Ogród mój widzę ogromny Ogród mój widzę ogromny
i
Park Matisse'a w Lille; zdjęcie: archiwum Gilles'a Clémenta
Ziemia

Ogród mój widzę ogromny

Zygmunt Borawski
Czyta się 11 minut

Stara się działać w zgodzie z naturą, a nie przeciwko niej. Zakłada ogrody, w których rośliny same wybierają sobie miejsce i po których swobodnie się poruszają. Francuski ogrodnik Gilles Clément chciałby zamienić Ziemię w wielki ogród.

Gilles Clément jest trudny do zaszufladkowania. W wielu wywiadach zaznacza, że bardziej czuje się ogrodnikiem krajobrazowym niż architektem kraj­obrazu. Napisał wiele książek z zakresu ogrodnictwa, ale stroni od hermetycznego języka profesjonalisty. Jest entomologiem z zamiłowania, ale pierwszych kontaktów z owadami omal nie przypłacił życiem. W końcu, co najistotniejsze dla naszego wywiadu, jest wybitnym projektantem ogrodów i parków w rodzinnej Francji, ale nie inspiruje się historyczną tradycją francuskich ogrodów regularnych.

Projekty Clémenta nie opierają się na gwarantowaniu estetycznych rozwiązań. To raczej manifesty pewnego sposobu myślenia, który rzuca wyzwanie przyzwyczajeniom i kliszom, wprowadzając mnóstwo energii, wolności i kreatywności w nasze relacje z naturą. Clément ceni proces i woli eksperymentowanie od dogmatów i pewników. „Działać jak najwięcej z naturą, a nie przeciw niej” – powtarza w prawie każdym wywiadzie. I prowadzi działania radykalne, odważne i egalitarne. Natura jest tu równa człowiekowi, a człowiek naturze. W przeciwieństwie do radykalnych ekologów uważa jednak, że obecność człowieka w świecie jest istotna, bo kto jak nie człowiek mógłby podziwiać całe piękno natury?

Gdy w pierwszych dniach kwietnia wyruszałem z Paryża do Crozant w Masywie Centralnym, by przeprowadzić wywiad z Gilles’em Clémentem w jego prywatnym ogrodzie, miałem w głowie tylko jeden obraz. Było to zdjęcie upadłej jabłoni. W 1986 r. wichura przewróciła drzewo, ale część jego korzeni została w ziemi. Clément zamiast pociąć jabłoń na drewno do kominka, podłożył pod jej pień wielką kłodę, by ocalić korzenie, a potem ściął koronę drzewa. Po roku z leżącego pnia zaczęły wyrastać pojedyncze gałązki. Clément zostawił tę najsilniejszą i dość prostą, a następnie postanowił czekać. Dziś drzewo na nowo rodzi owoce. Mała gałąź zamieniła się w ogromny pień, który pod kątem 90° wyrasta w górę ze starego pnia. Jakby chciał pokazać, że natura w każdych warunkach da sobie radę, trzeba tylko od czasu do czasu jej pomóc. Być z nią, a nie przeciw niej.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Po kilku godzinach jazdy wysiadłem z samochodu i ujrzałem małą, zieloną dolinę, która mimo pory roku była bujnie zarośnięta. Na środku stał tradycyjny, trochę rozczulający w swej niezgrabności dom z nieregularnych kawałków kamienia. Gilles Clément wyszedł ubrany w ogrodnicze spodnie i dwa stare, dziurawe swetry. Uśmiechnął się i powiedział: „O, dobrze, że pan już jest. Ogród powoli budzi się do życia, a ja właśnie zaparzyłem kawę. Zapraszam”.


Zygmunt Borawski: Słyszałem, że jako kilkulatek zapadł Pan w śpiączkę. Jak to się stało?

Gilles Clément: Chciałem zabić małego owada, który wspinał się po róży w ogrodzie moich rodziców. Miałem to zrobić za pomocą starego, mechanicznego spryskiwacza z trucizną. Mechanizm nie zadziałał tak, jak powinien, i wajcha odbiła w drugą stronę, uderzyła mnie w łuk brwiowy i go rozcięła. Nieco pyłu dostało się do rany. Zacząłem się trochę chwiać na nogach, mdliło mnie. Doszedłem do łóżka i się położyłem. Obudziłem się dopiero po dwóch dniach. Zdecydowałem, że już nigdy więcej nie będę miał do czynienia z żadną trucizną.

No to już wiemy, dlaczego nie lubi Pan toksycznych substancji. A kiedy postanowił Pan zająć się ogrodnictwem?

Gdy miałem 16, 17 lat, pod koniec liceum. Byłem beznadziejny we wszystkich przedmiotach poza biologią. Dzięki mojej nauczycielce dowiedziałem się, że istnieje taki zawód jak projektant krajobrazu, po francusku – paysagiste. By nim zostać, musiałem dostać się do szkoły krajobrazu w Wersalu, gdzie musiałem uzyskać tytuł inżyniera… To mnie trochę przeraziło, lecz byłem na tyle zdeterminowany, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zacząłem się dobrze uczyć.

Od razu po studiach udało mi się znaleźć pierwszych klientów. To było zlecenie prywatne. Potem wyjechałem na kilka lat do Ameryki Południowej, gdzie pracowałem w ramach pewnej obywatelskiej kooperatywy. Taką opcję mogłem wybrać, by nie iść do wojska. Po powrocie pracowałem jeszcze przez pięć lat dla różnych prywatnych klientów, ale postanowiłem z tym skończyć. Założyliśmy ze znajomymi grupę ogrodników krajobrazowych działających wyłącznie w ramach przestrzeni publicznych.

Dlaczego postanowił Pan skończyć z prywatnymi zleceniami?

(śmiech) Z dwóch powodów. Po pierwsze, bardzo trudno jest uzyskać kompromis między klientami a projektantem. Klient mówi: „O! Widziałem takie rozwiązanie w tym a tym piśmie i mi się podoba. Tobie też? Piękne, prawda? Zróbmy tak!”. To jest koszmar. Trzeba o wszystkim dyskutować, i to z każdym. Z mężem, z żoną, z dziećmi. Na końcu okazuje się, że stajesz się psychologiem całej rodziny, łącznie z psem. To niesamowicie męczące.

Dom i ogród Gilles'a Clémenta w Masywie Centralnym; zdjęcie: archiwum Gilles'a Clémenta
Dom i ogród Gilles’a Clémenta w Masywie Centralnym; zdjęcie: archiwum Gilles’a Clémenta

Po drugie, kiedy projektujesz dla prywatnych klientów, to wiesz, dla kogo projektujesz. Wiesz, jak przestrzeń będzie używana, jak się będzie rozwijać. Gdy pracujesz dla klienta publicznego, to wiesz mało albo nic. Możesz się tylko spodziewać, kto będzie przychodził do ogrodu lub parku, który projektujesz. To powoduje, że pewne rzeczy musisz sobie wyobrazić. Musisz marzyć, jesteś do tego zobowiązany. To niesamowicie istotne. Dla mnie to była wielka szansa, aby za każdym razem proponować klientom coś nowego – czy to był mer jakiegoś miasta, czy lokalna społeczność. To są jedyne instytucje, które będą miały odwagę zaryzykować. Tak było z parkiem André Citroëna w Paryżu (1986–1998).

Zespół, z którym pracowałem nad tym projektem, składał się z dwóch architektów, architekta krajobrazu i mnie. Robię tu rozróżnienie, bo wolę nazywać się ogrodnikiem, projektantem ogrodów niż architektem krajobrazu. Park znajduje się w 15. dzielnicy Paryża i zajmuje 14 hektarów. To był największy park w stolicy Francji, jaki otworzono od 100 lat. Zaproponowaliśmy bardzo zorganizowaną przestrzeń architektoniczną właśnie dlatego, że w grupie przeważali architekci. Ale najważniejsza była praca, jaką wykonaliśmy z wodą. Paryż, w przeciwieństwie do innych historycznych stolic Europy, np. Rzymu, nie ma publicznej wody pitnej lub używanej w ramach rekreacji. A my ją tam doprowadziliśmy. Jest jej tam mnóstwo. Dzisiaj zaprojektowanie takiego ogrodu byłoby absolutnie niemożliwe. Żaden publiczny klient nie zdecydowałby się na coś takiego. Nie dlatego, że to jest drogie, tylko dlatego, że co roku ubywa pieniędzy na utrzymanie takiego systemu nawadniania i doprowadzania wody.

To był mój pierwszy projekt publiczny, miałem 42 lata.

W parku André Citroëna zaproponował Pan, aby część publicznej przestrzeni spełniała postulaty ogrodu w ruchu (Garden in Movement). Na czym polega ta idea i kiedy powstała?

W 1977 r., gdy kupiłem ziemię, na której się właśnie znajdujemy. Już jako dziecko często tu przychodziłem na spacer. Dom moich rodziców jest oddalony o kilometr. Działka usytuowana jest w małej dolinie, wiatr tu nie dociera, więc łatwiej obserwować owady, a mnie od zawsze interesowały motyle. Było ich tu mnóstwo, więc nazwałem to miejsce Doliną Motyli. Kochałem tu przychodzić. Gdy byłem już dorosły, pokłóciłem się z ojcem i musiałem wyprowadzić się z domu. Zacząłem szukać czegoś w pobliżu. Gdy znajomi usłyszeli, że kupiłem działkę bez domu, to pomyśleli, że oszalałem – pewnie też dlatego, że pomyśleli, iż będą zobowiązani mi pomóc w budowie…

Najpierw powstał ogród warzywny. Co do reszty to czekałem, obserwowałem. Pierwsza interwencja w głównym ogrodzie nastąpiła dopiero po trzech latach. I nie było to nic specjalnego – wyciąłem kilka chwastów, by oczyścić ścieżkę, bo już się nie dało przejść. Następnie zacząłem sadzić rośliny od moich prywatnych klientów; czasami jakieś pozostawały, bo kupowaliśmy ich za dużo. Tak powstawał mój ogród. Ale nie to jest najważniejsze. Najważniejszy był sposób, w jaki starałem się o niego dbać. Zależało mi na zachowaniu jak największej liczby owadów. To spowodowało, że musiałem przede wszystkim pozostawić tu te rośliny, które są dla nich pokarmem. Jednak większość z nich to rośliny jednoroczne lub dwuletnie. Ich nasiona cały czas wędrują za pomocą insektów, ptaków, wiatru. Poruszają się i co roku kiełkują gdzie indziej. Gdy to sobie uświadomiłem, zrozumiałem, że muszę kompletnie zmienić swój projekt. A tak naprawdę musiałbym zmieniać go co roku, przynajmniej w wyższej warstwie zielnej. Wtedy właśnie powstała idea ogrodu w ruchu.

Z grubsza polega to na tym, że ogrodnik szanuje energię zwierząt i roślin, które znajdują się w jego ogrodzie. Pierwszy raz użyłem tego zwrotu z powodu Heracleum mantegazzianum [barszczu kaukaskiego – przyp. ZB]. Jest to roślina dwuletnia, inwazyjna. Posadziłem ją w jednym miejscu, a po dwóch latach już była gdzie indziej, zasłaniając utarte szlaki. Postanowiłem, że nie będę jej wycinał, tylko będę zmieniał ścieżki, przynajmniej wokół tych roślin, które zaliczamy do rodzaju terofitów – roślin jednorocznych.

Ogród w ruchu interpretuje i rozwija energie znalezione w danym miejscu i próbuje pracować jak najwięcej z naturą i jak najmniej przeciw niej. Jego nazwa odnosi się do fizycznego ruchu lądowych gatunków roślin, który ogrodnik interpretuje na swój sposób. Kwiaty wyrosłe na środku ścieżki zobowiązują do wyboru: zachować przejście czy kwiaty? Ogród w ruchu zaleca szacunek dla gatunków, które osiedlają się w takich miejscach w sposób autonomiczny. Zasady te zakłócają formalną koncepcję ogrodu, który w tym przypadku jest całkowicie powierzony w ręce ogrodnika. Projekt ogrodu, który stale się zmienia, jest wynikiem pracy osoby, która go utrzymuje, a nie pomysłu opracowanego na desce kreślarskiej.

Nie jest to jedyna teoria, którą Pan wymyślił. Czym jest trzeci­ krajobraz (The Third Land­scape)?

To miejsce, w którym nic nie robisz (śmiech). To są często opuszczone tereny, w których paradoksalnie bioróżnorodność znajduje schronienie. We wszystkich innych przestrzeniach, w których operują ludzie, bioróżnorodność jest albo znikoma, albo jej nie ma, między innymi z powodu chemikaliów lub ciężkiego sprzętu, których używamy.

Zrozumiałem to tutaj niedaleko, kilka kilometrów na zachód od mojej działki. Szukałem przykładów różnorodności i nie mogłem jej nigdzie znaleźć – ani w lasach, które w większości już sami sadzimy, ani na polach. Na terenach, które zwiedzałem, znajdowałem maksymalnie po 10 rodzajów roślin. Brakowało wielu, które znałem jako chłopak.

Po pewnym czasie zrozumiałem, gdzie ich szukać. Na zbyt stromych stokach, gdzie maszyny nie dojeżdżają; na opuszczonych polach; na szczytach wzgórz, na których nikt nic nie chciał uprawiać, bo było zbyt sucho lub – odwrotnie – na zbyt podmokłych terenach.

Który z Pańskich projektów w największym stopniu wykorzystuje tę teorię?

Park Matisse’a w Lille, który założyłem w 1990 r. Jego centralnym punktem jest wysoka na 7 m sztuczna platforma o powierzchni 3000 m². Usypano ją z ziemi wykopanej pod budowę stacji TGV, która znajduje się tuż obok parku. Ścięliśmy pionowo ściany hałdy, wzmocniliśmy je betonem i spłaszczyliśmy szczyt. Forma, którą nadaliśmy platformie, nie jest przypadkowa – to kształt wyspy leżącej niedaleko Nowej Zelandii, która znajduje się dokładnie na antypodach Lille.

Platforma jest niedostępna dla użytkowników parku. Naszym celem było stworzenie trzeciego kraj­obrazu, który będzie się rozwijał bez ingerencji człowieka. Niczego tam nie posadziliśmy. Wiedzieliśmy, że nasiona przeniosą ptaki i wiatr. Łysa polana na szczycie góry po kilku latach zamieniła się w bujną czuprynę z drzew i krzewów. Jedyną osobą, która może wejść na platformę, jest ogrodnik miejski, który wspina się tam dwa razy do roku, by spisać wszystkie gatunki roślin i zwierząt. No i zrzucić piłki, które dzieciaki tam przypadkiem wkopią.

Ta platforma jest jak scena, podest dla samej natury.

Stara się Pan propagować jeszcze jedną teorię – ideę globalnego ogrodu (Planetary Garden).

Chodzi o uświadomienie nam, że cała nasza planeta jest jednym wielkim ogrodem. Są trzy powody, dla których tak powinniśmy ją postrzegać. Pierwszy to sposób, w jaki mieszają się wszystkie gatunki. W pierwszym ogrodzie, jaki powstał w dziejach świata, ludzie sadzili lokalne rośliny. Takie, które sami znali. Dzisiaj rośliny importujemy, np. ziemniaki, które jemy, pochodzą oryginalnie z Ameryki Północnej. Teraz oczywiście to „mieszanie się” następuje o wiele szybciej dzięki współczesnemu stylowi życia człowieka, ale zmiana jest wpisana w ziemską i ludzką egzystencję. My ją tylko przyśpieszyliśmy. Spójrzmy na ptaki. Jedzą owoce, lecą gdzieś, trawią, wydalają i strawione nasiono owocu znajduje się już gdzie indziej, czasami bardzo daleko od swojego drzewa. Ludzka aktywność przynosi podobne efekty, tylko szybciej.

Czy to źle, że tak przyśpieszamy podróże roślin?

Czasami źle, bo niekiedy rośliny lokalne nie mają czasu, by się przystosować, i przegrywają batalie z bardziej agresywnymi gatunkami. Ale to nic w porównaniu z innymi ludzkimi aktywnościami: budujemy swoje osiedla na masową skalę, tworzymy ogromne inwestycje infrastrukturalne. Nie mniejszym problemem jest chemia, której używamy do nawożenia i kontrolowania życia roślin i zwierząt.

Drugim powodem, dla którego powinniśmy widzieć naszą planetę jako ogromny ogród, jest wszechobecność człowieka w świecie. Tak jak w swoim ogrodzie ogrodnik ma pełen ogląd tego, co się dzieje, tak i człowiek ma pełen ogląd tego, co dzieje się na naszym globie. Nie ma już dla nas tajemnic. Nawet jeżeli w wielu miejscach ludzie nie mieszkają, to mamy drony i satelity i Ziemia nie ma przed nami tajemnic.

Trzecim powodem jest obwód.

Obwód?

Tak. Świat tak jak każdy ogród ma jasno wytyczone granice życia. Teren, na którym istnieje wszelkiego rodzaju życie, to cieniutka warstwa naszej planety. Zaczyna się w troposferze na wysokości 10 000 m, a kończy się 8000 m poniżej poziomu mórz, gdzie znajduje się dno najgłębszych rowów oceanicznych. Biosfera to mniej niż 20 000 m. To są jasno określone granice naszego ogrodu. To one go definiują.

Ale co Pan chce w ten sposób powiedzieć?

Jeżeli zaczniemy traktować ten świat jak jeden wielki ogród, a siebie jak ogrodników, to natychmiast zmienimy swoje nastawienie do całej planety. Tylko ci, którzy zdają sobie z tego sprawę, którzy mają taką świadomość, mogą zrobić dla świata coś dobrego. Teoria globalnego ogrodu uczy nas szacunku. Szacunku do wszystkich organizmów, które żyją w naszym ogrodzie.

zdjęcie: archiwum Gilles'a Clémenta
zdjęcie: archiwum Gilles’a Clémenta

 

Czytaj również:

Uberlandszaft Uberlandszaft
i
Photo by Filip Springer
Ziemia

Uberlandszaft

Filip Springer

W pejzażu sztucznych gór, jezior i rzek czai się pomruk nadchodzącej apokalipsy.

1

Więcej w tym jest schyłku niż krańca. Wieś nazywa się Kuźnica, kilkadziesiąt domów na brzegu odkrywki. Idę wzdłuż rowu odwadniającego. Betonowe nabrzeże pokryte jest rdzawym nalotem, woda pompowana z kopalni ma dużo żelaza.

Czytaj dalej