Panna Eglantyne Panna Eglantyne
i
Max Liebermann, „Wolny czas w sierocińcu w Amsterdamie”, ok. 1881 r./WikiArt (domena publiczna)
Marzenia o lepszym świecie

Panna Eglantyne

Sylwia Niemczyk
Czyta się 14 minut

Dzieci mają prawo do opieki, nauki i życia bez przemocy – żeby jednak stało się to oczywistością, trzeba było się postarać. I postarała się o to dwójka zapaleńców: Janusz Korczak jako jeden z pierwszych apelował o uznanie praw dziecka, Eglantyne Jebb doprowadziła do ich spisania. 

Nigdy się nie poznali, ale gdyby jakimś trafem stanęli obok siebie, można by było wziąć ich za rodzeństwo. Oboje rudawi, o wysokim czole, głęboko osadzonych, niebieskich oczach, prawie w tym samym wieku – Korczak był młodszy o dwa albo trzy lata (zależnie od tego, czy za rok jego narodzin przyjmiemy 1878, czy 1879). Oboje podobnie błys­kotliwi, z charyzmą i pacyfizmem w sercu. Różniło ich za to podejście do dzieci. On naprawdę lubił z nimi przebywać, Eglantyne Jebb wprost przeciwnie. Nie chciała mieć własnych, cudze, nawet te z najbliższej rodziny, męczyły ją. W Korczakowskim Domu Sierot – zatłoczonym i hałaśliwym – pewnie nie wytrzymałaby ani jednego dnia. Ale osobiste sympatie i antypatie nigdy nie miały dla niej większego znaczenia. Dzieci na świecie istnieją, więc trzeba się o nie zatroszczyć.

W młodości chciała zostać nauczycielką, stoczyła nawet o to boje z ojcem, który uważał, że owszem, to dobre zajęcie, ale tylko wtedy, gdy panna nie ma szans na małżeństwo, więc może sobie spokojnie psuć reputację studiami, a nawet zarobkowaniem. Eglantyne zupełnie nie zależało na reputacji (podobnie jak na zamążpójściu), z pracy w szkole zrezygnowała jednak już po roku – mimo szczerych chęci nie umiała przyzwyczaić się do dzieci.

W późniejszych latach mówiła o swoim nauczycielstwie jako o porażce, zarazem przyznając, że było to jedno z najważniejszych doświadczeń w jej życiu. Dzięki niemu po raz pierwszy zobaczyła prawdziwe ubóstwo („wiedziałam, że tutaj żyje się ciężko, ale nie wiedziałam, że aż tak” – pisała do przyjaciółki) oraz to, jakie piętno odciskało ono na jej uczennicach, jak dusiło ich ambicje, ciekawość świata, dziecięcą radość. Między innymi ta wiedza doprowadzi ją kilkanaście lat później do punktu, kiedy – już ciężko chora – postanowi uratować wszystkie dzieci na świecie.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Proces

Kwiecień 1919 r. był w Londynie bardzo zimny i mokry nawet jak na brytyjskie standardy. Pół roku wcześniej skończyła się najstraszniejsza z wojen w historii – czy ra­czej: skończyła się dla tych, którzy ją wygrali. W pokonanych Niemczech i Aus­trii po dramatycznej zimie przyszła jeszcze gorsza wiosna, szerzyły się gruźlica i tyfus, panował głód. Dwuletnia austriacka dziewczynka ważyła niecałe 6 kg – chociaż powinna przynajmniej dwa razy więcej. Stała tylko dlatego, że podtrzymywały ją czyjeś doros­łe ręce (lekarki lub pielęgniarki).

Ulotki z jej fotografią, które Eglan­tyne Jebb rozdawała w centrum Londynu, oskarżały angielski rząd. Wielka Brytania wciąż nie zdjęła z pokonanych państw blokad na dostawy żywności. „Dziś są miliony takich głodujących dzieci” – pisała Jebb w tych ulotkach, a kredą na chodniku, wzorem sufrażystek, kreśliła wołami: „Koniec z blokadami!”, „Walczmy z głodem!”. 43-letnia panna Eglantyne zupełnie nie była wprawiona w ulicznych protestach. W chwili aresztowania w kredowym pyle miała nie tylko rękawiczki, lecz także całą sukienkę i włosy. W dodatku, choć rzecz się działa na gwarnym Trafalgar Square, demonstracja okazała się klapą. Głodujące dzieci wroga nie były tematem, którym chciałby się zajmować powojenny Londyn. Tu też istniały kłopoty z zaopatrzeniem, poza tym wielu ludzi nie wierzyło w „propagandę”, według której w Niemczech i Austrii każdego tygodnia umierało z głodu kilkaset osób, głównie dzieci.

Dwuosobowym zgromadzeniem zainteresowali się jedynie policjanci. Jebb i jej koleżanka usłyszały zarzuty o złamanie przepisów – i to w dodatku nie byle jakich, bo słynnej ustawy DORA (The Defence of the Realm Act – Ustawa o obronie królestwa), uchwalonej tuż po przystąpieniu Wielkiej Brytanii do wojny i zakazującej m.in. krytykowania angielskiej polityki. Wciąż obowiązywała wojenna cenzura, a rozprowadzanie antyrządowych ulotek było karane więzieniem lub grzywną wynoszącą nawet 5 funtów za każdą (!) wydrukowaną ulotkę. Wyglądało na to, że angielska ekscentryczka wpadła w poważne kłopoty. Ona jednak postrzegała swoje aresztowanie zupełnie inaczej – jako szansę od losu.

Proces odbył się 15 maja i zgodnie z nadziejami panny Jebb wzbudził większe zainteresowanie niż kwietniowa manifestacja. Oskarżona broniła się sama. Przekonywała, że choć nie zatwierdziła ulotek w urzędzie cenzury, nie złamała prawa. Tak, rzeczywiście nawoływała do zniesienia rządowych blokad, ale jej działania nie miały nic wspólnego z polityką, wypływały z czysto humanitarnych pobudek. Nie chodziło jej o nic innego, jak tylko o człowieczeństwo, bo to niezgodne z ludzką naturą patrzeć obojętnie na dwulatkę, która nie ma już nawet siły płakać z głodu. Dziennikarze chętnie cytowali słowa Eglantyne. Dzięki procesowi osiąg­nęła więcej niż podczas pikiety na Trafalgar Square. Nagle o jej proteście – a przy tej okazji o dramatycznej sytuacji dzieci w powojennych Niemczech i Austrii – dowiedzieli się wszyscy.

Była winna złamania prawa, to nie podlegało dyskusji. Dostała do wyboru: 11 dni więzienia albo grzywna. Wybrała to drugie – i tu zaczęły się niespodzianki. Pierwszą była wysokość zasądzonej kwoty: zaledwie 5 funtów – jakby wydrukowana została tylko jedna antyrządowa ulotka, a nie 7 tys., jak było w rzeczywistości. Druga niespodzianka była jeszcze większa. Tuż po tym, jak oskarżona usłyszała wyrok, prokurator z jej procesu – znany ze swojej surowości sir Archibald Bodkin (ten sam, który podczas wojny prowadził wiele spraw przeciwko niemieckim szpiegom, zwykle zakończonych wysokimi wyrokami) – wyjął pieniądze z włas­nej kieszeni. Publicznie wręczył je pannie Eglantyne z przeznaczeniem na tworzony przez nią nowy fundusz pomocy austriackim dzieciom.

Jego gest był jej pierwszym zwycięstwem – nie tylko dlatego, że następnego dnia opisały go gazety. Ważniejsze było to, iż wreszcie udało jej się kogoś przekonać, że wojna wojną, przepisy przepisami, ale dzieci muszą mieć co jeść, bez względu na to, w jakim kraju się urodziły.

Pacyfizm

W tym czasie, gdy panna Eglan­tyne Jebb wychodziła z sądu, Korczak oddawał do druku pierwszy ze swoich sztandarowych tekstów Jak kochać dziecko. Dziecko w rodzinie. Przekonywał w nim, że najważniejszym zadaniem dorosłych jest ochrona dzieci – wszystkich – przed strachem oraz cierpieniem. Zaczął tworzyć go jeszcze podczas wojny. Zmobilizowany w 1914 r. jako lekarz, przez kolejne lata opiekował się nie tylko rannymi żołnierzami, lecz także dziećmi z miasteczek, w których stacjonował.

Nienawidził wojny, pisał o niej w pamiętniku: „Wojna – to nie zbrodnia, to tryumfalny pochód, uczta oszalałych z pijanego wesela szatanów”. Nie dostrzegał w niej niczego bohaterskiego, w swoim dzienniku uwieczniał to, co widział na tyłach frontu: zagłodzone sieroty żyjące w niewyobrażalnym brudzie, pozbawione opieki dorosłych, którzy bili się – jak pisał ironicznie – o ważniejsze rzeczy, „o nowy podział świata”.

Być może łatwiej byłoby wierzyć w sens wojny, gdyby nie widziało się jej na własne oczy, Eglantyne Jebb miała jednak za sobą podobne doświadczenie co Korczak. Chociaż na żadnym froncie nie była, to jeszcze przed pierwszą wojną światową – za namową swojej siostry Dorothy Buxton i jej męża, popularnego lewicowego polityka – wzięła udział w humanitarnej misji w Macedonii. W sierpniu 1913 r. zakończyła się tzw. druga wojna bałkańska, Wielka Brytania była zaangażowana w procesy pokojowe. Potrzebny był ktoś, kto pojechałby i na miejscu sprawdził, jak wygląda życie na wyniszczonych terenach. Energiczna, odważna i do tego mająca wykształcenie w dziedzinie nauk społecznych (po epizodzie z nauczycielstwem wróciła na studia) Eglantyne świetnie się do tego nadawała.

Badania terenowe, które prowadziła kilka lat wcześniej w dzielnicach robotniczych w Cambridge, oswoiły ją z widokiem biedy, ale nie przygotowały na to, co zobaczyła na Bałkanach. Angielskiemu ubóstwu daleko było jednak do koszmaru, który pozostawiły po sobie bułgarsko-serbskie walki. Pierwszy raz widziała aż tylu ludzi pozbawionych dachu nad głową, otępiałe z głodu uchodźcze dzieci. Wśród historii, które przywiozła z Bałkanów, największy rozgłos zdobyła ta o 30 tureckich chłopcach pozostawionych samym sobie w szkolnym internacie. Wychowawcy poszli walczyć, a dzieci, gdy skończyło im się jedzenie, po prostu położyły się do łóżek, by poczekać na śmierć.

Jebb zaznaczała, że ci chłopcy i tak byli w dobrej sytuacji – zostali znalezieni i przeżyli, podczas gdy wiele dzieci nie miało tyle szczęścia. Do kraju wróciła z przeświadczeniem, że nowoczesna polityka powinna skupić się na umacnianiu jedności między ludźmi, a nie na pielęgnowaniu sztucznych – religijnych czy państwowych – podziałów. Pierwsza wojna światowa tylko utwierdziła ją w tym przekonaniu. Wyczulona po doświadczeniach w Macedonii na narodowe frazesy podobnie jak Korczak nie umiała dzielić dzieci na „nasze” i „ich”. Każda wojna jest przede wszystkim wojną dorosłych przeciwko najmłodszym – mówiła w późniejszych latach, a tym, którzy zarzucali jej, że kierując się naiwnym pacyfizmem, zbiera pieniądze, by karmić naród wroga, odpowiadała, że dzieci na całym świecie płaczą w tym samym języku.

Po formalnie przegranym, ale moralnie wygranym procesie chciała wykorzystać zainteresowanie dziennikarzy, dlatego oficjalne spotkanie założycielskie Save the Children odbyło się już cztery dni później. W sali, którą wynajęła na tę okazję, zgromadził się tłum. Oprócz niej przemawiali też inni aktywiści. Opowiadali, co widzieli na wojnie. Słuchający tego przeciwnicy zbiórki schowali zgniłe jabłka, którymi początkowo chcieli obrzucić „zdrajczynię narodu”. Posypały się za to wpłaty.

W kolejnych miesiącach poparcia akcji udzielili m.in. Albert Einstein, a także pisarze: A.A. Milne, sędziwy już Thomas Hardy czy Jerome K. Jerome, autor Trzech panów w łódce (nie licząc psa). Pisał w liście otwartym: ­„Naszą chciwością, naszym szaleństwem zaprowadziliśmy dzieci na śmierć. […] To z dziećmi dzisiaj toczymy wojnę. Czy nie jesteśmy zmęczeni ich zabijaniem?”. Ale najsłynniejsze zdanie nawołujące do pomocy „dzieciom wroga” padło z ust Bernarda Shawa, późniejszego noblisty. „Nie mam wrogów poniżej siódmego roku życia” – napisał. Eglantyne Jebb nie mogłaby wymarzyć sobie lepszego motta dla swoich starań.

Pieniądze

„Chyba dlatego, że w ogóle nie interesowałam się dziećmi, teraz muszę od rana do wieczora przekonywać wszystkich o uniwersalnej miłości do nich” – pisała do przyjaciółki niedługo po założeniu Save the Children. Przekonywała nad wyraz skutecznie: do końca 1919 r. udało się zebrać około 400 tys. funtów (równowartość dzisiejszych kilkunastu milionów funtów), a w następnym roku kwota osiągnęła milion. Słuchali jej wszyscy: od angielskich górników po papieża, który po spotkaniu z Jebb zarządził w kościołach zbiórkę na rzecz wojennych dzieci.

Filantropia była błogosławieństwem, ale też przekleństwem tamtych czasów. Pomagała najbiedniejszym przeżyć, jednak, prowadzona bez żadnego planu, zazwyczaj nie poprawiała ich sytuacji na dłuższą metę. Panna Eglantyne doskonale znała wszystkie zalety i wady działalności charytatywnej – jeszcze przed wojną udzielała się w angielskich towarzystwach dobroczynnych. Nie była wyjątkiem, wiele dam z jej sfery organizowało zbiórki, szyło bieliznę dla dzieci robotników albo prowadziło umoralniające pogadanki dla ubogich dziewcząt i kobiet.

Gdyby Korczak i Jebb jednak się kiedyś spotkali, mogliby wspólnie ponarzekać na naiwność i hipokryzję towarzystw dobroczynnych, on – polskich, ona – angielskich. Kiedy wiele lat wcześniej, w 1906 r., Jebb publikowała swój raport o przyczynach biedy w Cambridge, Korczak na wpół ironicznie stwierdzał w jednym z felietonów, że ubodzy przede wszystkim potrzebują, by w końcu przestano wokół mówić aż tyle o miłości bliźniego, a zaczęto więcej o obowiązkach państwa wobec swoich obywateli – zwłaszcza wobec dzieci. Chociaż w ich przypadku najłatwiej o porywy serca, to nie wolno polegać jedynie na wrażliwości poszczególnych osób.

Z kolei w opublikowanym w 1919 r. apelu o wsparcie drugiego domu dziecka, Naszego Domu, Korczak pisał: „Zarzucić musimy pogląd, że dziecko ma się z łaski karmić okruchami ofiarowanymi przez tkliwe, pobłażliwie lub pieszczotliwie usposobione serca, bądź macierzyńskie, bądź filantropijne”. Dziecku należy się nie łaska, tylko zwykłe uznanie jego praw. Korczak nigdy nie apelował o to, by wszyscy nagle pokochali najmłodszych – chciał, by w końcu zaczęto ich szanować. Prawo dziecka do szacunku (pod tym tytułem ukaże się w 1928 r. jego najważniejsza pedagogiczna publikacja) było zdaniem Korczaka podstawą wszystkich kolejnych dziecięcych praw, których spisanie postulował już w eseju Jak kochać dziecko.

Oboje, Korczak i Jebb, głęboko wierzyli, że dzieciom da się – i trzeba – pomagać mądrzej: karmić je, uczyć, dawać dach nad głową, ale też zadbać o rozwój emocjonalny. I dla nich samych, i ze względu na całe społeczeństwo. „Dziecko jest jutrem. Ono będzie pracownikiem, będzie obywatelem, będzie prawodawcą, ale czekać trzeba. Cierpliwie czekać. Czujnie czekać – tłumaczył Korczak. – Trzeba uświadomić sobie wagę, ciężar sprawy – wartość jej […]”. Marzył o oddaniu dzieciom ich podmiotowości, uznaniu za równoprawnych mieszkańców świata: „Pragniemy zorganizować społeczeństwo dziecięce na zasadach sprawiedliwości, braterstwa, równych praw i obowiązków. […] Nie urabiać i przerabiać, a zrozumieć i porozumieć się chcemy z dzieckiem, pomóc do odrodzenia niewolniczej, żebraczej jego duszy”. Pisał te słowa z pozycji nie pisarza fantasty, ale doświadczonego pedagoga, wykładowcy, pediatry – i praktyka.

Gdy panna Jebb miała 17 lat, angielskie prawo dozwoliło, by kobiety jeździły na rowerze nie tylko w dni powszechne, lecz także w niedziele. Dobrze się złożyło, bo ta aktywistka i idealistka była jednocześnie zapaloną cyklistką; zdjęcie: domena publiczna
Gdy panna Jebb miała 17 lat, angielskie prawo dozwoliło, by kobiety jeździły na rowerze nie tylko w dni powszechne, lecz także w niedziele. Dobrze się złożyło, bo ta aktywistka i idealistka była jednocześnie zapaloną cyklistką; zdjęcie: domena publiczna

Reformatorzy ruchu pomocowego z początku XX w., nie wiedząc nawet o sobie nawzajem, postulowali to samo: zamiast pojedynczych, sentymentalnych gestów naprawdę próbujmy zmieniać czyjeś życie. Korczakowskie domy dziecka – otwarty w 1912 r. Dom Sierot i powstały kilka lat później Nasz Dom – zostały wzniesione właśnie na tych zasadach. Podobnie Save the Children, który z małego funduszu już po niespełna roku został przekształcony w ponadnarodową organizację pomocową z siedzibą – tak jak Liga Narodów i Międzynarodowy Czerwony Krzyż – w Genewie.

„Wszyscy nam mówią, że postawiliśmy sobie cel nie do osiągnięcia. Że zawsze niektóre dzieci będą cierpieć i że nie ma sposobu, aby im pomóc. Spróbujmy zrozumieć, że taki sposób istnieje. Są trzy rzeczy konieczne: pieniądze, wiedza i dobra wola. Mamy pieniądze, ale wolimy je wydawać na coś innego. Mamy wiedzę, ale jej nie stosujemy. Dlaczego nie chcemy pielęgnować naszej dobrej woli i wykorzystać pieniędzy i wiedzy dla ratowania dzieci – i przyszłości ludzkiego gatunku?” – pisała niezmordowana Eglantyne w 1920 r.

Pierwsza zbiórka – ta, na którą swoje­ ­5 funtów oddał prokurator z procesu – ­została przeznaczona na zakup stada krów dla dzieci w Austrii (to było bardziej praktyczne niż wysyłanie puszek z mlekiem w proszku). Kolejne pieniądze przekazano oddziałom Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Armenii oraz Niemczech, by mogły na miejscu dysponować nimi w miarę potrzeb. Za część zebranych funduszy opłacano ogłoszenia w gazetach. Była to zupełna nowość, która nie wszystkim ówczesnym filantropkom się podobała – niektóre z nich w proteście wobec tak „ordynarnych” metod odeszły z Save the Children. Myliły się: choć szokujące całostronicowe zdjęcia głodnych dzieci mało miały wspólnego z dotychczasowymi uprzejmymi prośbami o wsparcie, przyciągnęły mnóstwo nowych darczyńców.

Panna Eglantyne świetnie zdawała sobie sprawę z siły mediów. Kiedy w 1921 r. w bolszewickiej Rosji zapanował straszliwy, dziesiątkujący tamtejszą ludność głód, Save the Children wysłało fotografa, żeby sfilmował mieszkańców i ośrodki dożywiania prowadzone tam przez brytyjski fundusz. Wstrząsające relacje były pokazywane m.in. w kinach – kolejna sensacyjna, „wulgarna” strategia zbierania pieniędzy. Ale znów skuteczna. Mimo wcześniejszych protestów przeciwko pomaganiu Rosji zbiórka się udała. Jedzenie, które zostało wówczas wysłane dzięki Save the Children i Lidze Narodów, liczono w setkach ton, a uratowane dziecięce życia – w setkach tysięcy.

Prawa

A gdyby nie skupiać się wyłącznie na dzieciach pokrzywdzonych, ale zadbać o wszystkie?

Po trzech latach imponującej działalności w Save the Children Eglantyne Jebb znów poczuła znajome ukłucie w sercu – znowu miała wrażenie, że trzeba robić jeszcze więcej. Marzyła już nie tylko o międzynarodowym funduszu, który ochroni dzieci przed głodem i przemocą, lecz także o nowym, lepszym świecie, w którym wszystkie dziecięce potrzeby będą zaspokajane, a prawa respektowane.

Ponownie, choć jak wiemy, nigdy się z Korczakiem nie zetknęła, jej pragnienia były zbieżne z jego postulatami. On samodzielnie tworzył taki mikroświat w Domu Sierot: organizował dziecięcy sejm, sąd (do którego czasem sam się podawał za swoje przewiny), dziecięcą gazetę. Ona – wieczna idealistka z gorącą głową – mierzyła najwyżej, jak mogła. W 1922 r. sformułowała pierwszą kartę praw dziecka, która po następnych dwóch latach – w trochę zmienionej formie (po targach i kłótniach także wewnątrz Save the Children) – została przyjęta przez Zgromadzenie Ogólne Ligi Narodów.

Ostatecznie tzw. deklaracja ­genewska liczyła pięć punktów i brzmiała:
1. Dziecku powinno się dać możność normalnego rozwoju fizycznego i duchowego.
2. Dziecko głodne powinno być nakarmione, dziecko chore powinno być pielęgnowane, dziecko wykolejone wrócone na właściwą drogę, sierota i dziecko opuszczone – wzięte w opiekę i wspomagane.
3. Dziecko powinno przed innymi otrzymać pomoc w czasie klęski.
4. Dziecko powinno być przygotowane do zarobkowania na życie i zabezpieczone przed wszelkim wyzyskiem.
5. Dziecko winno być wychowane w wierze, że jego najlepsze cechy powinny być oddane na usługi współbraci.

To paradoks, że do poprawy dziecięcego losu na świecie przyczyniło się wojenne okrucieństwo. Relacje dziennikarzy, pokojowych wysłanników, wreszcie samych żołnierzy uświadamiały, jak bezbronne są dzieci wobec wojny i klęsk nią spowodowanych. Zmęczona wieloletnimi walkami Europa szukała sposobu na zachowanie pokoju, międzynarodowa współpraca na rzecz dzieci dawała taką nadzieję.

Prawa przyjęte przez Ligę Narodów miały jednak charakter tylko symboliczny – co zresztą zarzucał im Korczak, pisząc w Prawie dziecka do szacunku: „Prawodawcy genewscy ­pomieszali obowiązki i prawa; ton deklaracji jest perswazją, nie żądaniem: apel do dobrej woli, prośba o życzliwość”. Mimo wszystko był to symbol ważnej zmiany, potwierdzenie credo Korczaka: „dziecko to także człowiek, tylko mały”.

To fakt, że słowa „dziecko powinno” (czy w oryginale: The child must…) brzmiały jak pobożne życzenia, nie miały żadnej mocy prawnej, ale kształtowały społeczne postrzeganie dzieci, przecierały szlaki. Eglantyne Jebb, która przez lata zmagała się m.in. z chorobą tarczycy i układu pokarmowego, zmarła w 1928 r. Janusz Korczak zginął 14 lat później. Nie doczekali się nowego, idealnego świata, za to przyczynili się do poprawy tego starego, niedoskonałego.

I choć sami się nie spotkali, to ich idee jak najbardziej! Zarówno genewska deklaracja, jak i pisma Korczaka stały się inspiracją do przyjętej przez ONZ w 1989 r. i obowiązującej do dzisiaj Konwencji o prawach dziecka. Polski rząd był inicjatorem jej uchwalenia, a pierwszy projekt, powstały pod koniec lat 70. XX w., opierał się na Korczakowskich publikacjach Prawo dziecka do szacunku oraz Jak kochać dziecko. Ostateczny dokument został podpisany przez wszystkie państwa świata i zawiera już nie pięć ogólnych punktów, ale 54 szczegółowe artykuły opisujące nie tylko prawa dziecka, lecz także wynikające z nich nasze zobowiązania i sposoby ich egzekwowania. Na przestrzeni ostatnich 100 lat w końcu została uznana podmiotowość dziecka i konieczność jego ochrony.

To już niezły początek.

Czytaj również:

Kwadratura koła Kwadratura koła
i
Mandala Hayagriva, malunek z klasztoru Kungri, źródło: Wikimedia Commons
Pogoda ducha

Kwadratura koła

Agnieszka Rostkowska

Są zarazem formą i narzędziem medytacji, jak i symbolicznym odzwiercied­leniem porzą­dku wszechświata. Carl ­Gustav Jung zalecał tworzenie mandali swoim pacjentom. Dziś coraz częś­ciej sto­s­uje się je w arteterapii jako metodę przywracania życiowej równowagi.

Agnieszka Rostkowska: Od kiedy ludzie tworzą mandale?

Czytaj dalej