Psychodeliczna podróż potrafi gruntownie przeorientować wszystko, co myślimy o sobie i świecie dookoła. Umożliwia nam wyjście poza opowieści, które na swój własny temat tworzymy i w których bywamy – dosłownie – uwięzieni. Z Michaelem Pollanem – który wie, co mówi – rozmawia Tomasz Stawiszyński.
Do gabinetu Michaela Pollana na Wydziale Literatury Angielskiej Harvard University docieram – jak zwykle w takich przypadkach – znacznie przed czasem. Czekając, aż się pojawi, przeglądam jeszcze raz notatki i podkreślone fragmenty w jego ostatniej książce How to Change Your Mind. The New Science of Psychedelics.
Nie bez powodu tej publikacji towarzyszy od początku sensacyjna aura. Oto poważny pracownik naukowy najlepszych światowych uniwersytetów, autor wielu bestsellerowych książek, człowiek, którego tygodnik „Time” umieścił na liście stu najbardziej wpływowych ludzi na świecie nie tylko napisał pochwalną książkę o… narkotykach, ale także – w ramach researchu – sam je kilkakrotnie zażył. Co oczywiście starannie w książce zrelacjonował.
No, może niezupełnie chodzi o narkotyki sensu stricto. A przynajmniej nie o takie, których naprawdę należałoby się bać. Bohaterkami książki Pollana są bowiem substancje, które – choć wciąż jeszcze powszechnie zakazane i dostępne wyłącznie specjalistom – od wielu lat okazują się przynosić zaskakujące efekty w leczeniu depresji, uzależnień, lęków i zaburzeń obsesyjno-kompulsyjnych. Nad ich medycznym zastosowaniem prowadzi się obecnie badania w najbardziej prestiżowych ośrodkach, np. w Johns Hopkins University czy University of California, Los Angeles. Wyniki są więcej niż obiecujące.
Mowa oczywiście o psylocybinie i LSD, potężnych halucynogenach zwanych psychodelikami, czyli – zgodnie z greckim źródłosłowem – substancjami odsłaniającymi umysł. Wywołują one klasyczne doświadczenia mistyczne: poczucie unii z wszechświatem, wszechogarniającą miłość, rozpłynięcie się ego w uniwersalnej, przekraczającej indywidualność świadomości. Co ciekawe, takie właśnie doświadczenie ma pierwszorzędne terapeutyczne działanie.
Pollan sprawdził to na sobie. Kilkakrotnie. I twierdzi, że efekty były spektakularne.
„Czy zatem naprawdę – myślę – spotkam się za chwilę z autentycznym mistykiem? Człowiekiem zjednoczonym z wszechświatem, wyzbytym lęku przed śmiercią? Kimś, kto przebił się na drugą stronę przez drzwi percepcji?”
Na razie jednak mija już ponad 30 minut od umówionego czasu spotkania, a jego wciąż nie ma. Po 60 zaczynam się solidnie niepokoić. A jeśli wcale nie przyjdzie? A jeśli cała wyprawa do Bostonu pójdzie na marne?
Kiedy w końcu się pojawia, jest wyraźnie zdziwiony, że już na niego czekam. Po chwili przeprasza i tłumaczy, że przez pomyłkę godzinę naszego spotkania zanotował według czasu kalifornijskiego – tam spędza połowę roku, prowadząc zajęcia na UC Berkeley.
„Nic nie szkodzi – mówię, kiedy wchodzimy do gabinetu i zasiadamy przy stole – ostatecznie z doświadczeń psychodelicznych wyraźnie wynika, że wszystko jest względne, a nasza indywidualna tożsamość to iluzja. Trudno więc uznać, że punktualność jest najważniejszą rzeczą na świecie”.
Tomasz Stawiszyński: Miłość jest najważniejsza?
Michael Pollan: (śmiech) Tak! Zdecydowanie! Wprawdzie to nie jest jakaś wielka nowość, ale na co dzień często o tym nie pamiętamy. Może więc środki psychodeliczne przypominają nam o sprawach w gruncie rzeczy oczywistych, a te z kolei okazują się najgłębszymi życiowymi prawdami. Miłość jest najważniejsza. No bo cóż innego? Władza? Niektórzy jej pragną, ale tylko miłość naprawdę nadaje życiu sens.
Ale dlaczego potrzeba aż psychodelików, żeby to sobie uświadomić?
Mentalna podróż, w którą wyruszamy pod wpływem substancji psychodelicznych, charakteryzuje się przede wszystkim zanikiem ego. Wraz z nim zanikają też różne mechanizmy obronne, które działają w naszej psychice i odgradzają nas od całej masy nieustannie bombardujących nas bodźców. W tym także emocji, niekiedy bardzo silnych. Tego rodzaju bariery sprzyjają przetrwaniu gatunku, to czysta pragmatyka ewolucji. Zarazem jednak powodują one, że nasz obraz świata jest niepełny. Aldous Huxley przestrzegał, żeby nie mylić wiązki wrażeń zmysłowych, która przepływa przez naszą głowę, z rzeczywistością w jej właściwej postaci.
Kiedy zatem pod wpływem psychodelików te bariery upadają, do naszego umysłu napływa fala informacji dotąd marginalizowanych. Czujemy na przykład, że jesteśmy z innymi ludźmi związani znacznie głębiej i silniej, niż nam się wydawało. Albo że pomiędzy nami a światem natury nie ma żadnych granic, bo jesteśmy jego integralną częścią. A ponieważ nie ma już tych murów, które mozolnie wznosimy w codziennym życiu, zaczynamy znacznie intensywniej odczuwać również miłość, jedną z najpotężniejszych ludzkich emocji. Okazuje się po prostu, że mamy jej w sobie o wiele więcej, niż zdawaliśmy sobie z tego sprawę. I że o wiele bardziej jej potrzebujemy. Tak przynajmniej rozumiem dynamikę tych psychologicznych procesów.
Pojawia się miłość, a nie nienawiść. To pocieszające.
Być może niektórzy czują nienawiść, ale ja o takich przypadkach nie słyszałem. To zresztą samo w sobie jest niezwykłe, jak wielu ludzi pod wpływem substancji psychodelicznych doznawało tego samego wglądu: że miłość jest najważniejsza. Wiem, że to brzmi jak tekst z tandetnej pocztówki, ale z drugiej strony z jakiegoś powodu na pocztówkach pojawiają się właśnie takie teksty. A my często bronimy się przed tymi prostymi emocjami, prostymi prawdami, zamieniając je w żart albo w kicz.
Może tu działać tzw. efekt oczekiwań: przebieg psychodelicznego doświadczenia jest w ogromnym stopniu zależny od układu okoliczności i przekonań, z którymi do niego przystępujemy.
Tak, oczekiwania są tu pierwszorzędne. Niemniej ogromna liczba ludzi, którzy pochodzili z różnych kultur, byli w różnym wieku, mieli różne wykształcenie, różne światopoglądy czy przekonania, doświadczała tego samego. I wcale nie wszyscy oczekiwali poczucia łączności z wszechświatem, rozpadu ego albo głębokiej miłości do wszystkich istot. Dla niektórych była to spora niespodzianka. Na przykład dla mnie.
Czy w dzisiejszym świecie potrzebujemy psychodelicznego przebudzenia? Powrotu do tych bardzo pierwotnych emocji – miłości, łączności z naturą oraz innymi – o których zdążyliśmy już niemal kompletnie zapomnieć i jako jednostki, i jako cywilizacja?
Mierzymy się dzisiaj na Zachodzie z dwoma zasadniczymi wyzwaniami. Po pierwsze, z plemiennością. Nie tylko pod postacią walczących ze sobą nacjonalizmów, ale także tendencji, które odzywają się wewnątrz jednego narodu czy społeczeństwa. Najlepszym tego przykładem jest dzisiejsza Ameryka. Drugie wyzwanie to zanieczyszczenie środowiska naturalnego i zmiany klimatyczne. Oba te problemy biorą się z budowania murów pomiędzy sobą a innym, uprzedmiotowiania tego, co nie jest mną, co jest ode mnie różne. Ludzi, którzy wyznają inne religie, pochodzą z innych kultur, mają inny kolor skóry, traktujemy jak wrogie obiekty, jak przedmioty.
To samo robimy z naturą. Dewastacja środowiska naturalnego, której jesteśmy sprawcami, ma źródło w sposobie, w jaki je postrzegamy: jako coś odrębnego od nas. Psychodeliki stanowią bezpośrednie panaceum na oba te problemy. Czy raczej na jeden problem: uprzedmiotowienie innego.
Ale co zrobić, żeby zaaplikować je całej kulturze, całemu społeczeństwu? Ta kwestia była wyjątkowo żywa w latach 60. XX w., kiedy w środkach psychoaktywnych widziano potencjalne narzędzie głębokiej tożsamościowej i kulturowej transformacji. Wtedy zablokowały to rządy, zakazując LSD i innych psychodelików.
Możemy się dzisiaj wiele nauczyć z toczonych wtedy debat. Jednym z najważniejszych ówczesnych propagatorów psychodelików był Timothy Leary, psycholog z Harvardu, później zresztą z tej uczelni w atmosferze skandalu usunięty. Dziś określilibyśmy go mianem populisty. Jego naczelne hasło – które skądinąd wymyślił Marshall McLuhan, słynny teoretyk mediów – brzmiało: turn on, tune in, drop out (włącz się, dostrój, odpadnij). Leary nawoływał do powszechnego używania środków psychodelicznych, stał się kimś w rodzaju kaznodziei niosącego w świat psychodeliczną ewangelię.
Inni z kolei uważali, że tego rodzaju środki powinny być zarezerwowane wyłącznie dla elity. Podawane ludziom starannie wyselekcjonowanym i odpowiednio do tego przygotowanym: artystom, politykom, inżynierom, nauczycielom akademickim, myślicielom. To za pośrednictwem ich oddziaływania miałaby zmienić się powszechna świadomość. Nie mam pojęcia, która z tych strategii jest skuteczniejsza w kontekście społecznej i politycznej zmiany. Nie istnieją przecież żadne znane modele aplikowania substancji psychoaktywnych całym kulturom. Ale możemy spokojnie wyobrazić sobie świat, w którym w szkołach uczy się medytacji. A medytacja może zaprowadzić nas do podobnych miejsc co psychodeliki, czyli przede wszystkim – poza ego.
Istnieją już tu i ówdzie takie eksperymentalne programy. W niektórych amerykańskich szkołach i więzieniach uczy się medytacji mindfullness.
Rozmawiałem niedawno z Vivekiem Murthym, byłym naczelnym lekarzem USA, który bardzo intensywnie promował wprowadzanie medytacji do szkół. Taką naukę można zaczynać już bardzo wcześnie, w I–II klasie podstawówki. Efekty są bardzo obiecujące i widoczne gołym okiem. Zmniejsza się liczba bójek w klasie i w szkole, zwiększa zdolność koncentracji. W każdym razie cały czas rozmawiamy o szczególnym doświadczeniu mentalnym, które można osiągnąć za pomocą rozmaitych środków, nie tylko substancji psychodelicznych. Powszechne programy nauki medytacji wydają się najrozsądniejszym wyjściem, bo inaczej pozostaje nam już tylko dodawanie LSD albo psylocybiny do miejskich wodociągów, a to mimo wszystko nie jest najlepszy pomysł (śmiech).
Powiedział Pan w jednym z wywiadów, że o ile po wielu latach medytacji można takiego odmiennego stanu świadomości doświadczyć albo nie, o tyle po zażyciu psychodelików ma się niemal stuprocentową pewność, że on nastąpi.
A w każdym razie prawdopodobieństwo jest bardzo wysokie. Dlatego mam nadzieję, że kiedyś będziemy używać substancji psychodelicznych jako narzędzi wspomagających początkową fazę praktyk medytacyjnych. Dla mnie samego te doświadczenia okazały się bardzo pomocne. Już na początku ścieżki dostajesz niejako próbkę stanu świadomości, którego osiągnięcie stawiasz sobie za cel. Przestajesz się wtedy tak bardzo koncentrować na przyszłości, a zaczynasz na tym, co wydarza się tu i teraz. Myślę, że wiele osób medytuje, nie wiedząc za bardzo, do czego to wszystko ma prowadzić. A doświadczenie psychodeliczne to coś w rodzaju pokazu przedpremierowego, zapowiedzi, co cię czeka na tej drodze. Dzięki neuronauce wiemy, że w stanach głębokiej medytacji i podróży psychodelicznej uaktywniają się te same obszary mózgu.
O medytacji i stanach psychodelicznych można myśleć jako o terapii, ale też jako o doświadczeniu religijnym lub mistycznym. Czy te perspektywy się dopełniają, czy raczej stoją ze sobą w sprzeczności?
Zdecydowanie się dopełniają. Na tym właśnie polega niezwykłość tych środków. Okazuje się bowiem, że doświadczenie mistyczne – braku ego, łączności ze wszystkim, wszechobejmującej miłości – ma działanie leczące. Weźmy badania prowadzone na Johns Hopkins University, gdzie podawano psylocybinę ludziom uzależnionym od palenia i śmiertelnie chorym, cierpiącym między innymi z powodu lęku przed śmiercią. Pozytywne rezultaty były ściśle skorelowane z wystąpieniem u pacjenta doświadczenia mistycznego. Chcę to bardzo wyraźnie podkreślić – efekt terapeutyczny nie brał się z farmakologii, tylko z natury doświadczenia, jakie te środki wywoływały. To niedualna świadomość jest tu kluczem. I oczywiście niektórzy poszukują jej wyłącznie w celach pragmatycznych, chcąc rozwiązać jakieś doraźne problemy: przestać palić, poradzić sobie z lękiem przed śmiercią albo wyjść z depresji. Inni natomiast widzą w tym szansę duchowego rozwoju.
W jakimś sensie obie te funkcje czy wymiary łączą się w przypadku osób śmiertelnie chorych. Głębokie duchowe przeżycia, które stają się ich udziałem pod wpływem psychodelików, uśmierzają zarazem ich lęk przed śmiercią, pozwalają pogodzić się z tym, co nieuchronne. Od tego właśnie zaczęło się moje zainteresowanie tym tematem. Od rozmów z ludźmi na granicy życia i śmierci, którzy przeszli głęboką przemianę pod wpływem doświadczeń psychodelicznych.
Kiedy przyglądamy się liście problemów czy zaburzeń, na które psychodeliki stanowią szczególnie skuteczne panaceum – lęk przed śmiercią, depresja, uzależnienia, zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne – okazuje się, że jest to właściwie doskonała charakterystyka kondycji człowieka nowoczesnego. Żyjemy w epoce postreligijnej, w epoce rozpadu wielkich narracji, kryzysu ekonomicznego i kulturowego, niepewności. Nic zatem dziwnego, że trapią nas takie problemy. Czyżby rację miał C.G. Jung, który pisał, że współcześni ludzie potrzebują pierwotnego duchowego doświadczenia, żeby odzyskać emocjonalną stabilność?
Wygląda na to, że miał. Także jego przekonanie, że tego rodzaju doświadczeń powinno się poszukiwać w drugiej połowie życia, wydaje mi się bardzo przenikliwe. Jung – na tyle przynajmniej, na ile go rozumiem – miał na myśli doświadczenie transcendencji, które nie musi być zakorzenione w żadnym konkretnym kontekście religijnym. Niektórzy mają takie przeżycia pod wpływem samego kontaktu z naturą. Towarzyszy im wówczas poczucie jedności, uczestnictwa w czymś, co przekracza ich indywidualną świadomość, co jest od nich nieskończenie większe i co rozpuszcza ich poczucie „ja”. Właściwie we wszystkich tego rodzaju przeżyciach ego schodzi na dalszy plan.
Substancje psychodeliczne są oczywiście drogą na skróty. Niektórzy czynią z tego zarzut – że to jest coś, na co się nie zapracowało. Skądinąd to niezupełnie prawda, na takie doświadczenia też trzeba zapracować. Ale z pewnością nie aż tak ciężko jak w przypadku medytacji. Który wariant jest lepszy? Nie wiem. Zwróciłbym jednak uwagę, że w każdym z nas ukrywa się wewnętrzny purytanin, który każe nam odruchowo sądzić, że na każdy sukces musimy sobie zasłużyć ciężką pracą.
Jung uważał, że taka droga na skróty jest dla mieszkańców Zachodu po prostu niebezpieczna. W swoich listach ostrzegał, że korzystanie ze środków psychodelicznych grozi zalaniem świadomości przez treści, do których przyjęcia nie jest ona przygotowana.
O ryzyku trzeba mówić głośno i otwarcie. Z pewnością psychodeliki mogą być groźne i są ludzie, którzy powinni trzymać się od nich jak najdalej. Sam byłem początkowo bardzo nieufny wobec nich, musiałem przezwyciężyć wiele lęków i wątpliwości. Dlatego przestudiowałem wszystkie dostępne źródła, które mówią o możliwych efektach ubocznych. I uderzyło mnie, jak bardzo te substancje są bezpieczne pod względem wpływu na fizjologię. Są one mianowicie – mam oczywiście na myśli tylko psylocybinę i LSD – znacznie mniej szkodliwe niż większość leków, które rutynowo zażywamy. Nie istnieje na przykład ich dawka śmiertelna. A jeśli zajrzy pan do swojej podręcznej apteczki, znajdzie pan mnóstwo leków, które można przedawkować ze skutkiem śmiertelnym, np. paracetamol.
Psychodeliki nie są także uzależniające, nie wywołują uczucia głodu czy potrzeby zażycia kolejnej, większej dawki. A kiedy zacznie się je brać codziennie, po prostu przestaną działać.
Istnieje natomiast zagrożenie psychologiczne związane z ich przyjmowaniem. Każdy, kto ma podwyższone ryzyko epizodu psychotycznego, powinien omijać je szerokim łukiem. Istnieją też ludzie, którzy pod wpływem psychodelików mają bardzo nieprzyjemne przeżycia albo robią niebezpieczne rzeczy. W końcu traci się wówczas kontrolę nad swoim ciałem i umysłem. Zdarzały się przypadki, że ktoś wychodził na ulicę wprost pod koła samochodu lub wypadał z okna. Bywały również samobójstwa. Nie można udawać, że takich niebezpieczeństw nie ma, choć można starać się je minimalizować. Przede wszystkim należy tych substancji używać wyłącznie pod opieką przeszkolonego terapeuty, który wie, co robić, kiedy pojawia się tzw. bad trip.
Myślę, że Jung przestrzegał szczególnie przed momentem powrotu do codzienności. Jak ktoś, kto przed chwilą czuł się jednym ze wszystkim, co istnieje, oraz emanował miłością do wszystkich żywych i martwych stworzeń, ma następnego dnia powrócić do swojej zwyczajnej tożsamości, iść do pracy, usiąść za biurkiem czy stanąć za ladą? Timothy Leary mówił wyraźnie: ludzie, którzy zażywają LSD, rozumieją, że społeczne hierarchie to iluzja. Nie będą posłusznymi pracownikami korporacji albo żołnierzami, którzy bez mrugnięcia okiem będą strzelać do innych.
Również jeden z badaczy, z którymi rozmawiałem podczas pracy nad książką, dr Robin Carhart-Harris, sugeruje, że substancje psychodeliczne są z natury antyhierarchiczne. Łagodzą tendencje autorytarne, sprzyjają postawom liberalnym i równościowym.
Ja nie mam takiej pewności. Sądzę, że powinniśmy z dużą ostrożnością podchodzić do przypisywania tym substancjom jakichś konkretnych właściwości. Zgadzam się raczej ze Stanislavem Grofem, czeskim psychiatrą mieszkającym od lat w USA, jednym z pionierów badań nad LSD, który określa je mianem „niespecyficznych wzmacniaczy procesów mentalnych”, czyli narzędzi, które intensyfikują elementy już istniejące. Pamiętajmy, że ludzie, którzy brali te środki w latach 60. byli młodzi, więc mieli naturalną skłonność do buntu. Trwała wojna, a konflikt pokoleniowy był wówczas wyjątkowo ostry. Być może psychodeliki tylko te wszystkie tendencje wyjaskrawiły.
Pisze Pan, że pokolenie dzieci kwiatów, które zaczęło powszechnie używać substancji psychoaktywnych, było pierwszym pokoleniem mającym własne ryty przejścia. Dotychczasowy porządek społeczny opierał się na inicjacjach udzielanych młodym pokoleniom przez starsze. To starsi włączali młodszych do społeczności dorosłych, wtajemniczali w rozmaite aspekty życia, pokazywali, jak wygląda rzeczywistość. W latach 60. XX w. ten proces uległ całkowitej dekompozycji – co bardzo mocno wpłynęło na kształt dzisiejszej kultury.
To prawda. Psylocybina oraz LSD zdecydowanie przyczyniły się do zintensyfikowania konfliktu pokoleń. To był niezwykły moment w dziejach zachodniej kultury. Niewątpliwie dorośli byli tym przerażeni, utracili bowiem jedną ze swoich podstawowych prerogatyw – przekazywanie kolejnym pokoleniom swoich wartości i wizji świata. Młodzi zaczęli robić to na własną rękę, na dodatek w sposób, który dla starszych był kompletnie niezrozumiały i niedostępny.
Ale czy dzisiaj to w ogóle jest jeszcze jakiś problem? Mówiąc szczerze, nie wydaje mi się. Współcześnie doświadczenia psychodeliczne mają za sobą ludzie ze wszystkich możliwych pokoleń. Kiedy spotykam się z czytelnikami, na widowni jest mnóstwo ludzi w starszym wieku – co mnie bardzo cieszy – a obok siedzą ludzie bardzo młodzi. Nie ma natomiast 35–40-latków. Być może w tym wieku człowiek zajęty jest głównie pracą i wychowywaniem dzieci, na egzystencjalne rozterki jeszcze przyjdzie czas (śmiech). W każdym razie odkrycie, że te środki przynoszą wiele pożytku ludziom w drugiej połowie życia, jest naprawdę bardzo doniosłe. W latach 60. nikt o czymś podobnym nawet nie myślał.
Podczas lektury Pańskiej książki wciąż wracał do mnie tytuł słynnego dzieła R.D. Lainga, niepokornego szkockiego psychiatry i antypsychiatry, ważnej postaci kontrkultury lat 60. Brzmi on: Polityka doświadczenia i wyraża prostą w sumie myśl – nasze doświadczenie jest sprawą polityczną. Wspólnota ustala, co jest rzeczywiste i nierzeczywiste, racjonalne i nieracjonalne, naukowe i religijne, faktyczne i mityczne. A jednostka, która tego nie uznaje, zostaje wzięta za szaloną bądź niebezpieczną. Psychodeliki kompletnie rozmontowują te podziały. I może dlatego objęto je w latach 60. całkowitą prohibicją, która na dobrą sprawę obowiązuje do dzisiaj.
Absolutnie. Psychodeliczna podróż potrafi gruntownie przeorientować wszystko, co myślimy o sobie i świecie dookoła. Ludzie doświadczają naprawdę głębokich przemian i życiowych rewolucji. Rzucają wszystko i zaczynają od nowa. Rozwodzą się. Zmieniają pracę. Wywracają swoje życie do góry nogami. Dla niektórych jest to przerażające.
Ale to może być iluzja, działanie pod wpływem ulotnych wrażeń.
Może, ale proszę pamiętać, że psychodeliki tylko aktywują takie obszary umysłu, które pozostają zazwyczaj w cieniu. Jeśli zatem jest to iluzja, to jest ona generowana przez czyjś umysł. Umysł może nas oczywiście wywodzić w pole, nie neguję tego. Ale musimy brać odpowiedzialność także za jego pomyłki (śmiech).
Tutaj pojawia się pytanie, jak właściwie powinniśmy traktować wglądy, które pojawiają się pod wpływem środków psychodelicznych. Czy tylko jako halucynacje i fantazje, czy także coś więcej?
Wielu chorych na raka, którzy uczestniczyli w badaniach nad psychodelikami, zaczęło żywić bardzo głęboką pewność, że życie w jakiejś formie istnieje też po śmierci. Że ich umysł włączy się w jakiś rodzaj powszechnej, wszechobejmującej świadomości albo w każdym razie pod jakąś postacią będzie nadal trwał. Wielokrotnie pytałem tych ludzi, czy są naprawdę pewni, że to nie zwykła iluzja, efekt chemicznych zmian w mózgu. Najczęściej odpowiadali twierdząco. Z kolei naukowcy, którzy te eksperymenty prowadzą, w ogóle nie zastanawiają się nad realnością takich doświadczeń. Uważają, że najważniejsze, iż to ludziom pomaga, a reszta w gruncie rzeczy nie ma znaczenia.
W społeczeństwie, w którym metafizyka nikogo już nie interesuje, tego rodzaju przeżycia są czymś skrajnie niecodziennym. A więc – i tu wracam do Lainga – mogą być postrzegane jako zagrożenie.
To prawda, bo zamiast akceptować uzgodnioną rzeczywistość, zaczynasz kwestionować jej kształt. Ma to posmak, a w każdym razie potencjał buntu. Timothy Leary twierdził, że wszystkie społeczne instytucje to w gruncie rzeczy gry. Psychologia jest grą, polityka jest grą. Nie ma żadnych twardych reguł, wszystko jest produktem konwencji, którą – kiedy się już to dostrzeże – można dowolnie przekraczać.
Mawiał, że nasze umysły zostały w określony sposób zaprogramowane i za pomocą psychodelików możemy się pozbyć tego opresyjnego oprogramowania.
Jednym z niewątpliwych efektów doświadczenia psychodelicznego jest przełamanie schematów myślenia i zachowania. Dlatego jest ono tak skuteczne w przypadku niektórych zaburzeń. Umożliwia nam wyjście poza opowieści, które na swój własny temat tworzymy i w których bywamy – dosłownie – uwięzieni. Czasami te opowieści są pożyteczne, ale bardzo często mają działanie destrukcyjne. Na przykład: nie będę w stanie przetrwać dnia bez alkoholu, papierosa lub narkotyku. Albo: do niczego się nie nadaję, nic mi się nigdy nie uda, życie jest pozbawione sensu. Albo: jestem gruby i dlatego muszę w obsesyjny sposób kontrolować swoją wagę. Substancje psychodeliczne umożliwiają wyjście poza te narracje i dostrzeżenie, że są one tylko jednym z wielu możliwych punktów widzenia. Że – innymi słowy – wcale nie jesteśmy ich niewolnikami, choć tak nam się przez bardzo długi czas wydawało.
Podobnie jest z opowieściami o tym, co nas otacza, np. dotyczącymi świata politycznego. Zaczynamy na nie patrzeć w podobny sposób co na swoje ego: nie jako na prawdy objawione, ale na opowieści, wobec których istnieją liczne alternatywy. Jestem bardzo ciekaw, co – i czy w ogóle – wyniknie w płaszczyźnie politycznej z obecnego renesansu zainteresowania psychodelikami. Czy będziemy mieli do czynienia z podobnym poruszeniem jak w latach 60., czy też tym razem pójdzie to w zupełnie inną stronę? Niewątpliwie, jak wspominałem, jesteśmy dziś zamknięci w bardzo destrukcyjnych narracjach. Uwięzieni w mentalności plemiennej, przekonani o całkowitej samowoli w stosunku do środowiska naturalnego. Moim zdaniem potrzebujemy jakiegoś radykalnego wstrząsu, żeby wyjść z tych niebezpiecznych kolein. I to w skali całego świata. Być może więc obecny renesans zainteresowania psychodelikami to nie przypadek.
To trochę tak, jakbyśmy zataczali koło i po epoce materializmu oraz racjonalizmu wracali do sposobów widzenia świata, które stały u podstaw tzw. kultur archaicznych.
Otóż to. Zbyt często zapominamy, że ludzkość nie wynalazła substancji psychodelicznych w latach 60. XX w. Medyczne eksperymenty, o czym wciąż mało kto wie, zaczęto prowadzić już dekadę wcześniej, ale przecież istnieje jeszcze cała potężna, sięgająca zamierzchłej przeszłości tradycja używania tych substancji – do kontaktowania się z duchami, zmarłymi, przepowiadania przyszłości, doświadczania tego, co święte. Rdzenni Amerykanie używali grzybów psylocybinowych i pejotlu. Na Syberii, w Amazonii, w Ameryce Południowej kultury szamańskie posługiwały się halucynogenami. Starożytni Grecy odprawiali misteria eleuzyńskie, w których najprawdopodobniej również stosowano substancje halucynogenne.
Z drugiej strony współcześni badacze psychodelików dają się czasem uwieść egzotycznemu i sugestywnemu charakterowi tego doświadczenia i konstruują na jego podstawie najdziwniejsze metafizyczne teorie. Przykładem wspomniany Stanislav Grof – z jednej strony pionier badań nad LSD, z drugiej zaś twórca osobliwej kosmologii, skomponowanej ze wschodnich wierzeń, ezoterycznych doktryn i halucynacji swoich pacjentów.
Grof jest niezwykle ważną postacią. Zainspirował wielu badaczy. Wspomniany Robin Carhart-Harris podkreśla, że zainteresowanie tą tematyką zawdzięcza właśnie Grofowi. Ale jednocześnie sam pracuje w paradygmacie współczesnej nauki, podchodzi do sprawy bardzo racjonalnie i bez z góry przyjętych założeń. Nie tworzy metafizycznych teorii, bada po prostu potencjał terapeutyczny tych substancji, a wysnuwanie z doświadczeń jakichkolwiek wniosków co do budowy wszechświata uznaje za przejaw myślenia magicznego. Choć więc Grof go zainspirował, nie zgadza się z nim w wielu fundamentalnych kwestiach.
Z kolei co do tez samego Grofa – przystępował on do badań nad LSD jako skrajny materialista, który był przekonany, że świadomość jest wyłącznie produktem mózgu. Dziś – podobnie jak wielu innych badaczy – uważa, że to tylko jedna z możliwych hipotez. I że doświadczenie psychodeliczne daje nam dostęp do jakiegoś rodzaju świadomości, która nie jest zamknięta wyłącznie w obszarze naszych czaszek.
Współczesna neuronauka nie uznaje tego rodzaju możliwości.
Ale zarazem neuronaukowcy nie są w stanie wytłumaczyć, jak właściwie świadomość powstaje. Nie mają żadnej przekonującej teorii pozwalającej wyjaśnić ten skok: od mięsa do umysłu. Zamykają się przy tym na różne alternatywne wobec materialistycznej wykładni warianty. Istnieją jednak na przykład fizycy, dla których coś takiego jest teoretycznie dopuszczalne.
Mimo to mój własny punkt widzenia jest wciąż w zasadzie materialistyczny. W trakcie psychodelicznych doświadczeń miałem wprawdzie przeżycie utraty ego i uczestnictwa w czymś, co moją indywidualność przekracza, ale równocześnie w pełni uznaję, że mógł to być wytwór mojego mózgu.
Może powinien Pan przyjąć większą dawkę?
(śmiech) No tak, to by wszystko zmieniło! Ciekawe – wiele osób po lekturze mojej książki stawiało mi zarzut, że za mało zajmuję się ideą uniwersalnej świadomości, która istnieje gdzieś poza mózgiem.
Może Pańskie doświadczenia z psychodelikami były po prostu zbyt mało spektakularne?
Przeciwnie, postrzegam je jako ekstremalne. To były naprawdę wielkie przeżycia. Czy istnieją większe? Pewnie tak. Ale nie wiem też, do czego właściwie można porównać doświadczenie kompletnej utraty ego. Uświadamiasz sobie, że nie jesteś tożsamy z własnym „ja” i jest to bardzo przyjemne i pożyteczne. Niewątpliwie ma wpływ na twoje dalsze życie, bo zaczynasz postrzegać swoją zwykłą tożsamość jako konstrukt. Nabierasz do siebie dystansu. Rozumiesz, że nie musisz zawsze swojego ego słuchać, że ono ma jakieś swoje interesy i potrzeby, a ty niekoniecznie musisz za nimi podążać.
I faktycznie tego rodzaju postawa wobec własnego „ja” pozostała z Panem już na stałe?
Tak mi się wydaje. Mam teraz zdecydowanie więcej dystansu do siebie. Oczywiście, podobne rezultaty można by zapewne osiągnąć dzięki 10-letniej psychoterapii albo praktyce medytacyjnej. Człowiek uczy się wtedy rozumieć różne pułapki, jakie zastawia na niego własny umysł, jak wyprowadza go w pole – i względnie nad tym panować. Ale ja uzyskałem to wszystko w cztery godziny zamiast w 10 lat (śmiech).
A czy – ze względu na „efekty uboczne”, o których mówiliśmy – powinny pojawić się specjalne instytucje, symbole, procedury, którymi byłby obwarowany dostęp do tych środków?
Na pewno powinny istnieć odpowiednie regulacje. Nie wiem, czy za pomocą rytuałów, ale na pewno solidnych przepisów prawnych. Z tego rodzaju doświadczenia nie wyniknie nic dobrego, jeśli przystępując do niego, nie będziemy się czuli naprawdę stuprocentowo bezpieczni. Potrzebny jest wykwalifikowany przewodnik czy opiekun towarzyszący osobie odbywającej psychodeliczną podróż. Lepiej nie robić tego samodzielnie, w domu, bo wtedy najdrobniejsze wydarzenie – choćby wizyta listonosza – może kompletnie wytrącić nas z równowagi.
W każdym razie gdyby bardzo wielu ludzi poddało się takiemu doświadczeniu, z pewnością miałoby to wpływ na całe nasze życie społeczne. Weźmy alkohol – bez wątpienia oddziaływał i oddziałuje on na kulturę bardzo silnie i w sposób zdecydowanie ambiwalentny. Z jednej strony zacieśnia więzi, z drugiej prowadzi do wielu nieszczęść i wywiera fatalny wpływ na statystyki zdrowia publicznego. Zobaczymy też, jakie efekty przyniesie legalizacja marihuany.
Myślę, że im więcej osób nabierze dystansu do swojego ego, tym lepiej dla świata. Jednak nie da się ukryć, że bardzo wielu propagatorów psychodelików zachowywało się, jakby byli guru, a więc ludźmi o całkiem sporym ego. Przykładem Timothy Leary, ale przecież nie tylko on. Jak to pogodzić, skąd się ten paradoks bierze? Nie mam pojęcia. Może chodzi o to, że kiedy ktoś jest przekonany, iż wejrzał w najgłębsze zagadki wszechświata, wywiera to na niego właśnie taki wpływ?
Niedawno w czasopiśmie „Psychological Science” opublikowano wyniki badań, które wskazywały, że – paradoksalnie – praktyka medytacji, jogi oraz innych tzw. ścieżek samorozwoju zwiększa w przypadku mieszkańców Zachodu tendencje narcystyczne.
O tym akurat nie słyszałem, ale nie dziwi mnie to. Skupiłbym się jednak przede wszystkim na tym, w jaki sposób psychodeliki mogą się stać pomocne osobom cierpiącym z powodu rozmaitych zaburzeń i problemów. A tutaj wyniki są naprawdę obiecujące. Działają doskonale w przypadku ludzi, którzy grzęzną w destrukcyjnej narracji, w obsesyjnym myśleniu. Współczesna psychiatria nie potrafi sobie zbyt dobrze radzić z tego rodzaju problemami – leki, którymi dysponuje, nie są bardzo skuteczne, mają za to sporo objawów ubocznych. Osiągnięcia kardiologii, onkologii czy epidemiologii na poziomie statystycznym wyraźnie polepszyły poziom zdrowia w populacji i podniosły średnią długość życia. Tymczasem problemów psychiatrycznych jest coraz więcej, a leki działają coraz słabiej. Jeśli zatem psychodeliki okażą się naprawdę skutecznym narzędziem pomocy ludziom cierpiącym z powodu depresji, uzależnień i lęków, będzie to oznaczało przełom w psychiatrii. Badania trwają, setki ludzi rekrutują się jako ochotnicy. Za 5–10 lat będziemy wiedzieć już znacznie więcej.
Tymczasem w USA trwa opioidowy kryzys. To widać nawet na ulicach. Ludzie masowo uzależniają się od heroiny i leków przeciwbólowych będących pochodnymi morfiny, tak jakby chcieli zagłuszyć własne istnienie, przestać doświadczać, pogrążyć się w pustce.
Psylocybina może okazać się i tutaj doskonałym panaceum. Trwają teraz badania, które pokażą, czy także w tej odmianie uzależnienia jest równie skuteczna co w przypadku alkoholu i nikotyny. Inna substancja psychodeliczna, pochodząca z afrykańskiej rośliny ibogaina, ma pod tym względem podobno bardzo korzystne działanie. Jest wprawdzie znacznie bardziej niebezpieczna niż psylocybina, może mieć poważniejsze skutki uboczne, ale już teraz używa się jej w Meksyku do leczenia uzależnienia od heroiny i morfiny.
Współcześnie zresztą uzależniamy się tak naprawdę od wszystkiego: telefonów, komputerów, zachowań. Uzależnienie od opioidów jest tragiczne w skutkach, bo błyskawicznie wyniszcza organizm i bardzo łatwo o przedawkowanie. Doświadczenie psychodeliczne zaś uwalnia człowieka z klatki toksycznych przekonań: że nie będę w stanie przetrwać dnia bez narkotyku, że nie istnieją inne sposoby osiągania przyjemności i satysfakcji.
Planuje Pan jeszcze jakąś psychodeliczną podróż?
Dopiero gdy te środki staną się legalne. I wyłącznie pod opieką terapeuty-przewodnika. Czekam na to z utęsknieniem. Myślę, że mógłbym na przykład zażywać psylocybinę co roku, z okazji urodzin. Żeby poddać głębszej refleksji moment, w którym się znajduję i wyznaczyć sobie jakieś kolejne cele. Z pewnością pogłębiłoby to moje przeżycia urodzinowe (śmiech).
A w momencie śmierci?
Myślę, że tak. Na początku napawało mnie to przerażeniem – jak można, będąc śmiertelnie chorym, zażywać coś, co powoduje utratę kontroli nad własnym umysłem? Ale potem zetknąłem się z tak ogromną liczbą ludzi, którym to doświadczenie radykalnie pomogło, że moje wątpliwości się rozwiały.
Michael Pollan:
Dziennikarz, aktywista, profesor na Wydziale Literatury Angielskiej Harvard University i na Wydziale Dziennikarstwa UC Berkeley. Jak sam podkreśla, najchętniej pisze o „miejscach, gdzie przecinają się naturaci kultura”. W 2010 r. tygodnik „Time” umieścił go na liście 100 najbardziej wpływowych ludzi na świecie. Autor m.in. książek The Botany of Desire: A Plant’s-Eye.View of the World (2001), The Omnivore’s Dilemma: A Natural History of Four Meals (2006), Food Rules: An Eater’s Manual (2009, wyd. polskie Jak jeść. Przewodnik konsumenta), Cooked: A Natural History of Transformation (2013, wyd. polskie Magia gotowania) oraz How to Change Your Mind: What The New Science of Psychedelics Teaches Us About Consciousness, Dying, Addiction, Depression, and Transcendence (2018).