Miała tak wielką charyzmę i żywość umysłu, że wszędzie, gdzie się pojawiała, zaczynała odgrywać ważną rolę. Na szczęście nie przeszkodziło jej to w czynieniu dobra. Religioznawczynie Agata Świerzowska oraz Izabela Trzcińska poświęciły lata, żeby poznać tę niezwykłą kobietę. Opowiadają o niej Urszuli Jabłońskiej.
Wandę Dynowską często przedstawia się jako „pierwszą promotorkę jogi w Polsce”, „popularyzatorkę filozofii hinduizmu” czy „założycielkę Polskiego Towarzystwa Teozoficznego”. Albo przez sławnych i ważnych mężczyzn, których znała: „przyjaźniła się z Piłsudskim”, „doradzała Gandhiemu”, „Dalajlama nazwał ją przybraną matką”. A kim była naprawdę?
Urszula Jabłońska: Spróbujmy opowiedzieć o tej fascynującej kobiecie na nowo. Urodziła się w 1888 r. w Petersburgu. Kim byli jej rodzice?
Izabela Trzcińska: Matka, Helena, wywodziła się z ziemiańskiego rodu Sokołowskich, który osiadł w Inflantach Polskich. Dysponowała sporym majątkiem, którego centrum stanowiła miejscowość Istalsno, gdzie wzniesiono rodzinny dworek. To był dom z tradycjami, bardzo patriotyczny. Wanda zetknęła się w nim z literaturą romantyczną, która w pewnym sensie na zawsze określiła jej sposób myślenia. Rodzicom się nie układało i dość szybko zaczęli żyć w separacji. Jako kilkumiesięczne dziecko zaraziła się gruźlicą. To naznaczyło jej życie, bo chorowała już zawsze. Lekarze radzili, żeby wychowywała się w jak najlepszych warunkach klimatycznych, więc matka zdecydowała, że zostaną w Istalsnie, choć jej mąż objął posadę w Petersburgu. Helena dała jej wolność i niezależność. Wanda mogła swobodnie wybrać życiową ścieżkę.
Na pewno dość wcześnie zainteresowała się teozofią. Czy to stało się w domu rodzinnym?
I.T.: Pewnie tak. Była chorowitym dzieckiem, więc matka zapraszała nauczycieli do domu. Jednym z nich został sam Tadeusz Miciński, który należał do pierwszej polskiej loży Towarzystwa Teozoficznego. Dynowska jednak twierdziła, że do teozofii przywiodły ją własne doświadczenia duchowe oraz lektura romantyków. Zresztą wśród polskich teozofów pierwszej połowy XX w. istniało przekonanie, że twórczość polskich wieszczów i filozofia mesjanistyczna stanowiły wyjściową „odsłonę” nowożytnej teozofii, którą rozwinęła potem najbardziej chyba znana teozofka – Helena Bławatska.
Doprecyzujmy: kim byli teozofowie i jaki świat im się marzył?
I.T.: Towarzystwo Teozoficzne powstało w 1875 r. w Nowym Jorku, potem główna siedziba została przeniesiona do Adyaru w Indiach. Członkowie Towarzystwa skupiali się w niewielkich grupach, zwanych w Polsce lożami, a potem ogniskami, które prowadziły działalność w ramach sekcji narodowych. Teozofowie za swój główny cel uznali urzeczywistnienie idei braterstwa wszystkich ludzi, niezależnie od ich płci, wyznania czy języka. W rezultacie teozoficzne projekty odnosiły się nie tylko do duchowości, lecz także koncentrowały się na budowaniu – jak byśmy dzisiaj powiedzieli – społeczeństwa obywatelskiego. Bez przyjęcia tego celu nie można było zostać teozofem. Za drugie ważne zadanie Towarzystwa Teozoficznego uznawano prowadzenie nowatorskich badań. Dyskusje organizowane przez teozofów przyciągały znanych uczonych. Członkami Towarzystwa zostali np. wynalazcy Thomas Edison i Nikola Tesla czy antropolog Benjamin Lee Whorf. Trzecim celem stało się prowadzenie badań porównawczych między religiami. Nie zamierzano jednak stworzyć nowej religii, a hasłem teozofii stała się maksyma: „Nie ma religii wyższej niż prawda”. Rzecz znamienna, w Towarzystwie od początku główną rolę odgrywały kobiety. Najpierw wspomniana już Bławatska, potem pisarka i feministka Annie Besant i wiele innych.
Jak to się stało, że Dynowska w 1919 r. zaangażowała się w zakładanie Polskiego Towarzystwa Teozoficznego?
Agata Świerzowska: Była w niej romantyczna chęć naprawy świata i postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce. Wbrew wizerunkowi uduchowionej osoby Dynowska okazała się aktywistką. Dla teozofów ważne było samodoskonalenie i dążenie do indywidualnego rozwoju duchowego, ale nie w pojedynkę. Dynowska próbowała zebrać grupę ludzi, którzy będą pracowali nad sobą i nad światem. Stąd pomysł na założenie Polskiego Towarzystwa Teozoficznego.
Zależało jej, żeby polskie Towarzystwo było niezależne od rosyjskiego.
I.T.: Na początku XX w. na świecie dominowały wielkie mocarstwa, a Polska była pod zaborami. Propozycję oddzielenia się od rosyjskiego Towarzystwa polscy członkowie dostali od Besant już w 1909 r. Teozofowie byli zdania, że ludzkość może osiągnąć wyższe poziomy doskonałości dzięki rozwojowi indywidualnemu, który nie jest możliwy bez wolności narodów. I wszystko zmierzało ku temu, by polscy teozofowie faktycznie oddzielili się od rosyjskich, jednak pojawił się rozłam spowodowany powstaniem Towarzystwa Antropozoficznego Rudolfa Steinera. Część Polaków związanych z teozofią wstąpiła do tej organizacji, inni wybrali niezależność.
Kiedy w 1919 r. na scenie pojawiła się Dynowska, to były już czasy odrodzenia Polski. Nikt z rodzimych teozofów nie miał wątpliwości, że zakładają niezależne narodowe towarzystwo.
A.Ś.: Teozofia w Polsce zawsze miała rys patriotyczny. Pierwsi polscy teozofowie w ostatniej dekadzie XIX w. nie rejestrowali się w lożach rosyjskich, tylko włoskich czy francuskich.
Dynowska szybko stanęła na czele organizacji. Czym się zajmowała?
A.Ś.: Załatwiała kwestię rejestracji Towarzystwa Teozoficznego w Polsce, budowała struktury lokalne, wyznaczała cele działań poszczególnych jednostek. Jeździła po kraju z wykładami i pogadankami; tłumaczyła, czym jest teozofia i na czym polega działalność Towarzystwa. Tworzyła programy edukacyjne dla dzieci wykluczonych i programy resocjalizacyjne dla osób, które weszły w konflikt z prawem; organizowała szkoły letnie. Cały czas przyświecały jej idee braterstwa i naprawy świata.
W 1935 r. Wanda wsiadła na statek do Indii. Miała 47 lat.
A.Ś.: Jechała na Międzynarodowy Kongres Towarzystwa Teozoficznego w Adyarze. Chciała też przy okazji zwiedzić Indie. Miała bilet powrotny, jednak mam wrażenie, że już płynąc tam, nie była pewna, czy wróci.
Była pierwszą poszukiwaczką duchową z Polski?
I.T.: Polscy teozofowie odwiedzali Indie już wcześniej. Dla Wandy – ze względów zdrowotnych – nie była to łatwa podróż. Helena Dynowska obawiała się, że jeżeli córka pojedzie do Indii, umrze. Faktycznie, w Indiach Dynowska cierpiała na dolegliwości układu pokarmowego, alergie; miała kłopoty z krążeniem, z kręgosłupem, z oczami. Decyzja o wyjeździe była więc dla Wandy trudna, ale na swój sposób konieczna, gdyż nie mogła już w Polsce odnaleźć swojego miejsca. Z jednej strony współdziałała z generałem Michałem Tokarzewskim-Karaszewiczem, jednym z najbardziej wpływowych polskich teozofów, nastawionym na rozbudowę teozoficznej organizacji i działania społeczne. Z drugiej – fascynował ją charyzmatyczny przywódca duchowy Jiddu Krishnamurti, który pod koniec lat 20. zaczął nauczać, że należy porzucić wszelkie organizacje i szukać wewnętrznej wolności. Już w 1927 r. pod jego wpływem kluczowa grupa działaczy opuściła Polskie Towarzystwo Teozoficzne, powodując wielki kryzys społeczności. W 1929 r. Krishnamurti rozwiązał Zakon Gwiazdy na Wschodzie – organizację, której przewodził – i zrzekł się swoich tytułów. Wanda była więc rozdarta. Czuła się odpowiedzialna za polskich teozofów, ale identyfikowała się z radykalizmem Krishnamurtiego i pragnęła swobody.
Jak jej się podobało w Indiach?
A.Ś.: Był tam już wtedy Maurycy Frydman, którego znała ze środowiska teozoficznego. To z nim kontaktowali się Polacy, którzy przyjeżdżali w tym czasie do Indii. Frydman związany był z aśramem Śri Ramany Maharishiego. Zabrał tam Dynowską i wpadła w to środowisko duszą i ciałem. Duchowość Indii ją pochłonęła. Prawdopodobnie w tym aśramie spotkała też Swamiego Lakshmanjoo, u którego zaczęła pobierać nauki śiwaizmu kaszmirskiego. Głównym elementem tej doktryny jest rozpoznanie tożsamości duszy indywidualnej z naturą boga Sziwy. Zawsze gdy odkrywała nową duchową ścieżkę, wchodziła w nią całą sobą.
Przeszła na hinduizm?
A.Ś.: Raczej go odkryła. Najpierw tradycję niedualistyczną Maharishiego, zakładającą, że istnieje jedna absolutna rzeczywistość, potem wspomniany śiwaizm kaszmirski. W sensie formalnym można powiedzieć, że przeszła na śiwaizm, bo otrzymała inicjację. To mistrz Swami Lakshmanjoo nadał jej imię Umadevi. Ale nie oznacza to, że zostawiła za sobą inne duchowe ścieżki. W latach 60., gdy odkrywała już buddyzm, w jednym z listów wyraźnie stwierdzała, że to kolejne etapy tej samej drogi.
I.T.: Jej podejście do religii może wyjaśnić teozofia. Teozofowie uważali, że źródło wszystkich religii jest wspólne. Dlatego Dynowska nigdy nie zerwała całkowicie z chrześcijaństwem. Kiedy przyjeżdżała do Polski, a była dwa razy – w latach 1960 i 1969 – chodziła na msze na Wawel.
Ubierała się w sari, nosiła bindi, podróżowała pociągami w trzeciej klasie. Starała się przeniknąć nie tylko duchowość, lecz także obyczaje Indii?
A.Ś.: W liście z 1938 r. napisała, że chce doświadczyć „prawdziwych Indii”. Chciała żyć jak Indusi. Jadła rękami, chodziła boso, leczyła się w szpitalu dla pariasów. Po wybuchu drugiej wojny światowej zaczęła pracować w polskim konsulacie na stanowisku referenta do spraw kulturalno-oświatowych. Przyszła tam boso w sari z samodziału i zaczęła wprowadzać swoje porządki wśród elegancko ubranych dżentelmenów. To denerwowało nie tylko ich, ale nawet Indusów – Dynowska była Europejką, więc spodziewali się, że będzie zachowywała się jak Europejczycy.
Jak poznała Mahatmę Gandhiego?
A.Ś.: Być może przez Frydmana, który był blisko z Mahatmą. W 1936 r. Dynowska pojechała na doroczny zjazd Partii Kongresowej w Lucknow i tam pierwszy raz spotkała się z Gandhim. Rozmawiali o tym, co mogliby zrobić dla Indii. Chcieli zaangażować się w działania na rzecz niepodległości. Wanda była zafascynowana ideą walki bez przemocy; chciała zobaczyć, jak to wygląda w praktyce. Po mniej więcej roku od tamtego spotkania zaczęła stałą współpracę z Gandhim. Mieli ciepłą relację.
Na czym polegała ta współpraca?
A.Ś.: Indie walczyły o niepodległość, ale były konglomeratem rozmaitych kultur. Wanda postawiła sobie za cel edukację obywatelską Indusów. Chciała budzić w nich ducha, pokazać im wartość przywiązania do ojczyzny. Jeździła po kraju z pogadankami i wykładami, spotykała się z młodzieżą szkolną. Organizowała wystawy sztuki ludowej, gromadziła eksponaty, przygotowywała katalogi. Część z tych eksponatów trafiła potem do Polski.
Próbuję sobie wyobrazić reakcje indyjskich studentów, których Europejka w sari uczyła, jak kochać Indie.
A.Ś.: Ona sama twierdziła, że zainteresowanie wykładami było ogromne, lecz Indusów bardziej ciekawiło, co ma do powiedzenia o Polsce i Europie.
Czy dlatego razem z Frydmanem stworzyła Bibliotekę Polsko-Indyjską?
A.Ś.: Dynowska chciała wydawać w Indiach teksty o Polsce, by zaprezentować nasz kraj. Zaczęła w 1944 r. serią Indo-Polish Library. W jej skład weszło pięćdziesiąt parę tomików o historii i bieżącej sytuacji Polski, głównie po angielsku. Starała się też, żeby te publikacje docierały do Polonii na Zachodzie.
I.T.: W serii tej w 1946 r. ukazała się All for Freedom: The Warsaw Epic, jedna z pierwszych książek o powstaniu warszawskim, jaka w ogóle została napisana.
A.Ś.: Prawie jednocześnie narodził się pomysł, by zapoznać polskich czytelników z Indiami, i stąd wzięła się Biblioteka Polsko-Indyjska. Pierwszym tomem serii, wydanym w 1944 r., była relacja Wandy z podróży Z pielgrzymką hinduską w głąb Himalajów. Potem pracowała dwutorowo: tłumaczyła na polski literaturę indyjską – sanskrycką, tamilską, gudźarati – i teksty związane z tradycjami Indii, a także wyszukiwała teksty o Polsce, by publikować je w Indiach po angielsku.
Po jakimś czasie znowu zaczęła szukać dla siebie nowego miejsca.
I.T.: W 1948 r. umarł Gandhi. Wanda przyglądała się zmianom w Indiach i przeżywała kolejne w życiu rozczarowanie. Nie było tak, jak sobie wyobrażała – że niepodległe Indie to będzie wspólnota, a pariasi przestaną być źle traktowani.
A.Ś.: To był okres, gdy jej „druga ojczyzna” – sama tak ją określała – pogrążyła się w chaosie. Twierdziła, że Indie sprzeniewierzyły się ideałom Mahatmy.
I.T.: W latach 50. prawdopodobnie wypisała się z Towarzystwa Teozoficznego. Rozważała wtedy powrót do Polski. Jednak nadeszły czasy stalinowskie, a najbliższe jej osoby z kręgów teozoficznych trafiły do więzienia. Nie było dla niej powrotu.
Zamiast do Polski pojechała więc do Dharamsali. Przyciągnęła ją tam duchowość czy chęć pomocy Tybetańczykom, którzy uciekali z Chin?
A.Ś.: Czuła, że będzie potrzebna. Pierwszy raz zobaczyła Dalajlamę w 1956 r., w Adyarze, kiedy podróżował po Indiach w związku ze świętem urodzin Buddy. Niecałe cztery lata później – już po powstaniu w Lhasie – pojawił się jego apel o pomoc dla uchodźców z Tybetu. Dynowska z Frydmanem zorganizowali zbiórkę ubrań i pojechali do Dharamsali. Dalajlama wspominał, że pojawiły się u niego dwie osoby: Umadevi i Frydman. Oboje starzy, ale z wielką siłą i chęcią do pomocy.
Miała już 72 lata, a jednak podjęła bardzo intensywną pracę.
A.Ś.: Przyjechała w momencie, gdy osada dla uchodźców w Dharamsali zaczęła się tworzyć, więc nie było tam nic. A jednocześnie przybywali do niej uchodźcy, wymęczeni i zestresowani. Na początku zajmowała się organizowaniem bardzo podstawowej pomocy: karmiła dzieci, myła je, opatrywała im rany, szukała miejsca, w którym mogą się zatrzymać.
I.T.: Pewna Polka, która przyjechała jej pomóc, była bardzo rozczarowana kontaktem z nią. Liczyła na to, że będzie pobierać duchowe nauki u Umadevi, tymczasem Dynowska zażądała od eleganckiej pani, by obszywała prześcieradła dla tybetańskich sierot, bo sama akurat to robiła.
Podobno podczas wizyty w Polsce Dalajlama nazwał ją „przybraną matką”?
A.Ś.: Dokładnie powiedział, że Tybetańczycy mówili o niej mata albo mata-ji – „szanowna matka”. A dzieci używały tybetańskiego określenia mola, czyli babcia. Pisała, że to był ten etap jej drogi, kiedy „ukochała najwyższy buddyzm”. Utrzymywała bezpośrednie kontakty z Dalajlamą na tyle, na ile było to możliwe.
I.T.: I w tym samym czasie krzewiła wśród polskich znajomych medytację tzw. trójkątów teozofki Alice Bailey. Polegała ona na tym, że trzy osoby przebywające w dowolnym miejscu na całej kuli ziemskiej miały się połączyć w medytacji w tej samej chwili. Chodziło o przygotowanie do ponownego przyjścia Chrystusa.
A.Ś.: Ale jednocześnie nieraz mówiła o Dalajlamie: „mój guru”.
I.T.: A także bywała na spotkaniach z Jiddum Krishnamurtim, na których przeżywała mistyczne uniesienia.
Podążała własną duchową drogą. Czy była guru dla innych?
A.Ś.: Ci, którzy ją spotkali, budowali jej obraz jako osoby o szczególnych duchowych i moralnych kompetencjach. Jest nawet świadectwo kobiety, która twierdzi, że Dynowska miała moc uzdrawiania.
I.T.: Sama bardzo protestowała, kiedy ktoś próbował ją nazywać guru. Choć miała poczucie wyjątkowości. Dwa lata przed śmiercią w jednym z listów pisała: „staję się rodzajem mitu” i „żebym nie zbłękitniała w ich pamięci”.
W ostatnich latach życia zmagała się z chorobami. W końcu ciało odmówiło posłuszeństwa.
A.Ś.: Jej stan pogorszył się, gdy mieszkała w osadzie tybetańskiej na południu Indii w Bylakuppe, niedaleko Majsuru. To był styczeń 1971 r. Trafiła do szpitala, gdzie lekarze próbowali ratować jej zdrowie, ale powiedzieli, że należałoby znaleźć dla niej już spokojne miejsce. Trafiła więc do tamtejszego klasztoru Sióstr Karmelitanek. Opiekowała się nią siostra Barbara, a odwiedzał ją polski misjonarz Marian Batogowski oraz Tybetańczycy. Ich relacje o jej śmierci różnią się od siebie. Batogowski wyraźnie chciał, żeby wróciła na łono Kościoła. I rzeczywiście, przyjęła sakrament namaszczenia chorych oraz komunię świętą. Jednak zanim to zrobiła, napisała list do Dalajlamy z pytaniem, czy nie wpłynie to na integralność jej wiary buddyjskiej. Nie wiemy, czy dostała odpowiedź. Odchodziła ubrana w czerwone sari, miała zasłoniętą twarz, siedziała ze skrzyżowanymi nogami. W pewnym momencie zapadła w stan medytacji albo straciła przytomność. Siostra Barbara twierdzi, że zanim to się stało, poprosiła, by dać jej do rąk krzyż. Tybetańczycy utrzymują, że oni również się z nią modlili i że Dynowska nie chciała krzyża, a siostra wcisnęła jej go do rąk.
Religie zaczęły walczyć o jej duszę.
A.Ś.: Dynowska wyraźnie powiedziała, że ma zostać pochowana zgodnie z rytuałem tybetańskim. Tybetańczycy podkreślają, że gdyby rzeczywiście pod koniec życia odrzuciła buddyzm, siostry zakonne nie wydałyby jej ciała. A tymczasem oni zabrali je i skremowali, po czym wybudowali dla niej stupę. To jest ewenement – buddyjska stupa dla białej kobiety. Wciąż można ją oglądać w Bylakuppe.
Agata Świerzowska: Religioznawczyni, historyczka idei z UJ. Zajmuje się teorią religii, tradycją jogi i jej recepcją w Polsce, wątkami ezoterycznymi w kulturze polskiej i współczesną duchowością
Izabela Trzcińska: Religioznawczyni, historyczka idei z AGH. Zajmuje się alternatywnymi nurtami w kulturze i sztuce, badaniami nad tradycjami ezoterycznymi, a zwłaszcza teozofią.