Osobliwa przyszłość pracy
i
Adam Macedoński – rysunek z archiwum, nr 1124/1966 r.
Marzenia o lepszym świecie

Osobliwa przyszłość pracy

Filip Konopczyński
Czyta się 14 minut

Roboty: a) pozbawią nas zajęcia; b) pozwolą nam mniej pracować; c) ani jedno, ani drugie.Właściwą odpowiedzią jest…

Lęk przed automatyzacją może wydawać się nam absurdalny. Bezrobocie jest najniższe od lat, wynagrodzenia ros­ną szybciej niż koszty życia, a rynek pracy coraz bardziej się cywilizuje. Dla wielu ekspertów to jednak cisza przed burzą: ich zdaniem mamy do czynienia z globalną rewolucją, a roboty nadciągają także nad Wisłę. Wiele środowisk – od radykalnych socjalistów po miliarderów, takich jak Elon Musk czy Bill Gates – wieszczy, że roboty zastąpią każdą możliwą do wyobrażenia pracę.

Automaty do fabryk

Według często cytowanego raportu McKinsey Global Institute A future that works (Przyszłość, która pracuje/działa) w ciągu najbliższej dekady nawet połowa aktywności zawodowych w USA wykonywanych przez ludzi może zostać zautomatyzowana. Dla polskiej gospodarki wstrząs miałby być nieco mniej bolesny – roboty i algorytmy zastąpią „tylko” 40% czynności. Globalne wydatki na robotyzację oraz automatyzację dynamicznie ros­ną i na koniec 2018 r. osiągną niemal 100 mld dolarów.

Nie trzeba być wróżbitą, aby przewidzieć, jaki skutek tego typu zmiany miałyby dla pracowników. Do tej pory nowe technologie generowały więcej nowych miejsc pracy, niż ich likwidowały. Kołodziejów, sitarzy i furmanów z korzyścią dla wszystkich zastąpili robotnicy fabryczni, stoczniowcy czy kierowcy tirów. Wielu badaczy uważa jednak, że to żelazne prawo kapitalizmu na naszych oczach przestaje obowiązywać. Według technologicznych optymistów samodoskonalące się programy już niedługo będą też efektywniejsze od ludzi w większości istniejących zawodów. Taki scenariusz przewiduje Richard Susskind, specjalista od zagadnień na styku prawa i technologii, były wykładowca University of Oxford. Jeśli jego przepowiednie się sprawdzą, powody do niepokoju mają nawet przedstawiciele najbardziej dochodowych profesji: finansiści, inżynierowie, prawnicy czy programiści. Według Susskinda sztuczna inteligencja niedługo z powodzeniem zastąpi ludzi także w zawodach zaufania publicznego – już za kilka dekad decyzje o rozwodach, odszkodowaniach czy karze więzienia wydawać będą samouczące się roboty. A jeśli maszyny nie będą potrzebowały inżynierów i programistów, aby rozwijać swoje umiejętności, to nie sposób wskazać, które zawody nie padną ich ofiarą.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

I automaty na giełdę

Niedawno pewien programista amator stworzył narzędzie oparte na samouczących się algorytmach, które pozwala każdemu z nas w kilka chwil zostać magikiem od efektów specjalnych. Oczywiście wynalazek natychmiast odkryli pasjonaci internetowej pornografii. Już kilka dni później w sieci pojawiło się amatorskie nagranie, w którym na ciało aktorki porno nałożono twarz izraelskiej Wonder Woman Gal Gadot, tym samym bez jej wiedzy wzbogacając jej emploi o rolę w filmie dla dorosłych. Efekt, choć nieperfekcyjny, okazał się zaskakująco realistyczny. Nawet w krótkiej perspektywie potencjał tej technologii jest ogromny: można wyobrazić sobie firmy specjalizujące się w taśmowej produkcji nowych filmów z gwiazdami, które od dekad nie żyją. Tak jak w Kongresie Ariego Folmana (na podstawie Kongresu futurologicznego Stanisława Lema) na cyfrowe bezrobocie mogą trafić nawet aktorzy, których zastąpią kontrolowane przez branżę filmową patenty na Rudolfa Valentino, Gretę Garbo czy Zbigniewa Cybulskiego.

W wielu prestiżowych zawodach rewolucja robotów już trwa. W 2009 r. redaktor biznesowy „Bloomberg News” zaprosił firmę YouNoodle (dziś Quid) do wzięcia udziału w eksperymencie. Algorytmy wykorzystujące big data i sztuczną inteligencję z niewielkim wsparciem analityków wytypowały firmy, które miały okazać się w przyszłości największymi sukcesami. Po dekadzie okazało się, że lista stworzona przez system Quida miała lepsze wyniki niż większość czołowych firm inwestycyjnych na świecie zatrudniających dziesiątki tysięcy analityków, ekspertów, informatorów gospodarczych i ekonomistów. Inny gigant z sektora doradztwa finansowego, obracający aktywami o wartości ponad 60 mld dolarów Renaissance Technologies, chwali się, że jego autonomiczne modele są dziś w pełni funkcjonalne i nie wymagają nawet nadzoru człowieka. Tym tropem idą kolejne przedsiębiorstwa – w kwietniu 2018 r. ogłoszono powstanie pierwszej w 100% „bezzałogowej” i opartej na sztucznej inteligencji firmy doradztwa inwestycyjnego Pefin. Dla maklerów i doradców oznacza to samo, co samoobsługowe kasy dla kasjerek w dyskontach: wersję demo ich niedalekiej przyszłości.

Technologiczne bezrobocie przeniesie nas w świat rodem z mrocznych dystopii – ostrzega twórca Microsoftu Bill Gates. Według niego z powodu skoku technologicznego społeczne podziały tylko się pogłębią, a wysokie bezrobocie sprawi, że nowe, wspaniałe produkty będą zalegać w bezludnych magazynach. Gates postuluje więc wprowadzenie podatku od robotyzacji, który firma płaciłaby za każde likwidowane miejsce pracy.

Podobnie przyszłość widzi założyciel PayPala oraz właściciel Tesli Elon Musk. Pochodzący z RPA biznesmen wzbudził niedawno konsternację środowisk biznesowych, mówiąc, że jedynym sposobem na uratowanie światowej gospodarki będzie wprowadzenie bezwarunkowego dochodu gwarantowanego. W społeczeństwie, w którym pracę wykonują za nas maszyny, konsumpcję trzeba będzie stymulować za wszelką cenę. Choćby – jak niezbyt zgrabnie ujął to w 1969 r. guru ekonomii wolnorynkowej Milton Friedman – zrzucając pieniądze z helikopterów.

Ludzie vs Roboty

„Szok przyszłości to choroba, która przyszła do nas dzięki zbyt dużym zmianom w zbyt krótkim czasie. To cena, którą płacimy za przedwczesne nadejście przyszłości”. Te słowa wypowiada Orson Welles w otwierającej scenie Szoku przyszłości, filmu z 1970 r. na podstawie książki Alvina Tofflera. Amerykański wizjoner przedstawił w niej listę zagrożeń, których doświadczy ludzkość. Po niemal pół wieku brzmią one równie znajomo, jak w momencie ich napisania: nieznośne tempo życia, stres i depresje, przeludnienie i towarzyszące mu niszczenie środowiska naturalnego, sztuczna inteligencja i androidy zabierające pracę, manipulacje ludzkim genomem czy rozpad tradycyjnych wartości. Te lęki występują dziś w popkulturze w kilku wariantach: jako dyktatura potężnych elektronicznych bogów (Terminator, Matrix), dystopijna wizja świata skrajnych nierówności (Nowy wspaniały świat, Gattaca czy Elizjum) lub jako filozoficzne rozważania o istocie człowieczeństwa (Blade Runner, A.I., Her). Wszystkie opierają się na mocnym założeniu, że wyzwania, przed którymi stajemy, są znacznie większe niż kiedykolwiek w historii.

Choć tofflerowski „szok przyszłości” wypadł z mody, to dziś podobną funkcję pełni pojęcie „osobliwość technologiczna”. W ostatniej dekadzie szczególnie spopularyzował je Ray Kurzweil, wynalazca i jeden z najsławniejszych na świecie autorów piszących o przyszłości. W książce Osobliwość jest blisko szacuje, że ludzkość jest o krok od przełomu – powstania samodzielnej sztucznej inteligencji, w okolicach 2045 r. W wierze w skokowy charakter zmian cywilizacyjnych wtóruje mu Max Tegmark, szwedzki kosmolog, futurolog i autor Życia 3.0. Jego zdaniem bez poważnej publicznej dyskusji i podjęcia próby demokratycznej regulacji sztucznej inteligencji doprowadzimy do końca cywilizacji, jaką znamy. Aby powstrzymać jutrzejszy bunt maszyn, musimy zacząć działać już dziś, profilaktycznie wprowadzać nowatorskie regulacje, tworzyć kodeksy etyki robotów i przygotowywać się na najgorsze.

Innym popularnym w Dolinie Krzemowej ekspertem od przyszłości jest izraelski historyk i autor Homo deus Yuval Noah Harari. Według niego w ostatnich dekadach dzięki skokowi technologicznemu zerwaliśmy się z łańcucha naturalnej ewolucji. Harari uważa, że już niedługo podstawy naszych tożsamości i osobowości stracą dotychczasowe znaczenie, a otaczająca nas rzeczywistość będzie zbyt skomplikowana, aby móc dłużej nadawać jej ludzki sens. By sobie poradzić, wszyscy będziemy musieli stać się podłączonymi do sieci krzemowo-białkowymi hybrydami, cyborgami równie odległymi od dzisiejszego homo sapiens jak dla nas goryle czy szympansy. Przekształcimy się w nowy gatunek: homo deus. W takiej optyce kwestie związane z zatrudnieniem nie mogą mieć większego znaczenia. Upominanie się o prawo do urlopu macierzyńskiego, płatne chorobowe, przyzwoite zarobki czy równowagę między pracą a czasem wolnym w erze inteligentnych maszyn uderza małostkowością i krótkowzrocznością. Sama kategoria pracy jest przecież tylko przejściowym etapem, krótkim postojem na trasie między rewolucją neolityczną a brzaskiem technologicznej osobliwości.

Telefon z ziemi

Teza o ogromnym tempie zmian technologicznych i towarzyszącym mu końcu pracy brzmi atrakcyjnie. Problem w tym, że budzi poważne wątpliwości. Mówiąc wprost, statystyki jej nie potwierdzają i jak na złość sugerują coś całkowicie przeciwnego.

W ekonomii praca jest jednym z trzech – obok ziemi i kapitału – czynników produkcji. Wydawałoby się, że szybki rozwój technologii powinien powodować, że tempo wzrostu produktywności w gospodarce rośnie, a popyt na ludzką pracę spada. Tymczasem dzieje się dokładnie na odwrót: w skali globalnej bezrobocie jest coraz mniejsze, a produktywność zwalnia. Do tego kraje z najlepszą technologią rozwijają się słabiej niż te, które pozostają w tyle, globalne nakłady na inwestycje są zaś znacznie niższe niż 40 lat temu. W 2018 r. używamy wciąż tych samych źródeł energii i środków transportu, nadal nie kolonizujemy innych planet, ostatni raz na Księżycu byliśmy w latach 70., a genetyka, choć rozwija się dynamicznie, jest daleko od swobodnej modyfikacji ludzkiego genomu czy pokonania raka. Owszem, przez ostatnie dekady wzrosła wydajność procesorów, upowszechnił się Internet i obniżyły koszty dostępu do specjalistycznych urządzeń (np. kamer, komputerów czy dronów). Jednak w świetle większości oficjalnych danych i analiz ludzkość zwyczajnie nie spełnia wymagań, które od dekad stawiają jej natchnieni wizjonerzy.

Ha-Joon Chang, ekonomista z Oxfordu, zauważa, że mimo szumnych deklaracji wciąż żyjemy w cieniu wielkich osiągnięć nauki XX w. Daje na to obrazowy przykład: pralka automatyczna oszczędziła więcej czasu i miała większy wpływ na gospodarkę niż Internet. Sceptycyzm zachowuje też Mariana Mazzucato, ekonomistka i autorka Przedsiębiorczego państwa. Stawia ona szokującą dla wielu tezę, że ze względu na osłabienie instytucji publicznych jesteśmy dziś znacznie mniej innowacyjni niż przez większość poprzedniego stulecia. Takie technologie, jak procesory, sieci komputerowe, GPS czy skrypty szyfrujące, powstały za publiczne (zazwyczaj wojskowe) fundusze. Przełomowe odkrycia wymagają ogromnych, wieloletnich nakładów i stabilności zatrudnienia, dlatego chwalone za innowacyjność prywatne start-upy nie mogą pochwalić się porównywalnymi osiąg­nięciami. Tymczasem wydatki publiczne na badania w USA, najbardziej innowacyjnej gospodarce w historii, od dekad są coraz mniejsze. Chętnie opisywane przez media sukcesy w podboju kosmosu przez prywatne firmy (SpaceX Elona Muska czy Virgin Galactic Richarda Bransona) zbiegają się z sześciokrotnym od lat 60. XX w. spadkiem finansowania dla NASA. Oddając prowadzenie przełomowych badań prywatnym firmom, nie budujemy podstaw pod przyszłe rewolucje technologiczne.

W robocie bez (większych) zmian

Również zmiany, którym podlega nasza praca, nie są tak radykalne, jak przewidywali nie tylko futurolodzy, lecz także zupełnie tradycyjni ekonomiści. W 1930 r. John Maynard Keynes prognozował, że w okolicach 2030 r. większość ludzkości nie będzie musiała pracować dłużej niż 15 godzin tygodniowo. I choć trafnie przewidział tempo wzrostu gospodarczego w tym okresie, to w przypadku czasu wolnego rażąco się pomylił. Mimo postępu technologicznego zamiast zaczynać weekend we wtorek, w większości krajów pracujemy tyle samo albo dłużej niż w roku 1990. Wynalezienie Internetu tylko ten problem pogłębiło, dając wielu szefom pretekst do wydłużania czasu, w którym pracownicy mogą wykonywać zadania służbowe. Nie brzmi to ekscytująco, ale z punktu widzenia ekonomii obserwujemy kolejną falę procesów, które towarzyszą nam od kilkuset lat. Podobnie jak w przeszłości nowe technologie wspomagają, a nie zastępują pracowników. Umożliwiają szybszą komunikację, pozyskiwanie informacji czy pracę na odległość.

Zeszłoroczna publikacja ILO (International Labour Organization – Międzynarodowej Organizacji Pracy) The impact of technology on the quality and quantity of jobs (Wpływ technologii na jakość i ilość pracy) prezentuje zniuansowaną wizję przyszłości. Jej eksperci krytykują raporty McKinseya m.in. za to, że wyliczając ryzyko automatyzacji, biorą pod uwagę tylko jej techniczną wykonalność, ignorując na przykład to, czy taka inwestycja w ogóle się opłaca. Analiza pokazuje, że straszenie cyfrowym bezrobociem jest nieuzasadnione – według dostępnych danych nowe technologie w największych gospodarkach tworzą więcej miejsc pracy, niż ich likwidują. Liczba pracowników, którzy w związku z postępem faktycznie stracą źródło utrzymania, zdaniem ekspertów nie powinna przekroczyć 10–15% ogółu.

ILO zwraca jednak uwagę na niepokojący trend: wraz z digitalizacją gospodarki gwałtownie rosną nierówności. Do tego dochodzi kwestia liberalizacji prawa pracy. Według analizy portalu LinkedIn w USA w latach 1989–2020 odsetek tzw. freelancerów wzrośnie z 8 do 43%, a z domu pracuje już co piąta osoba (dane Departamentu Pracy). Te same trendy, zazwyczaj z opóźnieniem, oddziałują na resztę świata, czego świadectwem jest m.in. trwająca w Polsce od kilku lat dyskusja o tzw. umowach śmieciowych.

Wynika z tego, że rewolucja na rynku pracy to przede wszystkim efekt wyborów politycznych, a nie nieubłaganych praw nauki czy technologii. W głośnym artykule z początku zeszłego roku Daron Acemoğlu i Pascual Restrepo pokazali, że w ostatnich dekadach USA straciły przez robotyzację i automatyzację aż cztery razy mniej miejsc pracy niż z powodu outsourcingu produkcji wyłącznie do jednego kraju – Chin. O tym samym trendzie od kilku lat piszą Thomas Piketty i jego zespół, regularnie dostarczając nowych danych o poziomie globalnego rozwarstwienia. Wnioski są równie proste, co złe dla większości pracowników: coraz mniej osób posiada coraz większą część światowego bogactwa. W Ameryce tylko w tym roku przeciętny prezes jednej z 350 największych spółek zarabiał 312 razy więcej niż jego statystyczny pracownik. Szefostwo było także znacznie hojniejsze w dawaniu podwyżek sobie niż pracownikom: wynagrodzenia członków zarządów przez ostatnie 40 lat urosły o ponad 1000%, podczas gdy w tym samym okresie pensje pracowników powiększyły się raptem o 12%.

W wyniku reform ostatnich dekad wywalczone w XX w. prawa pracownicze są dziś nieskuteczne. Mało kto wierzy w siłę masowych strajków. Nie są one możliwe zarówno politycznie (z powodu spadku popularności idei wspólnotowych, coraz słabszej pozycji związków zawodowych), jak i z czysto technicznego punktu widzenia. Kierowcy z aplikacji, programiści z innej strefy czasowej czy rozsiani po świecie pracownicy call centers często nie mają nawet fizycznej możliwości, aby się poznać. Nie trzeba dodawać, że w tej sytuacji najbardziej zadowoleni są notujący coraz większe zyski członkowie zarządów, właściciele i akcjonariusze – szczególnie firm z sektora finansowego i nowych technologii.

Przyszłość jako spin

Tak się składa, że narracja o nieuniknionym nadejściu „pracożerczych” robotów idealnie współgra z doraźnymi interesami największych firm, zwłaszcza tych z sektorów high-tech. Autor Postcapitalism: A Guide to Our Future (Postkapitalizm: przewodnik po naszej przyszłości) Paul Mason ostrzega, że interes monopolistów z branży cyfrowej rzadko idzie w parze z prawami człowieka, sprawiedliwością społeczną czy troską o środowisko. Największe firmy technologiczne kontrolują w sumie kilkanaście procent światowego PKB. Do „starych” gigantów z branży (IBM, Microsoft­, Apple) niedawno dołączyły firmy internetowe: Amazon, Alphabet (Google), Facebook czy Palantir. Nie podlegają demokratycznym regulacjom, bo w globalnej sieci wymykają się kontroli państw i międzynarodowych organizacji.

Utrzymanie pozycji monopolisty wymaga jednak sprawnego działu public relations. Promowanie opowieści o wyjątkowym charakterze zmian cywilizacyjnych pozwala niedrogim kosztem przekonać opinię publiczną i polityków, aby firmy z sektora technologicznego traktować preferencyjnie. Metodę reklamową „na przyszłość” od lat stosują start-upy zaliczane do tzw. sharing economy. Koncepcja gospodarki współdzielenia oryginalnie wywodzi się z niekomercyjnych „przestrzeni wspólnych” i przez lata pozostawała domeną anarchistów, organizacji charytatywnych czy pomocowych. Wraz z rozwojem gospodarki cyfrowej termin ten radykalnie zmienił swoje znaczenie. Dziś sharing economy występuje głównie jako chwyt marketingowy takich firm, jak Air­bnb, Taxify czy Uber.

Ta ostatnia przejdzie do historii reklamy jako koronny dowód na to, że podstawa sukcesu to dobry PR. Nie oferując nowych rozwiązań technologicznych (wcześniej aplikacji z płatnościami i geolokalizacją używała m.in. Magic Taxi), firmie udało się stworzyć wokół siebie futurystyczną atmosferę, w którą do dziś wierzy wielu jej klientów. Póki co jednak innowacyjność Ubera sprowadza się do kreatywnej księgowości, optymalizacji podatkowej i udawania, że nie jest firmą transportową. Dzięki temu odpowiedzialność prawna i finansowa spada na kierowców oraz podróżnych, a firma nie jest kontrolowana równie starannie jak „tradycyjne” taksówki. Jednocześnie w oficjalnych przekazach szefowie Ubera na każdym kroku zapewniają, że firma już za chwilę zastąpi kierowców flotą samochodów bezzałogowych kierowanych przez sztuczną inteligencję.

Innym znanym inwestorem w automatyzację (magazyny, ciężarówki, drony) i robotyzację jest kierowany przez Jeffa Bezosa Amazon. Tak jak w przypadku Ubera firma doskonale łączy futurystyczną narrację „końca pracy” z wczesnokapitalistyczną etyką zarządzania. Amazon szczególną wagę przywiązuje do doskonalenia sposobów dokładnego nadzorowania swoich podwładnych, którzy zmuszani są m.in. do noszenia elektronicznych opasek rejestrujących każdą sekundę spędzoną w pracy i wibrujących, gdy według firmy coś jest nie tak. W 2013 r. Bezos ogłosił, że w ciągu 4–5 lat inteligentne drony będą dostarczać przesyłki Amazona. Tego ambitnego celu nie udało się co prawda osiągnąć, ale za to jak najbardziej ludzcy pracownicy firmy w coraz większym stopniu działają jak maszyny. Mimo protestów związków zawodowych polski oddział firmy Bezosa broni „opaskowania” jako rozwiązania „zwiększającego komfort pracy”.

E-commerce’owy moloch w 2017 r. ogłosił konkurs adresowany do lokalnych amerykańskich władz zainteresowanych tym, aby to właśnie u nich firma zbudowała nową siedzibę i dała pracę 50 tys. osób. Spośród 238 zgłoszeń szczególnie ciekawą ofertę złożyło Chicago. Wietrzne Miasto obiecało Amazonowi nie tylko zwolnienie firmy ze wszystkich należnych miastu podatków i opłat, lecz także zaproponowało wyjątkowy bonus: prawo do pobierania danin, które jej pracownicy odprowadzają dziś do kasy publicznej. Według władz Chicago ta nowatorska zachęta – na którą zresztą Amazon się nie skusił, wybierając przedmieścia Nowego Jorku i Waszyngtonu – miała przeciwdziałać nadciągającemu technologicznemu bezrobociu. Sęk w tym, że mówienie o innowacyjności w tym przypadku to mocne nadużycie. Podobne rozwiązania są stare jak świat. Cieszyły się popularnością już w czasach, gdy nie było nie tylko robotów, ale nawet druku. W średniowieczu lokalny możnowładca lub Kościół mogli upoważnić lenników do pobierania od poddanych należnych danin lub wykonywania innych uprawnień feudalnych. Trudno o bardziej paradoksalną perspektywę: marząc o wyzwalających nas z przymusu pracy inteligentnych robotach, zmierzamy w stronę porządku rodem z wieków ciemnych.

Decyzja o zastąpieniu ludzi przez technologie nie jest automatyczna. Zależy od szefostwa i właścicieli, którzy podejmują ją na podstawie kalkulacji zysków, obowiązującego prawa i podatków, wizerunku firmy czy presji społecznej. Niektóre branże od dawna opierają się na pracy ludzi tylko dlatego, że jako zwierzęta stadne lubimy wchodzić w kontakty z drugim człowiekiem. Słuchając muzyków na koncercie, robiąc zakupy na bazarku czy jedząc w restauracji zamiast w barze szybkiej obsługi, „zwalniamy” z pracy samoobsługowe roboty, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Czekając na osobliwość technologiczną, nie rezygnujmy więc z „Człowieka 1.0” i zdobyczy, które w ostatnich wiekach sobie wywalczył. Może się bowiem okazać, że wbrew marzeniom futurystów to nie krzem, ale ludzkie białko nadal będzie najważniejszym zasobem ludzkości.

Czytaj również:

Magazyn powie co go boli
Wiedza i niewiedza

Magazyn powie co go boli

Agata Romaniuk

Pralka jedzie windą 9 sekund. Musi się śpieszyć, bo za nią niepokoją się lodówka i piekarnik.

Naraz mogą jechać trzy, każde na różnych wysokościach. Magazynierzy mówią na windę „pater noster”, bo o wszystkie sprzęty dba jednakowo czule. W dodatku nigdy się nie męczy i kursuje na okrąg­ło. A pralki i lodówki jadą same, nie pilnuje ich żaden człowiek. Bo też cel ostateczny mają wszystkie identyczny: automatyczny magazyn wysokiego składowania. Najwyższy w Europie, z zewnątrz niepozorny, ot, szara kostka, prawdziwy wieżowiec wśród magazynów. Prawie 47 (46,5 m) metrów wysokości. 17 pięter. 6000 m² powierzchni. W górę. Króluje nad niską, ceglaną zabudową Wronek, gdzie mieści się fabryka sprzętu AGD. Na szarych panelach elewacji czerwony neon Amica. A w środku tłum. Pralki, lodówki, piekarniki, płyty grzewcze i inne sprzęty. Maksymalnie 230 tys. urządzeń dużego AGD na 17 poziomach. To samo w sobie może nie byłoby takie spektakularne, gdyby nie to, że magazyn jest żywym organizmem, który nie śpi i nie odpoczywa. A steruje nim jeden człowiek. Właściwie to stara się mu nie przeszkadzać.

Czytaj dalej