
Buddyzm i ekologia mają wiele wspólnego. Przede wszystkim założenie o połączonej naturze świata.
Pewnego razu, gdy czekałem na przepustkę w strażnicy Parku Narodowego Północnych Gór Kaskadowych w stanie Waszyngton, podsłuchałem wiadomość nadaną przez radiotelefon do kwatery głównej. Komunikat strażniczki znajdującej się w głębi parku brzmiał: „Martwy łoś w górnej części przełęczy Agnes Creek ładnie się rozkłada. Koniec”. Oprócz praktycznego podejścia godnego prawdziwej ekolożki strażniczka wykazała się także mądrością buddyjskiego mistrza. Szczególnie trafne wydało mi się słowo „koniec”. Zarówno buddyści, jak i ekolodzy wierzą, że choć każde pojedyncze życie ma swój „koniec”, to części składowe organizmu „żyją” właściwie w nieskończoność, w nieustającym procesie biogeochemicznej reinkarnacji.
Zwolennicy myślenia ekologicznego (w tym nawet najbardziej racjonalni naukowcy) mogą nie zdawać sobie sprawy z tego, że jednocześnie podążają za starożytną tradycją duchową. Wiele osób, które przechodzą na buddyzm śladem hollywoodzkich sław, nie wie, że tym samym opowiada się za konkretnym światopoglądem. Światopoglądem, którego polityczny wymiar wykracza daleko poza przyklejanie na zderzak samochodu nalepek wzywających do uwolnienia Tybetu.
Większość z nas przyjmuje do wiadomości, że pisma i nauki buddyzmu, zwłaszcza te należące do nurtu zen, oddają cześć pięknu i mądrości obecnym w naturze. Mnich pyta mistrza: „Jak mogę wejść na Ścieżkę?”. Mistrz wskazuje na strumień: „Czy słyszysz ten strumień? Możesz wejść tamtędy”. W górach mistrz pyta: „Czy czujesz zapach kwitnącego wawrzynu?”. Mnich odpowiada, że tak. Mistrz stwierdza: „A zatem niczego przed tobą nie ukryłem”.
Ta wrażliwość na naturę po części wynika z buddyjskiego stosunku do cierpienia, zawartego w pierwszej z Czterech Szlachetnych Prawd. Nieprzypadkowo Henry David Thoreau, wielki amerykański działacz na rzecz środowiska, studiował też religię indyjską i jako pierwszy przetłumaczył Sutrę Lotosu na angielski. W tej klasycznej księdze B