Manufaktura piękna Manufaktura piękna
i
Araucaria, fot. Marija Gajić, źródło: Wikimedia Commons
Ziemia

Manufaktura piękna

Szymon Drobniak
Czyta się 7 minut

Jak to się dzieje, że z bilionów geometrycznych możliwości natura wybiera te najbardziej perfekcyjne, oszałamiająco piękne? Naukowcy ledwie zbliżyli się do rozwikłania tego sekretu.

Oglądam film, trudno uwierzyć, że prawdziwy. Na filmie jest ryba. Wszystko w tej rybie byłoby normalne i najzwyczajniejsze, gdyby nie to, co wyprawia. Ona – wyobraźcie sobie – tworzy sztukę. Bohaterem filmu jest niepozorny samiec gatunku Torquigener albomaculosus. Swoim kilkucentymetrowym ciałem przyprawia mnie o rozstrój nerwowy i patologiczną zazdrość. Rybka rzeźbi w morskim dnie opodal wybrzeża Japonii: energicznymi ruchami rozgarnia piasek, gdzieniegdzie dosypuje stosiki i tworzy garby z drobin. W ten sposób powstaje mandala. W jej centrum rozdymka uwija się bez wytchnienia – licho tylko chyba wie, co sobie kalkuluje w zakamarkach rybiego mózgu. A musi rachować niepojęcie szybko – piaskowa śnieżynka wtłoczona w morskie dno obrasta w kolejne fałdy i zakamarki, mnożą się symetrie i krystalizuje niepowtarzalność. Ryba pewnie już na starcie czuje, że to będzie mandala jedyna w swoim rodzaju. Egzemplarz unikatowy, pojedyncze wahnięcie wszechświata.

Rozdymka Torquigener albomaculosus robi to wszystko, by łechtać estetycznie samice. Piaskowy medalion jest gniazdem wyrzeźbionym przez samca, ale też jego opus magnum, uzewnętrznieniem jego siły, refleksu, poczucia symetrii. To również zagarnięcie kawałka zewnętrznego świata, perfidna strategia organizmu zbyt małego, by pomieścić cały estetyczny zamysł i rozmach. Ryba o długości niecałych 10 cm bezbłędnie rozpościera setki precyzyjnie symetrycznych linii na kole o promieniu ponad 2 m. To tak, jak gdybym z pamięci i bez większego planu, bez GPS-u i bzyczącego drona wzniósł perfekcyjnie geometryczny, matematycznie doskonały krąg kamiennych murów i nasypów o średnicy 3 km. Architektura to potrafi – ale jak rozczarowująco niedoskonale! Bez protezowania mózgów krzemowymi neuronami komputerów, bez posiłkowania się zespołami budowniczych człowiek nigdy pewnie by czegoś takiego nie stworzył. Zazdrość dosłownie zżera mnie od środka.

Podręczniki biologii ewolucyjnej próbują mnie przekonać, że o tym wszystkim od dawna wiadomo. Że przed laty rozpracowano już estetykę biologii, że tu nie ma co się zachwycać – bo wszystko to raptem kilka równań i niewidzialne geny dyrygujące swoimi bezwolnymi cielesnymi pojemnikami. Już nie Ghost in the Shell, ale Gene in the Shell – samolubny programator zbudowany z lepkiego jak kisiel DNA. Jedno tylko nie daje mi spokoju: dlaczego ta piaskowa struktura jest tak piękna? Dlaczego z bilionów geometrycznych możliwości rozdymka wybrała akurat tę najperfekcyjniejszą, skutecznie wpędzając w kompleksy każdego artystę?

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Złoty podział

Idąc głębiej w literalny i metaforyczny las, wcale nie jest łatwiej! Widzisz, frustrujący film o rozdymce oglądam z drewnianego tarasu gdzieś na zboczach San Vito, w tropikalnej stacji badawczej Las Cruces we wschodniej Kostaryce. Czego tutaj nie ma!

Do podwieszonych pod drewniany strop karmników podfruwają buczące jak opasła mucha kolibry. W ich świecie nie ma luster – pewnie nie wiedzą więc nawet, jak niezwykle piękne, jak oszałamiająco cudne są ich lśniące ciała. Każde pióro to piętrowa konstrukcja utkana z szarawej keratyny. W niej tkwią zanurzone, jak rodzynki w cieście, melanosomy. Ot, czarne kuleczki, mikrokapsułki wypełnione smolistym barwnikiem – melaniną. Szarość, czerń – niby nic, a gra i bawi się ta biochemiczna mikstura ze światłem, rozszczepia i szatkuje na plastry promienie słońca. I już nie ma czerni oraz szarości – są elektryzujące zielenie, metaliczne purpury, odblaski setek kolorów i odcieni zmieniające się z każdym mikrodrgnięciem kolibrzego ciała.

Dalej, z dna lasu strzelają w niebo włócznie jakiegoś imbiru lub innej blisko spokrewnionej z imbirem rośliny. Na czubkach sztywnych łodyg buzują bryły czerwieni i pomarańczu: kwiaty, ale jednocześ­nie trójwymiarowe fraktale. Każdy jak stos ustawionych jeden na drugim mięsistych języków, znów idealnie symetrycznie. Każdy z matematyczną precyzją wyrasta skręcony o kilka milimetrów w stosunku do poprzedniego. Botanicy już dawno policzyli, że owo milimetrowe przesunięcie to roś­linne odbicie złotego podziału. Szyszka więc rośnie, materializując w sobie jedną konkretną liczbę – zaklętą w prawach wszechświata, cudowną, bo nierzeczywistą. Powstaje coś, co można oczywiście mozolnie badać, rozkładać narzędziami botaniki na czynniki pierwsze, szukać tam pręcików i słupków, merystemów wypluwających równe talie komórek. Ale nie potrafię. ­Zwyczajnie zawieszam oko na tej symetrii, ­napawam się doskonałością kwiatu bez grama dysonansu, bo nawet o milimetr nie pomyli się ta bezmyślna genetyczna maszyna. Nawet o skrawek matematycznego błędu nie potknie się tkanka kwiatu, mozolnie dokładając do zwijającego się fraktala kolejne symetryczne płatki.

I tak jest ze wszystkim. Z bliżej niewiadomych względów przyroda tworzy zachwycające piękno na każdym kroku, zdawać by się mogło – od niechcenia. I mimo usilnych prób, setek i tysięcy publikowanych prac nie mamy na razie nawet cienia szansy na zrozumienie tej bioestetyki. Owszem, czasami jej sekret udaje się odkryć, jeśli przyłoży się do danego organizmu miary ewolucyjnego sukcesu. Taki na przykład imbir: w jego witalnym interesie leży, by w maczudze czerwonego kwiatostanu zmieściło się jak najwięcej maleńkich kwiatów. Dobór naturalny nie interesuje się fraktalnym pięknem, ma gdzieś harmonię i artystyczny porządek. Jedyne, o czym on decyduje, to sukces bądź porażka każdej indywidualnej rośliny. Te potrafiące zmieścić w swoich kwiatostanach możliwie wiele kwiatów wygrywały w ewolucyjnym wyścigu. Traf chciał, że kąt, o jaki musi obrócić się kolejny rosnący kwiat, bezbłędnie zgadza się z regułami złotego podziału. Jak się okazuje, tylko tak roślina jest w stanie „upchnąć” w swojej strukturze jak najwięcej kwiatów, a co za tym idzie – śpiących później i czekających na swój czas nasion. Zahibernowanych kopii rośliny macierzystej, które są jedyną liczącą się walutą biologicznego sukcesu. Imbirowy fraktal urzeczywistnia więc ewolucyjną księgowość, bezlitoś­nie eliminuje wszystkie rośliny, którym zdarzyło się pomylić w tych geometrycznych rachunkach, wprowadzić w dosko­nałość kwiatowej spirali choćby minimalny nieporządek.

Oko patrzącego

Z estetyką piaskowej mandali i holograficznych piór kolibrów znacznie trudniej jest się rozprawić, stosując proste zasady selekcji naturalnej. Mówimy o właściwościach organizmów, które są irytująco arbitralne. W przypadku rozdymki mamy nawet większy kłopot. To organizm, który nie modyfikuje swojego własnego ciała, ale otaczające go środowisko. U rozdymki i kolibra – tak jak w przypadku milionów innych gatunków – estetyka ma jeden cel: oszołomienie samicy, przebicie się przez jej sensoryczną barierę, aby to tego osobnika – posiadacza konkretnego zestawu piór i twórcę konkretnej mandali – wybrała na dostawcę drugiej połowy genów swojego potomstwa. Mówimy tu o presji niezwykle silnej, bo estetyka cechy decyduje o zero-jedynkowym sukcesie genów, które tę estetykę kodują.

Tyle że wciąż nie znamy odpowiedzi na jedno pytanie: dlaczego te konkretne cechy są obiektywnie piękne? Dlaczego postrzegamy iryzację kolibrzego upierzenia czy promienistą symetrię gniazd rozdymki jako – najzwyczajniej w świecie – obiektywnie estetyczne? I wreszcie: dlaczego właśnie te konkretne cechy są preferowane przez samice? Biologia ewolucyjna nie ma problemu z wyjaśnieniem, jak cecha raz „wybrana” podąża po krętej trajektorii ku coraz bardziej wyolbrzymionym i egzal­towanym jej postaciom. Preferowanie metalicznego błyśnięcia na piórze prakolibra czy nieatrakcyjnego kolistego pragniazda rozdymki mogły przez miliony lat ewolucji napędzanej doborem płciowym rozwinąć się w hiperestetykę współczes­nych, zachwycających nas swoimi dziełami, samców. Tylko dlaczego ta pierwsza preferencja, ten oryginalny moment wyboru niemalże zawsze dotyczy cech, które później oszałamiają pięknem? Czy natura jest wewnętrznie nieuchronnie piękna? A może – z jakichś jeszcze nam nieznanych przyczyn – nasz mózg został biologicznie zaprogramowany, atawistycznie sformatowany tak, by większość naturalnych struktur, wynalazków, ornamentów postrzegać jako piękne?

W estetyce przyrody są pewne elementy wspólne. Wiele z produkowanych struktur to ozdoby niezwykle kontrastowe, eksplodujące feerią kolorów i połysków. Kontrastowość i barwność możemy biologicznie uważać za obiektywnie ładne – ewolucyjnie często odpowiadają one bowiem komunikatom ratującym nasze życie („Uważaj, mój cudowny kolor to ostrzeżenie – umrzesz, jeśli mnie zjesz”) albo sygnalizującym właściwości spożywcze („Patrz, moje kolory to czysty marketing, nie oprzesz mi się – posmakuj barwności”). Znacznie trudniej nam wyjaśnić zamiłowanie człowieka do symetrii, do kształtów powtarzających jakieś struktury fraktalne w nieskończonych ciągach coraz to bardziej miniaturowych geometrii. Albo struktury rosnące według praw złotego podziału, stosujące w swojej biologii reguły tej jakże dziwnej, nierzeczywistej (nie potrafimy jej nawet zapisać w całości!) liczby rządzącej złotą proporcją. Czy chodzi o nasz mózg, genetycznie przyuczony do uwielbiania harmonii? A może to podświadomość, wychowana na sawannie – tam, gdzie złoty podział był ukryty w każdym rozgałęziającym się drzewie i w planie budowy ciała większości zwierząt zamieszkujących trawiaste równiny?

Niewykluczone wreszcie, że odpowiedź jest dość rozczarowująca. Bo może być tak, że pierwsze wybory „pracech” – później rekonstruowanych i dopieszczanych w majstersztyki piękna – są dziełem przypadku. A my, ludzie z mózgiem jakże łatwo ulegającym uprzedzeniom, jakże łatwo usprawiedliwiającym nasze nieco próżne zachwyty, zwyczajnie dostrzegamy tylko to, co piękne, nadając temu głębszy sens. Tym samym z całego szumu rzeczywistości wybieramy sobie jej estetyczną część, wokół niej budujemy cały alfabet westchnień i to jej wzorców używamy, tworząc naszą własną, ludzką sztukę. Ja nie chcę tak myśleć. Dla mnie przyroda jest wewnętrznie, logicznie, spójnie piękna. Z jakiegoś powodu estetyka to integralna właściwość natury. Ciekawe, czy odkryjemy kiedyś gen piękna? Nie u kolibra, nie u rozdymki. U nas. W końcu, spolszczając angielskie powiedzenie, „piękno jest w oczach patrzącego”.

Czytaj również:

Matematyka pędzla i batuty Matematyka pędzla i batuty
i
Vincent van Gogh, „Kwitnący kasztanowiec”, 1890 r., Kröller-Müller Museum; zdjęcie: domena publiczna
Opowieści

Matematyka pędzla i batuty

Kajetan Giziński

Można je dostrzec na płótnach van Gogha i Pollocka, w architekturze świątyni Angkor Wat i weneckiego Pałacu Dożów, w partyturach Mozarta. Mowa, oczywiście, o fraktalach.

W latach 90. rozgorzała dyskusja wokół obrazów Jacksona Pollo­cka. Wszystko zaczęło się od tego, że pani Teri Horton kupiła za pięć dolarów obraz, o którego oryginalność spierali się znawcy sztuki. Po wielu badaniach okazało się, że płótno zostało namalowane w za ciemnej gamie, farbami akrylowymi, których Pollock nie używał, i na standardowym formacie, podczas gdy reszta jego dzieł była ręcznie docinana z płótna żaglowego. Nadal nie uznawano ekspertyz. Matematyk Richard Taylor postanowił jednoznacznie stwierdzić autentyczność dzieła. Za wzór wziął obraz Numer 1 z 1948 r. Wykorzystał w tym celu metodę box-countingu, która polega na nakładaniu na płótno kolejnych, coraz drobniejszych, kwadratowych siatek. Następnie zlicza się, ile kwadratów zawiera elementy obrazu. Sprawdzane jest więc, w jakim stopniu wzór pokrywa płaszczyznę.

Czytaj dalej