Może widzieliście w Internecie zdjęcie przedstawiające parę zaprzyjaźnionych pingwinów małych, które wieczorami spotykają się, by płetwa w płetwę podziwiać światła Melbourne odbijające się w morzu? Muszę przyznać, że w pierwszej chwili zareagowałem na tę fotografię sceptycznie. Ale czy słusznie? Czy tylko ludzie zdolni są do zachwytu?
Nie trzeba być romantykiem, żeby dostrzec, że świat przyrody pełen jest piękna. Od malowniczych krajobrazów po niewiarygodnie kolorowe ptaki i ryby – wszędzie natykamy się na widoki, które nawet najmniej skłonnym do wzruszeń osobom choć na chwilę zapewnią estetyczną przyjemność. Sam nie jestem nadmiernie egzaltowany, a przynajmniej za takiego się nie uważam, ale gdy na przykład mój statek po podniesieniu kotwicy w Ilulissat na Grenlandii wypływa w bajkowy świat złotokrwistego zachodu słońca i niewiarygodnie niebieskich gór lodowych odbijających się w tafli płynnego złota, mam ogromną estetyczną satysfakcję. W takich chwilach niemal słyszę w głowie delikatne klikanie – to wszystko wskakuje nagle na swoje miejsce, a ja czuję, że świat wokół mnie jest dokładnie taki, jaki powinien być, i nie ma innego miejsca, w którym chciałbym właśnie się znaleźć.
Z zachwytem nie aż tak sycącym, ale za to bardziej gwałtownym podziwiam drobiazgi, jak choćby barwy mandaryna wspaniałego czy rogatnicy Picasso. Przy okazji: łatwiej by mi było o tym pisać, gdyby „Przekrój” był pstrokatym czasopismem krzyczącym fotografiami, tylko wtedy bym tu nie chciał pisać. Więc proszę, zrób sobie tę przyjemność i w wolnej chwili wyszukaj zdjęcia zwierząt, o których wspominam, bo są niesamowite. Oczywiście ładne są też kwiaty, motyle i muchomory, a ja – być może nie całkiem obiektywnie – wśród najpiękniej ubarwionych istot wymieniłbym również pingwiny królewskie. No i chyba nie istnieje na świecie twardziel czy twardzielka, z ust których nie wydarłby się choć cichutki jęk rozczulenia na widok morskiej owieczki (Costasiella kuroshimae) lub właściwie któregokolwiek z jej nagoskrzelnych krewniaków ślimaków.
W oku patrzącego
Całą tę zachwycającą różnorodność widzimy dzięki komórkom siatkówki, która zamienia światło w impulsy nerwowe, oraz mocy mózgu, który te sygnały interpretuje. Przypomnijmy: w ludzkim oku występują dwa główne rodzaje komórek światłoczułych. Pręciki odpowiadają raczej za postrzeganie kształtów i ruchu, pozwalają nam też widzieć w półmroku. Od barw są czopki. Większość z nas ma ich w oku trzy odmiany, z których każda najentuzjastyczniej reaguje na światło o innej długości fali. Niektóre z naszych czopków najsilniej pobudzane są przez fale długości 420 nm (widzimy je jako światło niebieskie), inne najmocniej reagują na 534 nm (zielone), a jeszcze inne na 564 nm (czerwone). Wszystkie wysyłają raporty do mózgu, a ten to interpretuje, analizuje i stwarza sobie kolorowy obraz. Na przykład – jak zapewne pamiętacie – światło, które widzimy jako białe, to po prostu mieszanina fal elektromagnetycznych o różnej długości. Czyli piękno naprawdę rodzi się w oku patrzącego i choć większość z nas potrafi się dogadać co do tego, że coś jest niebieskie, to możliwe, że każdy postrzega tę niebieskość inaczej.
Różne zwierzęta dysponują różnymi narzędziami. My mamy trzy rodzaje czopków, ale motyle mają ich pięć. A rawka błazen – najbardziej niewiarygodny skorupiak na świecie, przy którego wymyślaniu Darwin musiał być pod wpływem niebywale interesujących chemikaliów – ma ich aż szesnaście! Co więcej, potrafi każdym okiem widzieć przestrzennie, bo w każdym ze swoich dwojga oczu ma trzy ośrodki najwyższej precyzji postrzegania. Dlatego jej jedno oko daje bardziej trójwymiarowy obraz niż naszych dwoje. Dodatkowo każde z nich porusza się niezależnie, na własnej szypułce, umożliwiając 360-stopniowy ogląd świata. A zakres widzenia rawki obejmuje nie tylko to, co arogancko nazywamy „światłem widzialnym” (czyli tym, co widzi człowiek), lecz także ultrafiolet i podczerwień. Jakby tego było mało, skorupiak ten potrafi też dostrzec polaryzację światła. Nigdy nie będziemy w stanie wyobrazić sobie, jak wygląda świat rawki.
Nie musimy jednak wyszukiwać aż tak egzotycznych przykładów. Pszczoły i liczne ptaki również widzą w zakresie UV. Pustułki wykorzystują tę zdolność do wyszukiwania gryzoni. Mocz drobnych ssaków błyszczy w nadfiolecie, więc polujące na nie sokoły szukają fioletowych śladów. Jeśli teren jest gęsto nimi usiany – czy raczej obsiusiany – oznacza to, że podano do stołu. W ultrafiolecie nawet znajome obiekty wyglądają zupełnie inaczej. Szpaki wydają nam się połyskliwie szpakowate, lecz w świetle UV stają się kolorowe.
Tylko czemu służą te wszystkie ornamenty? Czasem, same w sobie, niczemu – w morskich głębinach żyją krwistoczerwone kraby, których pysznych barw nikt nie dostrzega, bo nie dociera tam żadne światło. Po prostu przypadkiem tak wyszło i widocznie nie wiąże się to dla nich z żadnymi kosztami, więc ewolucja nie miała powodu, by eliminować tę nieistotną cechę. Z kolei wspomniane wcześniej morskie owieczki swoją zieloną barwę zawdzięczają symbiotycznym glonom, które hodują w skórze. Dzięki nim ślimaki te są jedynymi na świecie zwierzętami zdolnymi do fotosyntezy.
Jednak bardzo często ubarwienie ma konkretny cel i niesie informację. Na przykład, choć dla nas to niewidoczne, pszczoła patrząca na kwiaty widzi w nich wyraźne ultrafioletowe linie prowadzące do źródła nektaru, niczym strzałki wskazujące kierunek zwiedzania. Czasem przesłanie jest odwrotne: u wielu zwierząt – takich jak tropikalne płazy bezogonowe zwane drzewołazami albo ryby określane jako ognice lub skrzydlice, ale też u salamandry plamistej, kumaka czy osy – jaskrawe barwy ostrzegają nieprzyjaciół, że ozdobione nimi zwierzaki są trujące bądź jadowite. (Przy okazji: jeśli ktoś jest jadowity, to jak cię dziabnie, możesz umrzeć, a jak trujący, to umierasz, gdy to ty go dziabniesz. Tak czy siak, lepiej uważać – niezależnie od porządku dziabania). Czasem ta wiadomość jest sprytnym oszustwem. Wąż królewski, czyli lancetownik mleczny, ma czerwone ciało poprzedzielane czarno-białymi pierścieniami. Jego ubarwienie, choć sam nie jest jadowity, bardzo przypomina ubarwienie innego, jadowitego węża – koralówki arlekin – przez co też działa na wrogów odstraszająco.
Paw Darwina
Często jednak kolorowe ozdoby służą nie wojnie, lecz miłości: przypodobaniu się potencjalnym partnerkom. I tu zaczynają się ewolucyjne schody. W roku 1860 sfrustrowany Karol Darwin pisał do swojego przyjaciela, amerykańskiego botanika i ewolucjonisty, Asy Graya: „Kiedy tylko spoglądam na pióro z pawiego ogona, robi mi się niedobrze!”. Ta reakcja wydać się może nieco dziwna – przecież pawie pióra są jedną z najpiękniejszych rzeczy na świecie. I w ogóle cały pawi ogon oraz sposób, w jaki samiec chwali się nim przed koleżankami: jaki jest wspaniale długi, bogaty, ciężki… No właśnie, w tym tkwi problem. Z takim ogonem prawie nie da się latać. To dlatego odkrywca doboru naturalnego (który raczej powinien się nazywać selekcją naturalną, bo nikt tam żadnego doboru nie dokonuje, to się wszystko samo dzieje) miał poważny kłopot. Bo jak dobór naturalny miał dopuścić do powstania czegoś tak niepraktycznego jak pawi ogon – symbol wszelkich ekstrawaganckich zachowań i ornamentów, które w żaden sposób nie mogą ułatwiać przeżycia, a których przyroda jest pełna?
Jak miał to w swoim zwyczaju, Darwin dochodził do rozwiązania problemu mozolnie i powoli. W roku 1871 opublikował kolejne przełomowe dzieło O pochodzeniu człowieka i doborze w odniesieniu do płci. To tam wprowadził pojęcie doboru płciowego, który czasem działa w odwrotną stronę niż dobór naturalny. U bardzo wielu gatunków występuje wyraźna różnica w wyglądzie samców i samic określana jako dymorfizm płciowy. Na ogół samce są albo zdecydowanie większe, albo dużo bardziej kolorowe, albo mają jakieś dodatkowe atrybuty (np. poroże u jeleni), albo pięknie – a przynajmniej głośno – śpiewają. I to samce konkurują o względy partnerek. Jest kilka gatunków, takich jak chodzące po pływających liściach tropikalne ptaki zwane długoszponami lub żyjące w Arktyce płatkonogi płaskodziobe, u których to samica jest większa i bardziej jaskrawa, ale zasada jest ta sama, bo u nich to panie konkurują ze sobą o względy niepozornych panów, którym następnie składają jaja i zostawiają całą opiekę nad pisklakami, a same ruszają na kolejne podboje. Nie lubię powiedzonka o wyjątku potwierdzającym regułę, jednak do długoszponów i płatkonogów pasuje jak ulał. Według Darwina strona wybierająca ma jakieś swoje estetyczne preferencje, więc strona wybierana w toku ewolucji właśnie takie cechy rozwija, które tej pierwszej się podobają. Nie brzmi to zbyt kontrowersyjnie ani skomplikowanie, prawda?
Niestety, Darwin nie znał zasad dziedziczenia genetycznego i nie potrafił wyjaśnić, jak by to miało działać w praktyce. Jego koncepcja natychmiast spotkała się z falą krytyki ze strony przyrodników – bardziej darwinowskich niż on sam. Jednym z nich był współtwórca teorii ewolucji, Alfred Russel Wallace, który stwierdził, że to niemożliwe, by zwierzęta miały wystarczające zdolności kognitywne, aby oceniać estetykę czegokolwiek.
Z czasem zaczęły pojawiać się różne hipotezy, według których jaskrawe ubarwienie może świadczyć o doskonałej kondycji zalotnika, o braku pasożytów itp. Kulminacją tego ciągu myślenia stała się – moim zdaniem bardzo ciekawa – zasada handicapu, czyli upośledzenia, którą w roku 1975 zaproponował izraelski ornitolog Amotz Zahavi. Według niego pawie ogony oraz inne ekstrawagancje tego typu wyewoluowały właśnie z powodu swojej niepraktyczności. Samce sygnalizują w ten sposób, że są tak kapitalne, iż pomimo ewidentnego upośledzenia wciąż dają radę, więc warto z nimi mieć potomstwo, bo oferują naprawdę niesamowite geny. Ta błyskotliwa koncepcja wyjaśnia nie tylko kosztowne ornamenty u ptaków. Robin Baker – badacz zachowań seksualnych wśród ssaków, głównie ludzi, na którego wykłady miałem przyjemność uczęszczać w ostatniej dekadzie poprzedniego tysiąclecia – argumentował, że ten sam mechanizm dotyczy facetów kupujących drogie i niepraktyczne samochody, pijących dużo alkoholu, a pewnie teraz dodałby do listy latanie w kosmos własną rakietą za bardzo duże pieniądze, które można by znacznie lepiej i sensowniej wydać na naszej nienarzekającej na brak problemów planecie. Ponieważ lubię wysnuwać logiczne wnioski i cenię sobie praktyczne zastosowania naukowych teorii, to gdybym miał kiedykolwiek w życiu próbować kogoś poderwać, muszę pamiętać, żeby najpierw obciąć sobie prawą dłoń, a wcześniej (jedną dłonią byłoby mi trudno) przypiąć do nogi więzienną kulę. Jestem pewien, że nikt by mi się wtedy nie oparł…
Ogony i altany
Może więc nie tędy droga? Może jednak warto wrócić do oryginalnej koncepcji Darwina i przyznać, że samice mogą kierować się przy wyborze partnera preferencjami estetycznymi? Już w roku 1915 Ronald A. Fisher, brytyjski biolog i matematyk, ugruntował tę ideę w matematycznych algorytmach, prezentując genetyczny mechanizm doboru płciowego. Według niego do powstania wybujałych ornamentów prowadzą dwa etapy. Na początku – zgodnie z poglądami Wallace’a – atrakcyjny wygląd rzeczywiście sygnalizowałby dobrą kondycję kandydata: wybieranie pięknych partnerów prowadziłoby zatem do posiadania wysokiej jakości potomstwa. Ale potomstwo to otrzymałoby w spadku nie tylko dobrą kondycję, lecz także cechę, która była jej oznaką, oraz pewną preferencję tej cechy. Jeśli przykładowo byłby to dłuższy ogon u samca, to potomstwo takiej pary dziedziczyłoby zarówno geny dłuższych ogonów (synowie po ojcu), jak i geny słabości do dłuższych ogonów (córki po matce). W kolejnych pokoleniach ogony samców mogą się więc robić coraz dłuższe, a samice mogą chętniej je wybierać.
W ten sposób dobór płciowy potrafi wyrwać się z logiki doboru naturalnego i prowadzić do groteskowych, niepraktycznych efektów. Fisher nazwał to procesem ucieczkowym. Można tym mechanizmem wytłumaczyć powstanie tak absurdalnych ornamentów jak poroże jelenia olbrzymiego, zwanego też łosiem irlandzkim. Był on mniej więcej wielkości współczesnego łosia, lecz jego poroże miało 3,5 m szerokości! Ponieważ jednak dobór naturalny nie jest może rychliwy, ale za to sprawiedliwy, te dziwaczne zwierzęta wyginęły nieco ponad 7 tys. lat temu. Ich wybujała ozdoba, ważąca nawet 40 kg, na dłuższą metę okazała się zbyt kosztowna.
Jednak czy dowodzi to, że zwierzęta – poza rodzajem Homo – zdolne są do zachwytu? Z zaakceptowaniem faktu, iż nasi praprzodkowie zachwycać się potrafili, problemu raczej nie mamy. Za najstarsze znane dzieło sztuki uchodzą obecnie kości wspomnianego jelenia olbrzymiego przyozdobione szewronowym (jodełkowym) wzorkiem przez naszych kuzynów, neandertalczyków 51 tys. lat temu. Homo sapiens zaś już kilkadziesiąt tysięcy lat temu pięknie malował na skałach całego świata. Swoją drogą najsłynniejsza z europejskich grot udekorowanych malowidłami, czyli jaskinia Lascaux, została odkryta w roku 1940 w wyniku osunięcia się gruntu. Wcześniej prowadził do niej ciasny tunel długości około kilometra i to tamtędy przeciskali się neolityczni artyści. Co trzeba mieć w głowie, żeby mozolnie czołgać się w głąb ziemi, w absolutnych ciemnościach, aby stworzyć arcydzieła, które nigdy nie ujrzą światła dziennego? Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem zachwycony.
W 2012 r. najwybitniejsi przedstawiciele neuronauk z całego świata podpisali w Cambridge deklarację o świadomości (The Cambridge Declaration on Consciousness). W ten sposób tzw. zachodnia nauka w końcu przyznała, że inne zwierzęta też mają swoje osobowości, uczucia, emocje i charaktery. Uważam to wydarzenie za wyjątkowo żenujące: czy nikt z tych ekspertów nie mieszkał wcześniej z psem ani kotem? W moim życiu towarzyszyłem już siedmiorgu kotom oraz kotkom i każde z nich było zupełnie inną istotą. No ale ponoć lepiej późno niż wcale, więc się nie czepiajmy. Tak czy siak, teraz już oficjalnie wiemy, że nie mamy monopolu na zdolność postrzegania świata przez pryzmat inny niż przydatność do spożycia. Czyli nic nie stoi na przeszkodzie, by uznać, że nie tylko my możemy coś lubić, bo wydaje się nam to ładne. Z takiej perspektywy dużo więcej sensu nabierają oszałamiające szaty godowe rajskich ptaków, czyli cudowronek, albo ich niesamowite tańce i popisy. Wspomniany wcześniej ogon pawia naprawdę mógł wyewoluować dzięki specyficznemu poczuciu estetyki pawich samiczek. A jest ono rzeczywiście bardzo wysublimowane – różne eksperymenty dowiodły, że pawim kurom podobają się najbardziej ogony liczące 144 lub więcej oczek. Poniżej tej magicznej liczby samce nie mogą liczyć na spektakularne sukcesy, ale powyżej niej dziewczynom jest już w zasadzie wszystko jedno i coraz liczniejsze oczka przestają mieć znaczenie.
Są jednak na świecie ptaki, przy których pyszny paw jest zaledwie amatorem. Jeden z nich to jego krewniak – argus malajski. Budził on już zachwyt Darwina, a Richard O. Prum w książce Ewolucja piękna pisze, że zdobi go najbardziej złożony ornament w świecie zwierząt. Bujne lotki tego ptaka, poza licznymi subtelniejszymi wzorami, uatrakcyjniają na całej ich długości liczne oczka (stąd nazwa zwierzęcia nawiązująca do znanego z greckiej mitologii olbrzyma Argosa o stu oczach) wycieniowane tak, że tworzą wrażenie trójwymiarowych baniek. Im dalej od nasady pióra, tym większe oczka, więc samica, którą argus gwałtownie otacza kloszem swoich rozpostartych skrzydeł, nagle znajduje się w cudownym świecie pełnym lśniących bombek jednakowej wielkości.
Samcze popisy nie ograniczają się do wykwintnych strojów. Niektórzy zalotnicy tworzą przemyślane konstrukcje, by dzięki tym nieruchomościom uwodzić wybredne partnerki. Altannik lśniący oczyszcza działkę budowlaną z wszelkich gałązek i kamyków, po czym dekoruje ją kolorowymi, najczęściej niebieskimi obiektami. Pośrodku placu wznosi altankę, która nie służy niczemu innemu niż kopulacji, o ile wybranka da się skusić. Jednak najbardziej niesamowite konstrukcje miłosne nie są dziełem ptaków, tylko niektórych rozdymek – niepozornych ryb znanych z tego, że w chwili zagrożenia napełniają całe ciało wodą, zmieniając się w niejadalną, najeżoną kolcami piłkę. Ich samce pracowicie rzeźbią w piasku na dnie morza wspaniałe ozdobne kręgi średnicy nawet 2 m, poświęcając ich tworzeniu kilka dni wytężonej pracy. Nas to zachwyca, ale dlaczego tak trudno nam zrozumieć, że samicy rozdymki taki krąg może się autentycznie podobać?
Darwin już dawno napisał, że różnice między nami a innymi zwierzętami mają charakter jedynie ilościowy, a nie jakościowy. Czyli nie istnieją żadne cechy, których obecność wyróżniałaby ludzi, pewne z nich są u nas tylko bardziej rozwinięte. Dlatego – pomimo mojego początkowego sceptycyzmu – lubię myśleć, że przywołanym na samym początku pingwinom ze zdjęcia Tobiasa Baumgaertnera rzeczywiście po prostu podobają się światła nocnego miasta odbite w zatoce. A kochający nas pies naprawdę uważa nas za najpiękniejszą istotę na świecie, nawet wczesnym rankiem.