
Pogrzeb nieistniejącej poetki, łapówki za mówienie po czesku, sfałszowane rękopisy. Czeski film? Nie, to tylko czeskie odrodzenie narodowe.
Dvůr Králové nad Labem, 16 września 1817 r. Tego dnia Václav Hanka, poeta oraz bibliotekarz Muzeum Królestwa Czeskiego, wspina się na wieżę kościoła św. Jana Chrzciciela. Jego uwagę zwraca zakurzony pęk strzał. Grzebiąc w nich, Hanka natrafia na pożółkłe ze starości i zabrudzone karty pergaminu. W mroku niewiele widać, więc znosi je na dół. Po chwili lektury wie, że trzyma w rękach nie lada zabytek. Prawdziwy czeski skarb. Rękopis – nazwany później królowodworskim – zawiera kilkanaście przykładów XIII-wiecznej czeskiej poezji, w tym fragmenty eposu rycerskiego opiewającego zwycięstwa Czechów nad obcymi najeźdźcami. Czeskie społeczeństwo, które dopiero się odradza, cierpi na „głód historyczności”, wielkiej, bohaterskiej przeszłości, z której mogłoby być dumne. Anglicy mają Beowulfa, Niemcy Pieśń o Nibelungach, a tu proszę – czeski epos na miarę homeryckiej Iliady. Przypadek? Nie sądzę.
Czeska Iliada czy sprytne fałszerstwo?
Rok wcześniej poeta Josef Linda odnajduje w jednej z posiadanych książek tzw. Pieśń wyszehradzką. I niby nic w tym niepokojącego – w końcu w podobny sposób odnalazły się polskie Kazania świętokrzyskie. Ale tutaj cud goni cud i cudem pogania, bo rok po odkryciu Hanki hrabia Franz Kolovrat otrzymuje anonimowo pocztą (jak dogodnie!) fragment poematu Sąd Libuszy składającego się na tzw. rękopis zielonogórski. Niektórzy historycy zaczynają mieć wątpliwości co do autentyczności odnajdowanych rękopisów, jednak zostają zakrzyczani. Dopiero po kilkudziesięciu latach uda się dowieść, że manuskrypty nie były oryginalnymi średniowiecznymi zabytkami, lecz falsyfikatami, zręcznie wykonanymi przez Václava Hankę. I znów nie on jeden w tej epoce posuwał się do „poprawiania” historii.