Niebo gwiaździste nade mną Niebo gwiaździste nade mną
i
Pavol Ďuriš w Parku Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša
Kosmos

Niebo gwiaździste nade mną

Mateusz Demski
Czyta się 15 minut

Sztuczne światło zanieczyszcza atmosferę, ze świecą szukać miejsc wolnych od tego problemu. Do takich poszukiwań zaprasza słowacki pasjonat astronomii Pavol Ďuriš.

Naturalne ciemne niebo przez tysiąclecia było dla ludzi czymś zwykłym – w końcu zawsze mieliśmy nad sobą gwiazdy. Dzisiaj nie ma już w zasadzie miejsc zupełnie ciemnych, a prawie cała Polska jest zanieczyszczona sztucznym światłem. W dużych miastach noc nie zapada. W tych mniejszych nie widać Drogi Mlecznej. Wpływa to nie tylko na ludzi, lecz także na całą biosferę.

Jedną z ostatnich enklaw, w których można cieszyć się widokiem prawdziwie ciemnego nieba, jakie pamiętali nasi przodkowie, są Bieszczady. To tam od lat mieszka Pavol Ďuriš, pasjonat astronomii z Bratysławy. I patrzy na gwiazdy.

W 2013 r. przedstawiciele Bieszczadzkiego Parku Narodowego, gmin Lutowiska i Komańcza oraz Lasów Państwowych podpisali memorandum w sprawie utworzenia Parku Gwiezdnego Nieba „Bieszczady”. Chcieli w ten sposób ochronić wyjątkowe środowisko naturalne, jakim jest nocna ciemność, przed zanieczyszczeniem sztucznym światłem. W Polsce mało kto ma świadomość problemu, mimo że naturalne ciemne niebo jest takim samym dobrem jak czysta woda, czysta gleba czy czyste powietrze. A to jest dziś szczególnie zagrożone.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W 2023 r. roku Park Gwiezdnego Nieba obchodził 10-lecie istnienia. Na pomysł jego utworzenia wpadł Pavol Ďuriš, Słowak z pochodzenia. Maciej Kozłowski w książce Zanim wyjedziesz w Bieszczady. Nocny pociąg nazywa go bieszczadzkim Heweliuszem.

Ale jak to wyglądało? Czy to przypadek, że pasjonat astronomii z Bratysławy zatroszczył się akurat o gwiaździste niebo w Bieszczadach i postanowił zamieszkać w takim miejscu?

Tu Pavol rozpoczyna swoją opowieść.

Pierwszy teleskop

Pavol był dzieckiem, którego wszystko szybko nudziło. Miał różne zainteresowania, ale zaraz tracił koncentrację, motywację i uwagę. Astronomia przyszła nagle; sam nie wie, dlaczego skierował myśli ku górze i czemu tak go to zachwyciło. Najpierw patrzył w niebo gołym okiem. Pamięta, jak był z rodzicami u przyjaciół pod Bratysławą. Nie mieli jak wrócić, więc ci zaoferowali, że odwiozą ich samochodem. Patrząc przez okno, pierwszy raz zwrócił uwagę na gwiazdy. Później, w wieku 12 lat, zapisał się do kółka astronomicznego, w którym miał dostęp do pierwszych teleskopów, mógł wypożyczyć je sobie do domu.

Wreszcie zbudował swój.

Była to zwykła zabawka, dostał ją w prezencie od rodziców. Plastikowe rurki, plastikowe soczewki. Dziwny wynalazek NRD nazywał się Astro Cabinet 90. Kiedy złożył całość, od razu poszedł na balkon i przez godzinę wpatrywał się w migającą biało-niebieską kropkę na niebie. Możliwe, że zobaczył wtedy Wegę.

Ale czy to rzeczywiście była akurat ta gwiazda, tego Pavol nie jest pewien. Długo wmawiał sobie, że przez plastikową rurkę można zobaczyć cały kosmos. Dwa lata temu pomyślał, że wróci do tamtego wspomnienia. Na internetowej aukcji kupił ten sam enerdowski zestaw małego astronoma.

– Aż dziwne, że było cokolwiek przez to widać. – Pavol się śmieje.

Niemniej były radość i zadowolenie, lunetą mógł bawić się bez końca. To pierwsze hobby, które pochłania go całkowicie. Pavol ma 12 lat i zostaje astronomem.

Nigdy więcej nie powie, że się nudzi.

Galileusz w telewizorze

Mieszkają z rodzicami w dzielnicy Petržalka. To największe blokowisko Bratysławy i jedno z największych w całej Europie. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: dla aspirującego astronoma nie ma tam warunków na obserwacje. Ale na szczęście jest biblioteka.

Pierwsza książka, którą pożyczył, zawróciła mu w głowie. Mógł ją zabrać do domu tylko na jakiś czas, więc gdy zbliżał się termin zwrotu, wydłużał okres wypożyczenia. Z czasem książka była już w takim stanie, że zniknęła z półki i stracił z nią kontakt na kilkadziesiąt lat. Wpadł na nią ostatnio w antykwariacie, ale zrozumiał, że pamięć znowu spłatała mu figla.

Książka jest pięknie zachowana, lecz kartki zapełniają szarobure ilustracje i fotografie. Pavol przekonuje, że zapamiętał to inaczej – jako kolorowe, zapierające dech w piersiach obrazy.

I dodaje:

– Na Słowacji mówimy, że to taki spomienkový optimizmus. Nostalgiczny optymizm.

Książka nazywa się V hlubinách vesmíru [W głębinach wszechświata]. Napisał ją Jiří Grygar, czechosłowacki popularyzator astronomii. W latach 1981–1991 prowadził telewizyjny program Okna vesmíru dokořán [Okna wszechświata otwarte na oścież]. Największą atrakcją były jednak animowane wstawki „króla czechosłowackiego komiksu” Kájego Saudeka.

Z rogu telewizora przemawiał rysunkowy Galileusz.

Było też wspomniane kółko astronomiczne. Zajęcia odbywały się w Parku kultúry a oddychu – największym centrum kultury w Bratysławie. Zwykle wyglądało to tak, że pierwsza była część teoretyczna, czyli prelekcje w salce. Po zmierzchu zaś wyciągało się z blaszaka teleskopy i szło się z nimi nad Dunaj.

Jednak największą atrakcję stanowiły letnie ekspedycje astronomiczne. Kawałek za miastem, w malutkiej osadzie w Małych Karpatach. Podczas jednego z obozów Pavol zgubił się w lesie: pomylił mu się kierunek.

– Ja się wtedy nie mogłem odnaleźć, bo było tak ciemno – wspomina. – Nic nie było widać, przypadkiem wszedłem nie do tej chatki, co trzeba.

W taki oto sposób Pavol zafascynował się ciemnym niebem.

Lutowiska, pokaz astronomiczny w Parku Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša
Lutowiska, pokaz astronomiczny w Parku Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša

Rower zamiast Chile 

Miał szansę na studia astronomiczne. Jiří Grygar wzniecił w nim jednak wątpliwości. W książce W głębinach wszechświata napisał, że prędzej człowieka potrąci karawan, niż zdobędzie pracę w obserwatorium. Pavola to zniechęca, ojciec też przekonuje, że patrzenie w niebo nie jest najlepszym sposobem na życie. Chłopak postanawia więc być rozsądny. Wybiera informatykę, ale astronomię zostawia sobie jako pasję. Gdy Bratysława zyskuje dostęp do Internetu, zaczyna śledzić fora astronomów amatorów ze Stanów Zjednoczonych. Piszą o ciemnym, rozgwieżdżonym niebie nad pustynią w Arizonie.

Pavol, chcąc znaleźć takie miejsce w Europie, zaczyna studiować atlas zanieczyszczenia światłem. Na mapach widać kolorowe plamy. Dla przykładu Śląsk, aglomeracja o dużym zagęszczeniu, ma kolor czerwony. Mniejsze zanieczyszczenie światłem oznacza, że skala przechodzi w łagodniejsze barwy: pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, wreszcie czarny.

W tej chwili jedyna czarna plamka w Unii Europejskiej znajduje się w Bieszczadach.

Zanim ruszy na wyprawę, powtarza wszystkim, że zanieczyszczenie światłem jest poważnym tematem. Próbuje popularyzować tę sprawę, jak tylko się da. Pisze artykuł, który trafia na rozkładówkę dziennika „Nový Čas”, jednego z najpoczytniejszych słowackich tabloidów.

Artykuł o astronomii ląduje tuż obok reklam erotycznych.

To niespodziewanie otwiera przed nim nowe możliwości, właśnie wtedy dostaje zaproszenie do Słowackiego Towarzystwa Astronomicznego. Specjalnie dla niego zostaje uruchomiony nowy wydział ds. badań nad zanieczyszczeniem światłem. Pavol kompletuje ekipę z przyjaciół i osób zainteresowanych tematem. Ruszają w Alpy, Tatry, ale nie są zadowoleni. Najbliższa Arizonie okazuje się wyspa La Palma, należąca do archipelagu Wysp Kanaryjskich.

Akurat trwa budowa największego teleskopu świata – Wielkiego Teleskopu Kanaryjskiego.

Pavol nie może uwierzyć w to, co tam widzi. Pierwszy raz doświadcza ciemnego nieba, gdzie można zobaczyć pełne gwiazd niebo z Drogą Mleczną. Zanieczyszczenie światłem bada za pomocą cyfrowego czujnika (Sky Quality Meter), używanego przez astronomów amatorów. To proste, lecz precyzyjnie skalibrowane urządzenie, które mierzy względną jasność gwiazd z absolutną dokładnością do jednej dziesiątej i relatywną do jednej setnej magnitudy. Rezultaty okazują się oszałamiające.

Wyspy Kanaryjskie są idealnym miejscem do wpatrywania się w rozgwieżdżone niebo. Bez teleskopu da się tam wypatrzyć gwiazdy o jasności nawet 8,1 magnitudy. To znaczy, że każdej bezchmurnej nocy, gdy nie świeci księżyc, można zobaczyć tam ponad 7 tys. gwiazd.

Dla porównania w małych wioskach, gdzie stoi kilka lamp ulicznych – 2,5 tys. W centrach dużych miast, takich jak Kraków – kilkadziesiąt, w porywach do 100 gwiazd.

W naszej Galaktyce jest około 300 mld gwiazd.

Niebo nad La Palmą to eksplozja niezapomnianych wrażeń, dlatego Pavol przez jakiś czas myśli o tym, żeby zostać na Kanarach. Zapisuje się na kurs hiszpańskiego, ale w końcu plany ulegają zmianie. Koledzy myślą już o kolejnej wyprawie. Tym razem za ciemnym niebem będą chcieli jechać aż do Chile.

Pavol rezygnuje. Z pieniędzy, które mógł przeznaczyć na wyprawę, kupuje rower zjazdowy do downhillu. I zamiast do Chile jedzie w Bieszczady.

Darkonauci

Rok 2010. Bieszczady niespodziewanie wymagają czegoś więcej niż Kanary. To już nie wyprawa dla pasjonatów gwiazd, tylko prawdziwa przygoda w dziczy.

Jadą małą grupą. Wśród nich jest Vincent, jedyna osoba niezwiązana z astronomią. To były szwagier Pavola, który na wyprawę zgłasza się jako ochotnik i kronikarz. Pradziadkiem szwagra był František Votruba, znany słowacki poeta i krytyk literacki.

Vincent ma żyłkę literacką, pisze więc opowieść o wyprawie w Bieszczady. Na jednej ze stron notuje: „Chcę zagłębić się w duszę tego dziwnego człowieka, który szuka ciemności”.

Pavola i resztę ekspedycji nazywa darkonautami.

Pierwszy dzień, pierwsza przygoda. Pavol jedzie w Bieszczady z jednym celem: chce tylko obserwować niebo. Ani myśli o szukaniu miejsc noclegowych czy o tym, że jest szczyt sezonu i wszystko już dawno zarezerwowane. Na miejsce dojeżdżają nad ranem. Dochodzą do wniosku, że zamiast rozkładać ręce, lepiej będzie ruszyć w kierunku Tarnawy, pod granicę z Ukrainą. A więc jadą, kluczą; po drodze trafiają na nieznajomego, który – choć lato w pełni – jest grubo ubrany. Przez chwilę myślą, że to uchodźca ze Wschodu, ale okazuje się on miejscowym.

Pavol nie mówi jeszcze dobrze po polsku, duka jedynie, że szukają mieszkania.

W ten sposób rozwiązuje się problem noclegu.

Mężczyzna zaprasza ich na tydzień do siebie. Mieszka w leśniczówce, która okazuje się wymarzoną bazą do pomiarów, przerastających ich oczekiwania. Bieszczady nie odstają od Wysp Kanaryjskich; jedyna różnica polega na tym, że liczba nocy z bezchmurnym niebem jest w naszym regionie dużo mniejsza. Mimo to na bieszczadzkim niebie są widoczne zjawiska, o których Pavol czytał tylko na amerykańskich forach.

Na przykład światło zodiakalne.

– Układ Słoneczny jest bardzo zapylony, jest tam sporo różnego rodzaju piachu, kamieni, meteoroidów – tłumaczy Pavol. – Jeśli spojrzymy na to wszystko z boku, zobaczymy mgławicę tego materiału. Piach widać na niebie w formie poświaty. Nazywamy ją zodiakalną, bo znajduje się wzdłuż ekliptyki, pozornej orbity Słońca, wśród znaków zodiaku.

John E. Bortle, amerykański astronom amator, stworzył w 2001 r. skalę pomiarową ciemnego nieba. Światło zodiakalne to jeden z warunków, żeby można było mówić o naturalnej widoczności nietkniętej miejskim światłem. Na niebie powinny być też widoczne tzw. przeciwblask i pas zodiakalny. Jeszcze 100 lat temu te zjawiska były naturalne i zauważalne gołym okiem. Potem Edison wynalazł żarówkę, a ludzie zaczęli stosować niewystępujące w przyrodzie oświetlenie. Lampy rozjaśniały ulice i miasta, aż łuna dosięgnęła nieba.

Pavol wraca do Bratysławy, ale już wie, że jeszcze przyjedzie w Bieszczady.

Kiełkuje w nim pomysł utworzenia Parku Gwiezdnego Nieba.

Dolistowie w Dwerniku, Park Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša
Dolistowie w Dwerniku, Park Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša

Głowa Czarownicy

Pierwszy był Park Ciemnego Nieba „Połoniny”, który działa od grudnia 2010 r. Pavol stał się jednym z pomysłodawców, lecz myślami krążył już gdzie indziej.

Z ceremonii otwarcia jedzie prosto w Bieszczady.

To był moment, gdy pomyślał, że skoro powstał park po stronie słowackiej, to równie dobrze może też powstać w Polsce. Już wtedy miał plan, ale jako Słowak z Bratysławy sam niewiele mógł zdziałać. Wszystko się zmieniło, gdy pojawił się Robert Bury, koordynator polskiej części projektu „Astrokarpaty”. Połączyli siły, procedura ruszyła.

To zaczęło się już w 1997 r. Pierwszy park nocnego nieba został założony w kanadyjskim rezerwacie Torrance Barrens. Kolejne zaczęły powstawać w amerykańskich parkach narodowych. Dyskusja na temat ochrony nieba przed sztucznymi źródłami światła nocą cieszy się szczególną popularnością w Stanach Zjednoczonych. Trudno oszacować, jak wiele jest takich miejsc. Można przyjąć, że na całym świecie działa ich ponad kilkaset.

Największy, Greater Big Bend International Dark Sky Reserve, powstał między zachodnią częścią Teksasu a północnym Meksykiem. Łączny obszar to 15 tys. mil kwadratowych. Powierzchnia Parku Gwiezdnego Nieba „Bieszczady” wynosi ponad 113 tys. ha – obejmuje teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego, Parku Krajobrazowego Doliny Sanu i Ciśniańsko-Wetlińskiego Parku Krajobrazowego. To drugi pod względem wielkości obszar chroniony w Europie, zaraz po rezerwacie gwiaździstego nieba Brecon Beacons International Dark Sky Reserve w Walii.

W Ameryce tak naprawdę jest to dość proste. Z inicjatywą założenia parku gwiezdnego nieba wychodzi dany rezerwat przyrody. U nas potrzeba kilkunastu partnerów: gmin, parków krajobrazowych, Lasów Państwowych, organizacji przyrodniczych.

Chodzi jednak o to samo: ochronę najciemniejszych zakątków planety.

Pytam, jak ta ochrona wygląda w praktyce.

– Nie ma podstawy prawnej jako takiej oraz regulacji na poziomie ustawowym, ochrona wynika z dobrej woli sygnatariuszy – odpowiada Pavol. – Na zebraniu każda ze stron podpisuje umowę o współpracy. W dokumencie znajdują się rekomendacje i zalecenia, m.in. na temat obszaru i granic parku. Każdy partner zobowiązuje się robić coś w tym zakresie. Park narodowy wprowadził do regulaminu punkt, że nie będzie oświetlał parkingów. A gminy stawiają prawidłowe latarnie.

Prawidłowe to znaczy takie, które bazują na niewłaściwie skonstruowanym oświetleniu kierunkowym. Kiedyś żarówki były montowane w oprawach kulistych, te rozpraszały światło na wszystkie strony. W efekcie leciało ono w górę, prosto w nocne niebo, tworząc łunę, która wcale nie rozjaśniała ulic. Nowoczesne latarnie montowane są pod takim kątem, żeby świeciły tylko w dół. Zamiast z ostrych halogenów korzysta się z bardziej przyjaznych środowisku lamp sodowych. Do tego wszystkie gminy w obrębie parku gaszą światło po godzinie 22.00.

Po pierwsze, obniża to koszty oświetlenia budynków i ulic.

Po drugie, ma zbawienny wpływ na środowisko naturalne.

– Oświetlenie włączane przez nas na noc utrudnia życie zwierzętom i rozstraja ich zegar dobowy – opowiada Pavol. – Większość z nich jest aktywna po zmroku; naturalną rzeczą jest, że potrzebują ciemności. Zanieczyszczenie światłem zaburza równowagę oraz harmonię ich cyklu życia, stają się pobudzone i niespokojne. Może się to odbić na kondycji fizycznej, prawidłowym odżywianiu, a także możliwości rozmnażania się. Każdej doby miliony z nich giną, bo sztuczne źródła światła je dezorientują.

Ponadto zakłócają cykl życia roślin. Na przykład platan, rosnący w wielu mieszkaniach, jest czuły na sztuczne światło. Narusza ono też ekosystemy wodne: od stawów po morza, gdzie namnażają się glony i sinice. Ma zły wpływ również na człowieka.

– Nasz organizm jest tak zbudowany, że gdy po zmierzchu w naszym otoczeniu jest światło inne niż ciepłe, zegar biologiczny się przesuwa – tłumaczy Pavol. – Nie wydziela się melatonina, czyli hormon, który mówi organizmowi, że czas spać, i regeneruje nasze ciało nocą. To powoduje bóle głowy, problemy z koncentracją, bezsenność, ale może też prowadzić do depresji, a nawet chorób sercowo-naczyniowych.

Jest jeszcze jeden problem, zmora wszystkich astronomów: przy zbyt silnym świetle nie widać gwiazd. Bieszczady – jak już wiemy – to jedno z ostatnich miejsc w Europie, gdzie wciąż występuje prawdziwie ciemne niebo. Gołym okiem zobaczymy tam więc światło zodiakalne, przeciwblask, a także obiekty, które zwykle dostrzec można jedynie przez teleskop. Wśród tych ostatnich uwagę zwracają Galaktyka Andromedy i Galaktyka Trójkątna.

Przez teleskop widać Mgławicę Koński Łeb w pasie Oriona i Mgławicę Głowa Czarownicy. Drugą z nich Pavol lubi najbardziej. Jak sam mówi, nie pomagają na nią żadne sztuczki i specjalne mgławicowe filtry. Trzeba mieć idealnie ciemne niebo.

Największą atrakcją pozostaje jednak oszałamiająca Droga Mleczna. To jest widok, dla którego ludzie są w stanie przejechać z drugiego końca Polski.

W Bieszczadach zapanowała moda na astroturystykę.

Edyta Wyban, Park Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša
Edyta Wyban, Park Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša
Pavol Ďuriš, Park Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša
Pavol Ďuriš, Park Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša

Planetarium pod gołym niebem

– Czy to prawda, że każdy może zostać astronomem? – pytam.

– Tak, mówię to każdemu na pokazach – wyjaśnia Pavol. – Przyjeżdżają często zupełni laicy, którzy wiedzą tylko, jak znaleźć Gwiazdę Polarną czy Wielki Wóz. Dwie godziny później już sami są w stanie pokazać palcem konkretne gwiazdozbiory.

Powstanie Parku Gwiezdnego Nieba jest silnie związane z boomem na astroturystykę. Od 2013 r. wzrosła liczba turystów, którzy przyjeżdżają w Bieszczady wyłącznie po to, żeby patrzeć w gwiazdy. Droga Mleczna jest widoczna na terenie całego parku: z punktów widokowych, górskich chat, parkingów nadleśnictw, pól namiotowych i gospodarstw agroturystycznych.

W pierwszym roku istnienia Parku Gwiezdnego Nieba „Bieszczady” w ramach projektu „Bieszczady, niebo i gwiazdy”, uruchomionego przez gminę Lutowiska, gospodarze lokalnych pensjonatów, którzy zainteresowali się tematem, brali udział w specjalnych kursach z astronomii. Zakres szkoleń był szeroki: uczyli się obserwacji nieba, obsługi sprzętu, ale też obcowania z nowym typem turysty.

Pierwsza lekcja: każdy pensjonariusz musi wiedzieć, że samochód przeciętnego astroturysty jest tańszy od jego teleskopu.

Druga: właściciele muszą pogodzić się z tym, że doba hotelowa nie może kończyć się o 9.00, jak do tej pory, lecz co najmniej o 11.00 lub 12.00.

Astroturysta to w końcu ktoś, kto znika gdzieś nocą i pojawia się dopiero nad ranem.

Pavol prowadzi te warsztaty. Poznaje na nich Edytę Wyban.

– Była jedyną, która zgłosiła się na zajęcia z astrofotografii – mówi Pavol.

– Nie potrafiłam nic technicznie, ale szybko zaraziłam się tematem – dodaje Edyta. – Później połączyłam fotografię z samotnymi nocnymi wędrówkami po Bieszczadach. W pewnym momencie nawet to robienie zdjęć nie było już konieczne, tylko samo bycie w ciemności. Ona stała się już dla nas zwyczajna. Przełamaliśmy uniwersalny strach przed ciemnością, który mamy zakodowany głęboko w pamięci komórkowej. Nie zabijamy jej światłem, przeciwnie: my jej szukamy.

Edyta pochodzi z największej w Polsce dziury w ziemi, czyli Bełchatowa. Później wyjechała na 14 lat do Warszawy, następnie – na pięć do Krakowa. Jednak zawsze była blisko natury, potrzebowała jej. Pewnego dnia zrozumiała, że pragnie skrawka miejsca, w którym mogłaby mieć kontakt z przyrodą.

W końcu zaczęła szukać. I znalazła.

To miejsce nazywa się Dwernik. Mała wioska, gdzie mieszka niewiele ponad 100 osób. Gdy się tam przeniosła w 2011 r., zaczęła od razu budować i urządzać gospodarstwo, w którym dzisiaj się spotykamy. To fantastyczna przestrzeń do życia, sam dom jest pięknie przez nią urządzony. Żeby dostać się do środka, trzeba przejść przez masywne czerwone drzwi. Dalej jest hol, a kolejne pomieszczenie to salon. Na ścianach wiszą obrazy Edyty. Do tego stoją tam odrestaurowane, przemalowane na niebiesko meble, pełne tybetańskich gongów, mis i książek. Jest jeszcze mały ganek z widokiem na dziki bieszczadzki krajobraz.

Dwa lata po postawieniu domu Edyta poznała Pavola i razem zamieszkali.

Wspólnie otworzyli też pierwszą astroturystykę w Bieszczadach.

Pokazy astronomiczne były ich małą pasją, organizowali je dla kilku gości. Pavol wystawiał teleskop przed domem lub u sąsiada. Po 11 latach ludzie przyjeżdżają do nich z drugiego końca Polski, żeby w środku nocy pójść na polanę i wznieść wzrok ku gwiazdom.

Każdy pokaz składa się z części multimedialnej oraz praktycznej: najpierw jest prelekcja, potem można popatrzeć w niebo przez profesjonalny, największy na Podkarpaciu teleskop.

Sprzęt waży 50 kg. Okular jest tak wysoko, że trzeba wejść na drabinę.

Pavol nie ma jednak ambicji robić z tego nauki.

– Tu chodzi o doświadczenie – mówi. – Są tacy, którzy faktycznie traktują to jako naukę. Najbardziej interesuje ich skład chemiczny danej gwiazdy; to, dlaczego ona świeci. Inni skupiają się na wrażeniu czysto estetycznym. Po prostu podnoszą głowy i obserwują niebo, bo jest ono piękne. Niektóre widoki budzą szalony wręcz zachwyt.

Astroturyści upodobali sobie szczególnie gromady. Gdy widzą 200 gwiazd mieniących się jak diamenty, to nie mogą się nadziwić. Najbardziej jednak zachwyca Saturn. Gdy ludzie patrzą przez teleskop na pierścień, nie mogą uwierzyć, że to nie jest zdjęcie. A jeśli nie ma zbyt dużych drgań atmosfery, zauważają chmury na Saturnie, a nawet jego księżyce.

– Ludzie szukają na niebie różnych rzeczy: jedni Boga, drudzy obcych cywilizacji, jeszcze inni twierdzą, że w nic nie wierzą, ale też czegoś tam wypatrują – mówi Edyta. – To okno na wszechświat jest oknem do środka nas samych.

– Co ważne, wszyscy się uczą – dodaje Pavol. – Wracają do miasta i już inaczej patrzą na uliczne latarnie. Dzieci szybko to łapią. Oprócz tego, że sortują śmieci, to jeszcze zaczynają zwracać rodzicom uwagę, żeby nie używali białego światła. W ten sposób rośnie świadomość.

Pytam, czy ta świadomość społeczna problemu ma szansę się poprawić.

– To tylko kwestia czasu. Popatrz w górę, niebo samo się promuje – mówi Pavol.

Przełęcz Wyżna, pokaz astronomiczny w Parku Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša
Przełęcz Wyżna, pokaz astronomiczny w Parku Gwiezdnego Nieba/zdjęcie dzięki uprzejmości Pavola Ďuriša

Czytaj również:

Cząstki, pył i gaz Cząstki, pył i gaz
i
Obszar gwiazdotwórczy NGC 3324 w Mgławicy Carina, fotografia wykonana z Kosmicznego Teleskopu Jamesa Webba; zdjęcie: NASA, ESA, CSA, STScI
Kosmos

Cząstki, pył i gaz

Z cyklu „Kosmiczne różności”
Łukasz Kaniewski

Nasze wiadomości z Ziemi i kosmosu, w tym próby nawiązania kontaktu z kosmitami i prawda o szokującej przeszłości Jowisza.

Młodość i pył

Chmura – ale nie miękka, łagodna i puszysta, tylko groźna i niepokojąca, podobna do górskiego grzbietu wydanego na pastwę nieubłaganych sił natury. Swój dziki, nieogładzony kształt zawdzięcza potężnemu promieniowaniu ultrafioletowemu, którego źródłem są młode, gorące gwiazdy olbrzymich rozmiarów. Nie widać ich na zdjęciu, znajdują się poza kadrem. Nie zobaczymy też samego promieniowania, lecz tylko jego efekt – to ono wywiało pył i gaz z górnej części fotografii, kompresując, czochrając oraz fałdując chmurę poniżej.

Czytaj dalej