Mildred Norman wierzyła, że ludzie są dobrzy, tylko czasem potrzebują małej inspiracji do działania. Aby im ją dać, ruszyła w drogę. Dosłownie.
Noworoczny poranek, 1953 r. W Pasadenie rozpoczęła się coroczna Parada Róż. Ulicami sunęły ukwiecone platformy, bajeczne karoce, luksusowe porsche – wszystkie opatrzone bynajmniej nie dyskretnymi nazwami lokalnych firm. Powiewały amerykańskie flagi – każda wielkości prześcieradła – tańczyły skąpo ubrane cheerleaderki, tłum się cieszył i wiwatował. Na archiwalnym filmie widać gigantyczną dynię z wydrążonymi ustami, nosem i oczami, z których machają rozbawieni ludzie. Dynia kroczy dziarsko, wypełnia cały kadr. Jak w karnawale: nadmiar form i kolorów, przesada, widowiskowy zbytek.
Przyglądająca się paradzie Mildred Norman zupełnie nie pasowała do barwnego tłumu. Siwe, luźno związane włosy, ani śladu makijażu, zero biżuterii. Skromny, wręcz zgrzebny strój: niebieskie spodnie, tenisówki, szeroka koszula, a na niej prosta bluza bez rękawów, na której z przodu widniał napis „Pątniczka pokoju”, z tyłu zaś: „W drodze od wybrzeża do wybrzeża na rzecz pokoju”. Z biegiem lat napisy