W niepewnych czasach silniej odczuwamy potrzebę przynależności. Co jest potrzebne, by krąg przyjaciół stał się prawdziwą wspólnotą?
Przez współczesną kulturę zachodnią przebiega znamienne napięcie.
Ceni ona indywidualizm, akcentuje odrębność każdego człowieka, jego osobową godność i wolność wyrażające się w przysługujących mu prawach. W rezultacie między mną a drugim czy drugą powstaje coś w rodzaju granicy, niewidzialnej i jednocześnie nieprzeniknionej. Ja nigdy w pełni nie pojmę jej lub jego, oni zaś nigdy do końca nie pojmą mnie. Nie tylko nasze wewnętrzne światy są dla nas nawzajem niedostępne; niedostępność jest bardziej fundamentalna. Jesteśmy raczej „obok siebie” niż „razem”, raczej „w stosunku do” niż „dla siebie nawzajem”. Możemy współpracować, pomagać sobie w różnych sytuacjach, a nawet ratować jedno drugie, ale naszą więź naznacza swoisty niepokój: czy na pewno mogę na tobie polegać? I czego ty masz prawo oczekiwać ode mnie? To cena, jaką płacimy za osobistą wolność.
W indywidualistycznej kulturze Zachodu jest jednak również miejsce dla poszukiwania zakorzenienia, powiązania, a więc nieodrębności. Potrzeba ta dochodzi do głosu zwłaszcza wtedy, gdy pojawia się jakiś kryzys – ekonomiczny czy humanitarny – a wraz z nim pytania: Co jesteśmy winni innym? Jak daleko sięga nasza odpowiedzialność? Na czym jest oparta i jaką formę powinna przybrać? Nikt nie jest samotną wyspą, to oczywiste. Ale co z tego wynika? Odpowiedzi na te pytania bywają różne. Niekiedy prowadzą w kierunku wspólnotowego egoizmu, najczęściej narodowego. Ale mogą też zmierzać w inną stronę: utożsamienia z małą grupą, wybranym środowiskiem i konkretnymi ludźmi. Mogą mieć ugruntowanie w historii, religii czy określonym światopoglądzie, ale bywają również spontaniczną odpowiedzią na nową sytuację wymagającą okazania solidarności. „Najpierw jest ranny i jego krzyk – pisał w Etyce solidarności Józef Tischner. – Potem odzywa się sumienie, które potrafi słyszeć i rozumieć ten krzyk. Dopiero stąd rośnie wspólnota”.
W swoich rozważaniach będę się koncentrować na niewielkich zbiorowościach – nie takich jak naród, wspólnota obywatelska czy europejska, bo duże społeczności są często przedmiotem namysłu, krytyki lub afirmacji, natomiast mniejszym nie poświęca się wiele uwagi, może z wyjątkiem rodziny. Sformułowania „małe wspólnoty” używa się na ogół w stosunku do grup religijnych. W niniejszym artykule pojęcie to rozszerzam na zbiorowości, które nie są nadmiernie liczebne i chcą budować więź niedającą się sprowadzić tylko do określonych korzyści. Takie społeczności mogą naturalnie rozwiązywać problemy nękające ich członkinie i członków, ale relacje tworzą się wokół czegoś więcej niż nawet najszlachetniej rozumiany wspólny interes. Obok rodziny (bardzo różnie dziś zresztą definiowanej) są to rozmaite kręgi przyjaciół, lokalne grupy sąsiedzkie czy pomocowe.
Moje doświadczenie jest szczególnego rodzaju. Od przeszło 35 lat należę do wspólnoty powstałej wokół osób z niepełnosprawnością intelektualną. Nasza grupa stanowi część szerszego ruchu, lecz na co dzień żyje przede wszystkim problemami i potrzebami kilkunastu osób, z powodu których powstała. Dawniej prowadziliśmy intensywne życie wspólnotowe, widując się niemal co tydzień oraz wyjeżdżając na obozy letnie i zimowe. Dziś spotykamy się rzadziej, wyjazdy organizujemy jedynie latem, niemniej budowane przez dziesięciolecia relacje i poczucie przynależności do grupy są bardzo silne.
Wspólnota, do której należę, ma wyraźne centrum – to przyjaciółki i przyjaciele, wokół których i dla których się zgromadziliśmy. Nie w każdej wspólnocie tak jest. Niekiedy centrum grupy jest lider lub liderka, czasem określona idea, wartość lub cel, a czasem po prostu istniejące więzi. Nasze centrum jest specyficzne, ponieważ osoby z niepełnosprawnością intelektualną nie zawsze potrafią wprost komunikować swoje oczekiwania. Wymaga to od nas wyjątkowej uważności. Wiele decyzji podejmujemy w ich imieniu, ale musimy być czujni, żeby nikogo nie traktować jak podopiecznego, który ma dostosować się do stanowionych przez nas reguł. Nie prowadzimy terapii – tworzymy wspólnotę przyjaciół, którzy przede wszystkim cieszą się z tego, że są razem. Jesteśmy nastawieni na relacje: pielęgnujemy je i staramy się rozwijać.
Często jestem pytany o to, co jest potrzebne małej wspólnocie, żeby zachowała żywotność. W pięciu punktach zebrałem swoje spostrzeżenia – raczej ostrożne podpowiedzi niż gotowe recepty.
Po pierwsze: odpowiedzialność
Ci, którzy chcą tworzyć wspólnotę, powinni sobie odpowiadać – w podwójnym sensie tego słowa. Nie może być między nimi głębokich konfliktów osobowościowych, bo te będą nie tylko uniemożliwiać współpracę, lecz także rozsadzać grupę od wewnątrz. Ważne jest, by tworzący wspólnotę potrafili odpowiedzieć na czyjeś wołanie, prośbę, potrzebę – nawet wówczas, gdy nie zostaną one wypowiedziane. Wspólnota nie musi każdej sprawy wywlekać na światło dzienne, żeby zbiorowo ją rozważać. Są takie zagadnienia i takie obszary, które mogą, a nawet powinny pozostać w ukryciu. Z drugiej jednak strony można ją porównać do nieustannie toczącej się rozmowy, w której czymś naturalnym jest zadawanie pytań i oczekiwanie odpowiedzi. Podstawowe pytanie, z jakim człowiek przychodzi do wspólnoty (choć rzadko formułowane wprost), to: „Czy jestem coś wart, czy jest na tym świecie ktoś, dla kogo moje życie jest cenne?”. Wspólnota powinna na to pytanie odpowiedzieć twierdząco.
Kiedy padnie taka odpowiedź, rodzi się odpowiedzialność. Wspólnotę tworzą ludzie zarówno odpowiadający sobie, jak i gotowi odpowiadać za siebie nawzajem. Niszczy ją brak stałego zaangażowania: dziś jestem, jutro może będę, a może nie. Wiele osób ma dziś problem z podejmowaniem decyzji, czuje opór przed zobowiązaniem; nie potrafi powiedzieć nie tylko, co będzie robić w najbliższym miesiącu, ale nawet następnego dnia. Jeśli wspólnota ma przetrwać, trzeba ją traktować jako coś zobowiązującego, inaczej zbudowanie relacji z innymi członkami i członkiniami będzie niemożliwe. Nie chodzi o nadmierną formalizację – wspólnota nie jest miejscem, w którym będzie się sprawdzać obecność jak w szkole. Chodzi o coś bardziej wewnętrznego, rodzaj egzystencjalnej decyzji, która sprawia, że dokonujemy przesunięć w osobistej hierarchii wartości.
Po drugie: otwartość
Odnosi się to do przyjęcia postawy powitania i ufności. Nie tylko zaaprobowania różnic, lecz także dostrzeżenia w nich wartości. W mojej wspólnocie jedni robią to, co do nich należy, bardzo szybko, inni dużo wolniej. W efekcie ustala się rytm życia wspólnoty, który nie jest ani „pośpiechem”, ani „guzdraniem się”. Staramy się postrzegać każdego z nas jako wartość, nawet jeśli z początku z pewnymi jego cechami trudno się nam pogodzić.
Wspólnota powinna dbać o otwartość na zewnątrz i do wewnątrz. Obumiera, kiedy odcina się od zewnętrznego świata i zamyka w sobie. Ale jeszcze szybciej dochodzi do jej rozkładu, gdy przestaje być otwarta wobec własnych członkiń i członków. Gdy będąc we wspólnocie, trzeba wyrzec się zbyt wiele i zbyt mocno nagiąć do oczekiwań innych, więzi wspólnotowe zaczynają się „supłać”, a następnie zrywać. Jednomyślność bywa siłą, ale też zgubą, a w każdym razie zubożeniem. Jest potrzebna w sprawach najbardziej podstawowych, lecz pogląd, które sprawy są podstawowe, może ulegać zmianie. Wspólnota nie powinna pogrążać się w nieustających dyskusjach, choć nie powinna ich również gasić; musi założyć, że prawie wszystko może być przedmiotem negocjacji, a zmiana ma szansę przynieść poprawę sytuacji. Jedna idea to za mało, by wspólnota się rozwijała. Jeślibyśmy w naszej wspólnocie nie szukali nowych idei i związanych z nimi pomysłów, groziłoby nam, że się sobą znudzimy.
Wspólnota potrzebuje prawdy. Jednak przez „prawdę” zbyt często rozumie się prywatny pogląd na jakąś sprawę. Nie niszcząc istniejących różnic, trzeba we wspólnocie poszukiwać tego, co obiektywne, co wynika z uzgodnienia rozmaitych punktów widzenia. Przepływ informacji musi być sprawny, ale nie pośpieszny. Można powiedzieć, że wspólnota powinna działać dokładnie odwrotnie niż większość współczesnych mediów, gdzie – jak w jednym ze swoich zapisków w Lapidariach zanotował przed laty Ryszard Kapuściński – nie ma czasu „na niuanse, szczegóły, wieloznaczności, różnice, odcienie”, a miejsce bogactwa zajmuje tempo: „wszystko jest powtarzaniem tego samego, byle prędko, byle utrzymać rytm”. Wspólnota ma stać po stronie bogactwa informacyjnego, a nie tempa.
Po trzecie: cierpliwość
Nawet jeśli grupa pozytywnie odpowiada na większość naszych pytań i potrzeb, nie stanie się na ogół „wspólnotą naszych marzeń”. Wspólnota bowiem się przeobraża, nigdy nie osiągając ostatecznego kształtu. Cierpliwość to zgoda na nieznane, ale też zaakceptowanie faktu, że nie wszystko jest zrozumiałe. Zdecydowałem się wyodrębnić ją, ponieważ moje doświadczenie podpowiada mi, że źródłem większości problemów w budowaniu relacji z innymi jest właśnie brak cierpliwości.
Cecha ta jest potrzebna przede wszystkim w okresach kryzysu. Bywa, że trwa on tak długo, iż wydaje się permanentny. Może mieć rozmaite formy. Czasem chodzi o to, że „nic się nie dzieje”, wspólnota jakby stanęła w miejscu i nie może ruszyć, brakuje pomysłów i energii. Czasem przyczyną są konflikty, których grupa nie potrafi rozwiązać. Bywa jednak i tak, że okres kryzysu jest rezultatem nadmiernej aktywności czy chęci reformowania. „Lepsze” bywa wtedy wrogiem „dobrego”. Cierpliwość pozwala nam dostrzec, że nie wszystko musi być doskonałe, że również „niedoskonałe” może dać wspólnocie to, czego ona potrzebuje.
Cierpliwość powstrzymuje nas także przed nieustannym krytykowaniem i poprawianiem innych. Relacje z nimi lepiej oprzeć na niepełnej wiedzy niż na nadmiernej ciekawości. Istnieją granice ingerencji w czyjeś życie. Wielu z nas – być może nawet większość – ma naturalną, często nieuświadamianą skłonność do narzucania innym własnego sposobu widzenia świata i własnych wobec tego świata oczekiwań. Cierpliwość i uczciwość wobec siebie uczą nas rozpoznawać w sobie tę skłonność i panować nad nią. Inne oraz inni odsłonią się przed nami, kiedy będą tego chcieli.
Po czwarte: kompromis
Dzięki niemu poszczególne indywidualności i różnice zdań nie rozsadzają grupy, lecz ją ożywiają. We wspólnocie ważna jest umiejętność wybaczania. Przy odmiennych opiniach i charakterach nietrudno o większe albo mniejsze napięcia. Czasem padnie jedno słowo za dużo. Czasem tych niepotrzebnych słów nagromadzi się zbyt wiele. Nawet najbardziej kochający się ludzie potrafią nawzajem mocno się ranić. Sprawne mechanizmy przebaczenia – oto, czego wspólnota bardzo potrzebuje.
Słowo „mechanizmy” nie powinno nas w tym kontekście zmrozić. Chodzi o to, że kiedy jesteśmy zamknięci w swoim bólu czy w złości, coś z zewnątrz może nas otworzyć. Przebaczenie nie przychodzi łatwo, a obecność osób trzecich, ich rady czy naciski zazwyczaj nie pomagają. Dobrze, jeśli grupa, wiedząc, że wśród jej członkiń i członków istnieje napięcie, ma sposoby na rozładowanie go. Taką rolę może odegrać zarówno wspólna wyprawa, jak i wspólny posiłek czy oglądanie filmu. Niektórym pomaga zbiorowa modlitwa czy przeżywane razem momenty ciszy. Ważne, aby ci, którzy nie są bezpośrednio zaangażowani w konflikt, byli w takich chwilach dyskretni.
Najbardziej wzruszające momenty w mojej wspólnocie to te, kiedy widzę swoich przyjaciół z zespołem Downa, gdy po jakiejś sprzeczce – zwykle niezbyt gwałtownej – proszą jedni drugich o przebaczenie i przytulają się. Ujmuje mnie naturalność, z jaką to robią. Być może tak zostali wychowani, ale myślę, że mają też w sobie naturalną skłonność do poszukiwania harmonii z innymi – skłonność, którą my, nazywający siebie „normalnymi”, nieco zagubiliśmy.
Po piąte: świętujmy
Mówiąc o świętowaniu, na ogół mamy na myśli rozmaite rytuały, praktykowane z mniejszą lub większą regularnością. Nawet karnawał jest swoistym rytuałem: przychodzi w określonym czasie, ma swoje formy, które celebruje i powiela. Jednak „świętowanie wspólnoty” to coś trochę innego. Powinno ono biec równolegle z resztą jej działań. To jakby nieustająca świadomość, że wspólnota jest czymś rzeczywistym i trzeba cieszyć się jej istnieniem.
Świętowanie można by porównać do alegorycznej sceny z renesansowych obrazów przedstawiających sadzawkę młodości: ludzie wchodzą do niej starzy i słabi, wychodzą zaś młodzi i pełni energii. Wspólnota potrzebuje nieustannej odnowy – lepiej dla niej, gdy uczestnicy ją doceniają, kiedy tylko mogą, świętując niejako „na bieżąco”. Oczywiście, powinna też mieć swoje szczególne dni – obchodzić urodziny, imieniny, rocznice – ale o wiele większe znaczenie ma to, co dzieje się pomiędzy, pewien wymiar „świąteczności”, który przenika życie codzienne.
Ważnym przejawem tego „powszedniego świętowania” są dobre słowa. Zbyt mało ich sobie mówimy. Mam przyjaciółkę z zespołem Downa, Magdę, która potrafi to robić w sposób oryginalny. Kiedyś, obserwując wolontariuszkę pochyloną nad książką, powiedziała: „Kasiuńciu, bardzo ci ładnie w tym czytaniu”. Nie każdy, rzecz jasna, posiada taki talent jak Magda, ale dobrze jest uświadomić sobie, że właśnie takie momenty mają wielką wartość w budowaniu relacji. Dobre, serdeczne, czułe słowo sprawia, że to, co wspólnie robimy, nabiera dodatkowego smaku. Nie chodzi o płytką egzaltację, lecz o głębokie przeżycie radości z bycia razem.
Napisawszy powyższe, myślę o tym, ile jeszcze spostrzeżeń pozostało niewypowiedzianych. Czyż nie powinienem napisać, że fundamentem każdej wspólnoty jest zachwyt? A co z miłością? Co ze wspólnym działaniem? Zostawiam jednak te niepełne uwagi jako zachętę, punkt wyjścia do własnych refleksji. Może przydadzą się one w myśleniu nie tylko o małych, lecz także dużych wspólnotach? Często nie wiadomo, co ma większy wpływ na co: „duże” na „małe” czy na odwrót.