Otwarte oczy i uszy Markusa Torgeby’ego Otwarte oczy i uszy Markusa Torgeby’ego
i
fot. Frida Torgeby
Marzenia o lepszym świecie

Otwarte oczy i uszy Markusa Torgeby’ego

Anna Tatarska
Czyta się 14 minut

Biegał najszybciej, najdłużej, najdalej. Kiedy jednak doznał poważnej kontuzji, Markus Torgeby, obiecujący szwedzki ultramaratończyk, w jednej chwili musiał pożegnać marzenie o karierze zawodowego biegacza. Wtedy zniknął.

Zamieszkał w tipi w jämtlandzkiej puszczy. Nauczył się tam rozpalać ognisko i na nim przyrządzać jedzenie. Odkrył jadalne i lecznicze rośliny. Poznał las od ściółki po korony drzew. Żył tak cztery lata. Przyroda pomogła mu poskładać się na nowo.

Anna Tatarska: „Nie uciekłem od cywilizacji w ramach jakiegoś eksperymentu. To był mój sposób na przetrwanie”. Tak pisze Pan w książce Pod gołym niebem, której polskie tłumaczenie właśnie do nas trafia.

Markus Torgeby: Kiedy miałem 12 lat, dotarło do mnie, że umrę. Zrozumiałem to, patrząc na moją matkę. Miała stwardnienie rozsiane i powoli rozsypywała się na moich oczach. Mam wrażenie, że kiedy zdamy sobie sprawę z tego, że śmierć jest nieuchronna, przestajemy być dziećmi. Zaczynamy inaczej żyć, obciążeni presją podejmowania właściwych wyborów. Tamto doświadczenie mnie ukształtowało, kilka lat później to ono po mojej kontuzji sportowej zaprowadziło mnie do lasu i do tipi. 

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Dziś już nie boi się Pan śmierci?

Wierzę, że umrę, a wtedy moje życie stanie się czymś innym. Na pewno kojarzy pani pisarza C.S. Lewisa, autora Opowieści z Narni. Był profesorem, naukowcem, przez większość życia nie był religijny. Ponoć to spod jego pióra wyszły słowa, które są mi bliskie: „Kiedy umrę, zrozumiem, że śmierć, w jaką wierzyłem, jest mistyfikacją”. Nie martwię się śmiercią za bardzo, mam dobre życie. 

Wszedł Pan do lasu, by ułożyć siebie nowo po utracie życiowego marzenia o bieganiu i po wieloletniej chorobie matki. Wyszedł Pan z niego, bo umierał Pana ukochany dziadek. Po czterech latach w lesie śmierć robiła na Panu już inne wrażenie?

Opuszczenie lasu było jednocześnie i trudne, i proste. Przez cztery szczęśliwe lata byłem spokojny, wypoczęty. Miałem więc w sobie miejsce na komplikacje, które czekały na mnie w cywilizacji. Kiedy patrzyłem na dziadka tuż przed jego śmiercią, widziałem w nim spokój. Nie walczył jak matka. W tamtej chwili był naprawdę piękny. To było czyste doznanie. Przed śmiercią udzielił mi kilku rad, m.in. tej: „Markus, musisz znaleźć sobie żonę i pozwolić jej decydować o swoim życiu, a wszystko potoczy się dobrze”. Wziąłem sobie tę radę do serca. Kilka miesięcy później spotkałem Fridę – i 17 lat później rzeczywiście wszystko wciąż toczy się dobrze. Nadal myślę o śmierci codziennie, ale teraz postrzegam ją jako coś dobrego. Coś, co ułatwia mi zadawanie sobie samemu właściwych pytań.

Fot. Frida Torgeby
Fot. Frida Torgeby

Założenie rodziny po czteroletnim odosobnieniu było łatwą decyzją?

Urodziłem się i wychowałem na wyspie niedaleko Göteborga. To była rybacka rodzina. Mężczyźni spędzali całe dnie na kutrach, musieli być silni, zapewniać byt. Ale otaczały mnie też silne kobiety – moja babcia, matka. Niewyobrażalne twardzielki! To one rządziły domem. Nie ukrywam, że mój pierwszy rok z Fridą był trudny. Z bycia „samotnym facetem z lasu” wychodziłem powoli, ale zrozumiałem, że jeśli podejmę ryzyko, to ono mi się opłaci, że jestem na nie gotowy. Widzę wokół siebie wielu mężczyzn, którzy nie zdecydowali się zaryzykować życia w relacji. To ich wybór. Dla mnie to była wspaniała okazja: rozwinąć się, otworzyć na żonę, dzieci. Udało się.

Najpierw odnalazł Pan siebie w lesie, ale nie przestał Pan szukać dalej? Mam wrażenie, że w czasach obsesyjnego poszukiwania „prawdziwego ja” bywa, że gdy człowiek znajdzie wcielenie, które mu pasuje, to zastyga. Zamyka się na dalszą zmianę.

Nie mógłbym zastygnąć, przecież życie trwa! W lesie odnalazłem odpowiedzi na wiele dręczących mnie wówczas pytań, ale kontynuowanie życia wyłącznie według tamtych zasad tworzyłoby ogromną presję. Traktuję je bardziej jako idee, nadal noszę w sercu, bo dają mi one szczęście, przekazuję moim dzieciom. To są proste zasady. Jesteś zmęczony – śpij. Masz mętlik w głowie – wróć do punktu zero, a wszystko się ułoży od nowa. Dziś pierwszym odruchem, kiedy coś nas boli, jest połknięcie pigułki. Oczywiście niektórzy z nas nie są po prostu smutni, mają depresję i potrzebują farmakologicznego leczenia. Ale sięganie po tabletkę nie może być pierwszym i jedynym odruchem. Warto zrobić kilka kroków w tył, przyjrzeć się temu, jak śpimy, jak jemy, jak i czy w ogóle ćwiczymy. Traktowanie farmakologii jako pierwszego możliwego i uniwersalnego rozwiązania budzi mój sprzeciw.

Pana życie w lesie rozpoczęło się jeszcze zanim świat zdominowały media społecznościowe. 

Dla mnie to niesamowite: żyjemy w czasach, w których np. specjalna aplikacja mówi nam, ile powinniśmy przespać godzin. Zamiast chodzić spać, gdy jesteśmy zmęczeni i cieszyć się odpoczynkiem po przebudzeniu, mamy algorytm, który wylicza nam optymalną długość snu. Wierzę, że wszystkie te aplikacje zrodziły się ze szczytnej intencji, ale trochę się w tym gąszczu pogubiliśmy. Media społecznościowe, telefony czy aplikacje mogą być naprawdę przydatnymi narzędziami, ale robią nam też dużo krzywdy. Jesteśmy do nich tak przyklejeni, że przestajemy samodzielnie myśleć. Ja do dziś nie mam telefonu komórkowego, komputera używamy tylko do spraw służbowych. W dawnych czasach, kiedy zaczynałem bieganie, mieliśmy już takie zegarki, które mierzyły tętno i pokonane kilometry. Dzięki nim mogliśmy sprawdzić, jak pracuje nasze ciało. Kilkanaście lat później zegarki biegowe służą głównie do ogłaszania światu naszego sportowego osiągnięcia. Tak jakby bez świadectwa w mediach społecznościowych twój bieg nie istniał… A przecież nie można się wszystkim dzielić, cały czas klikać. Ważniejsze jest to, co czujemy. Ja z tamtych czterech lat w lesie nie mam ani jednego zdjęcia. Tylko wspomnienia, przeżycia. Nie mam ich na twardym dysku, ale mam je w swoich oczach. 

Pisze Pan, że ludzie często szukają szczęścia, podczas gdy lepiej jest szukać celu. Żyje Pan według tej filozofii?

Staram się. Zarówno ja, jak i moja żona bardzo ciężko pracujemy, ale skupiamy się też na tym, żeby nasze życie było dobre. Aby znaleźć cel, należy zadać sobie kilka pytań. Czasami znalezienie odpowiedzi trwa, ale sam proces jest wartościowy. „Jaki jest sens tego działania?”; „Czy to w tym kierunku chcę iść?”. Jeśli tak, idź dalej. Jeśli nie, zmień go. Ale pytaj, pytaj! Bo tych pytań nie zada ci nikt inny. 

Czytałam, że żyjąc w lesie, jadł Pan niemal wyłącznie owsiankę i wartość przedmiotów, czy wysokość zarobków z prac sezonowych przeliczał Pan na kilogramy płatków owsianych. Wciąż stosuje Pan tę walutę?

Tak, wciąż mi się to zdarza. To zabawne, kiedy wychodzi, że coś kosztowałoby półtorej tony owsianki. Jeśli rower kosztuje tyle, co porcja owsianki wystarczająca, by przetrwać sześć lat, to biorę owsiankę czy rower? Dobrze jest móc sobie coś w ten sposób porównać. Zapewnia mi to potrzebną perspektywę.

Tamte cztery lata w lesie trwale zmieniły Pana postrzeganie pieniędzy i rzeczy materialnych?

Całkowicie. Dawno temu, jeszcze w czasach, gdy brałem udział w zawodach biegowych, spędziłem pół roku w Tanzanii. Za cały pobyt, włącznie z przelotem w dwie strony, zapłaciłem około 1300 euro. Niedużo jak za sześć miesięcy w Afryce, prawda? Ale na miejscu dzieliłem łóżko z innym zawodnikiem, jadłem to samo, co tanzańscy biegacze. Dla wielu ludzi to nie do pomyślenia: spać obok kogoś obcego, jeść „dziwne”, lokalne jedzenie. Przy takim nastawieniu przegapia się wiele rzeczy. Ważne, by się otworzyć. Tak samo jest z naturą. Dla mnie i mojej rodziny kontakt z nią zaczyna się po tym, jak otwieramy drzwi domu. Bardzo łatwo jest polecieć samolotem, by pluskać się w oceanie na drugim końcu świata, ale kto wie, może równie piękne jezioro czy staw możesz znaleźć bliżej domu? Staram się to dostrzegać. Kiedy to robię, życie staje się niezwykle bogate. Ja jestem bogaty we wspomnienia, według mnie to waluta o najwyższym kursie. Wciąż zdarza mi się, że zapach danego drzewa uruchamia całą kaskadę wspomnień. 

Fot. Frida Torgeby
Fot. Frida Torgeby

Dziś ludzie otaczają się przedmiotami, ta tendencja jest widoczna także wśród tych, którzy chętnie odpoczywają blisko natury. Musi być odpowiedniej marki śpiwór, bielizna termiczna konkretnej firmy, buty, plecak, piecyk… Na tle wizji roztaczanej przez artykuły o „modzie na kemping” Pana historia wydaje się odświeżająco prosta.

Kiedy przeprowadzałem się do lasu, nie miałem prawie grosza przy duszy, ale to mnie nie powstrzymało. Poszedłem do sklepu z używaną odzieżą, tam kupiłem zimowe buty, które mam zresztą do tej pory. Zapłaciłem za nie 15 koron szwedzkich, czyli około półtora euro. Służyły mi w lesie przez cztery lata. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach wiele osób doświadcza życia na łonie natury przez gęsty pryzmat przedmiotów. Nie mówię, żeby nie kupować droższych rzeczy. Jeśli kogoś stać, proszę bardzo. Mówię, że brak pieniędzy nie musi być przeszkodą. 

W książce pisze Pan, że to niebezpieczne, gdy ludzie, którzy są odpowiedzialni za innych, myślą, że wiedzą wszystko. Dziś to Pan jest medialnym autorytetem odpowiedzialnym za innych.

Wiele osób pisze do mnie, oczekują konkretnych odpowiedzi. Ale ja nie mam zestawu gotowych odpowiedzi. Staram się raczej budować obrazy. Mówię: „Spróbuj, poczuj to w trzewiach”. Ludzi z gotowymi odpowiedziami jest dziś zbyt wielu. Nic dziwnego, to intratny biznes. Gdybym chciał być bogaty, z łatwością mógłbym zostać „coachem” czy mówcą motywacyjnym. Ale ja wolę pytać. 

Mógłby Pan też budować markę modnych sprzętów do survivalu. Tymczasem internetowy sklep Torgeby sprzedaje kilka bawełnianych koszulek, kalesony i tyle.

To są proste, podstawowe produkty, które produkujemy na małą skalę. Jasne, mógłbym sprzedawać ometkowane moim nazwiskiem śpiwory i gadżety, „bez których żaden aspirujący traper nie przetrwa w głuszy”. Wiele firm postępuje w ten sposób. Ja rzeczywiście szyję śpiwory, ale tylko dla znajomych, zawsze najpierw upewniwszy się, że ich potrzebują. Moje książki są tłumaczone na wiele języków, ale mimo ich sukcesu nie zrezygnowałem ze stolarki, od lat prowadzę warsztat, buduję domy. W pracy praktykuję zasadę: trochę dla głowy, trochę dla ciała. Dziś wielu autorów pisze o rzeczach, które ich nie obchodzą, bo muszą nakarmić rodzinę czy spłacić kredyt. To musi być bardzo stresujące. Ja staram się nie przekraczać granicy, pamiętać, ile potrzebujemy, i nie iść po więcej, nie marzyć obsesyjnie.

Fot. Frida Torgeby
Fot. Frida Torgeby

Nie każdy może rzucić wszystko i zaszyć się w tipi w lesie. Jak znaleźć trochę tego wytchnienia w mieście?

Nie pisałem swojej książki dla ludzi takich jak ja, ale właśnie dla mieszkańców miasta. Chciałem zbudować wentyl dla presji i ograniczeń, z którymi wiąże się miejski styl życia. Moją ambicją jest pomaganie innym w budowaniu jakiejś formy relacji z naturą. Bo jeśli to zrobią, to będą mogli lepiej rozumieć siebie. Przebywając na zewnątrz, można łatwiej pojąć, że życie to krąg, cykl. Jest ciepło, a potem będzie zimno. Dziś jesteś nieco melancholijny, ale możesz podzielić się tą emocją z naturą, a jutro pewnie będziesz czuł się trochę lepiej.

Nie możesz spać w lesie? Zacznij od otwarcia okna. Uszczelnij drzwi, wychłodź tylko jeden pokój. Zawiń się w ciepły koc, kołdrę. Tak śpij. Jest zbyt głośno, byś usłyszał bicie swojego serca? Wejdź do wanny, zanurz się w wodzie wraz z głową. Wtedy się wsłuchaj: pa-bam, pa-bam, na pewno to usłyszysz. Płomień ogniska jest w miejskiej kulturze poza zasięgiem, ale wystarczy świeczka. Jej płomień jest nieco łagodniejszy, ale też magiczny. W naszym domu nie mamy elektrycznego ogrzewania. Co rano rozpalamy ogień, to nasz domowy rytuał. Moment, kiedy ciepło płomienia wreszcie dotyka chłodnego ciała, jest niezwykły. Gdy w mieszkaniu zapadnie wieczorny mrok, płomień świeczki będzie jeszcze lepiej widoczny. I może w twojej głowie pojawi się przestrzeń na nowe myśli. 

Czytaj również:

Tu i teraz, czyli zawsze Tu i teraz, czyli zawsze
i
ilustracja: Bohdan Butenko
Wiedza i niewiedza

Tu i teraz, czyli zawsze

Aleksandra Reszelska

Nie ma sensu rozdzielać przeszłości od teraźniejszości. Wszystko i tak istnieje w mitycznej epoce Czasu Snu, która jednocześnie jest i jej nie ma – tak o życiu i upływie czasu myślą Aborygeni.

1

Dzieci siadają grzecznie w kółku dookoła starszej pani w długiej, kolorowej sukni. Sznurki koralików zdobią jej nadgarstki, a długi naszyjnik z tęczowych opali – szyję. Kobieta poprawia ciemne włosy i opowiada historię przeplataną śpiewaniem. Dzieci zamykają oczy i słuchają.

Czytaj dalej