy – jak Odoryk de Pordenone czy John Mandeville – z dużą pewnością siebie informowali o dalekich afrykańskich i azjatyckich krajach pełnych dziwów natury. Mieszkać tam mieli m.in. psiogłowi, cyklopi i jednostopi. Można było spotkać żółwia wielkości padewskiej bazyliki św. Antoniego. Ba, gdzieś wciąż rósł rajski ogród (pisarze nie zgadzali się tylko, czy na Atlantyku, czy gdzieś koło Cejlonu). Na chciwców czekała wyspa z górą złota (tyle że strzeżoną przez gigantyczne mrówki), a na starców źródło młodości.
W czasach krucjat europejscy podróżnicy bezmyślnie utrwalili absurdalną tezę, że egipskie piramidy to… spichlerze biblijnego Józefa. Nawet osławiony Marco Polo nieraz popuścił wodze wyobraźni, np. opisując sanktuarium Trzech Królów w Persji. Z drugiej strony, nie ma się czemu dziwić. W czasach, gdy ludzie święcie wierzyli w cudowność relikwii, a kult otaczał nawet rzekomy napletek Jezusa, wszystkie mirabilia z biblijnym kontekstem prezentowały się przekonująco. A za prawdziwe i oryginalne brano wówczas wszystko, co na takowe – zgodnie z chrześcijańską wiarą i sposobem pojmowania świata – wyglądało. Nawet jeśli dzisiaj rzeczy te budzą tylko uśmiech politowania jako oczywista fałszywka, wówczas kreowały i utrwalały wizję boskiego porządku świata.
Na chwałę papiestwa
Były też grubsze fałszerstwa, wynikające z politycznych kalkulacji. Oto średniowieczni papieże wygrzebali z zakamarków swoich bibliotek dokument zwany donacją Konstantyna. Był to akt niezwykle istotny w dobie sporów o przywództwo w chrześcijańskim świecie. Miał dowodzić przekazania przez rzymskiego cesarza Konstantyna Wielkiego szeregu dóbr, przywilejów i terytoriów biskupowi Rzymu, czyli papieżowi. Wynikało z niego też, że świecki władca nie ma w Wiecznym Mieście nic do powiedzenia, o wszystkim decyduje głowa Kościoła. Sęk w tym, że ów „starożytny” dokument był niewątpliwym fałszerstwem, powstałym kilkaset lat po śmierci Konstantyna. Już w średniowieczu nie dowierzano, by był prawdziwy, tak wiele zawierał błędów rzeczowych. Okazało się, że nawet w watykańskiej kancelarii zdarzali się partacze, nie fałszerze!
Innym szczególnym średniowiecznym fake newsem była historia tzw. królestwa kapłana Jana. Rozpoczęła się w pierwszej połowie XII w., gdy w Europie gruchnęła wieść, że gdzieś na końcu świata żyje potężny chrześcijański władca, który wesprze zachodnie rycerstwo w walce z muzułmanami. Pojawiły się listy i relacje opisujące bogactwa jego krainy (rzeka pełna złota, meble z drogich kamieni), dziwaczne bestie (feniksy, salamandry) oraz mieszkańców (fauny, amazonki, pigmeje). Z dzisiejszego punktu widzenia wydają się śmieszne, jednak w średniowieczu przydawały „kapłanowi Janowi” wiarygodności i majestatu. A przecież nikt nawet nie był pewny, gdzie leżało jego królestwo – niektórzy wskazywali na Indie, inni na Etiopię lub Armenię. W każdym razie: daleko!
I choć tajemniczy król-ksiądz nie przyszedł chrześcijańskiej Europie z pomocą, to władcy (nawet wielki mistrz krzyżacki Ulryk von Jungingen w 1407 r.) przez wieki słali do niego listy. Czy naprawdę wierzyli w jego istnienie, czy było to działanie czysto propagandowe? Pewnie raczej to drugie. Miało podtrzymać ruch krucjatowy i wiarę w odzyskanie Ziemi Świętej. Stanowiło też prztyczek wymierzony przez Rzym Cesarstwu Bizantyjskiemu. „Kapłan Jan” był bowiem wyznawcą chrześcijaństwa wschodniego, ale niepodporządkowanym Konstantynopolowi i krytykującym Bizancjum. Niewykluczone, że przynajmniej część opisów była czystym ćwiczeniem retorycznym i erudycyjnym ówczesnych uczonych, jednak i to podtrzymywało przy życiu fake news o tajemniczym królu-kapłanie.
O Joannie na Tronie Piotrowym
Polityczno-religijny kontekst ma również najsławniejszy chyba fake news średniowiecza: o papieżycy. Miała zasiadać na Tronie Piotrowym przez krótki czas, gdzieś pomiędzy IX a XI stuleciem (a więc tuż przed epoką wyjątkowego zepsucia i skandali na papieskim dworze, która przeszła do historii pod nazwą pornokracji, lub zaraz po niej). Według różnych źródeł nazywała się Agnieszka, Gilberta lub Jutta, jednak najczęściej pisano o niej jako o Joannie. Do najwyższego urzędu w Kościele doszła w tajemnicy, ukrywając swoją płeć i udając świątobliwego mnicha Jana Angelicusa. Tymczasem naprawdę pochodziła z Moguncji i z Niemiec uciekła z kochankiem do Aten. Najpierw przebierała się w męski strój, by swobodnie podróżować ze swoim wybrankiem, potem wpadła na to, że udając mężczyznę może wykorzystać swój potencjał intelektualny. W efekcie zrobiła zawrotną karierę i po latach została wybrana na Tron Piotrowy. Co ciekawe, stała się głową Kościoła nie w sędziwym wieku, a reprodukcyjnym! Sprawując bowiem już urząd papieski, zaszła w ciążę i to przyczyniło się do jej zdemaskowania. Gdy nieoczekiwanie zaczęła rodzić podczas procesji, zszokowany tłum Rzymian ukamienował Jana-Joannę.
Obecnie władze i historycy Kościoła zaprzeczają, by taki epizod kiedykolwiek miał miejsce. Wprawdzie zwolennicy prawdziwości opowieści o Joannie wskazują na tzw. gnojne krzesło – siedzisko ze specjalnym wcięciem, z którego od X w. musiał ponoć korzystać kandydat wybrany na papieża, by jeden z kardynałów sprawdził, czy ma męskie przyrodzenie – lecz wiele wskazuje, że był to po prostu… rodzaj toalety. Czyli „gnojne krzesło” to kolejna fałszywka w tej zafałszowanej historii?
Pikanterii całości dodaje fakt, że do rozpowszechnienia opowieści o papieżycy Joannie bardzo przyczynił się… polski dominikanin. Był to Marcin z Opawy, który w drugiej połowie XIII stulecia zaczął robić karierę w Rzymie m.in. jako kapelan ojców świętych. W 1277 r. napisał Kronikę cesarzy i papieży, w której sporą wzmiankę poświęcił właśnie Joannie. Nie omieszkał wytłumaczyć, że ślady po niej zostały usunięte z oficjalnych dokumentów, a ulicę, na której zaczęła rodzić, papieże zwykli odtąd omijać.
Powstaje pytanie, czy Marcin z Opawy wierzył w tę historię. Czy wspominałby o niej, gdyby było inaczej? A może opisał rzekomy pontyfikat Joanny na życzenie ówczesnego papieża, by pokazać, że okres błędów i wypaczeń Stolica Piotrowa ma już za sobą? Tak czy inaczej, Polak rozprzestrzenił średniowieczny fake news i przydał mu pozorów wiarygodności. Bo przecież winę za fake newsy ponoszą nie tylko ci, którzy je wymyślają. Także ci, którzy z poważnymi minami je rozprzestrzeniają – dla własnych korzyści, na zlecenie czy w pogoni za sensacją. Albo dlatego, że byli wyjątkowo łatwowierni, nie chciało im się sprawdzać źródeł lub zabrakło im krytycyzmu w ocenie istniejących.