Ewolucja nie działa jak architekci Brasílii – stolicy Brazylii – którą od początku do końca zaplanowano i przemyślano, ale raczej jak mieszkańcy faweli budujący swoje schronienia z tego, co akurat jest pod ręką.
W 1979 r. Stephen Jay Gould i Richard Lewontin opublikowali jeden z najczęściej cytowanych artykułów w historii ewolucjonizmu. Wyjątkowy choćby dlatego, że wcale nie zaczynał się od opisu świata przyrody, ale sklepienia bazyliki św. Marka w Wenecji pokrytego kapitalnymi mozaikami. Wśród nich zwracają uwagę te wypełniające trójkątne przestrzenie między łukami wspierającymi kopułę. Taka przestrzeń po angielsku nazywa się spandrel, a po polsku to „pacha łuku” (swoją drogą Gould i Lewontin pomylili pachę łuku z innym elementem architektonicznym – pendentywem – ale przeszkadza to wyłącznie red. Miładzie Jędrysik).
Komuś może się wydawać, że powierzchnie te powstały właśnie po to, by nosić wyszukane ozdoby, tymczasem ich utworzenie jest nieuniknione, jeśli dwa łuki sąsiadują ze sobą – w miejscu, gdzie każdy z nich odchodzi w swoją stronę, musi pojawić się przestrzeń o dokładnie takim kształcie, a mozaiki wykonano dopiero później, żeby jakoś wykorzystać coś, co i tak już istniało. Takich właśnie „spandreli” jest mnóstwo w ewolucji.
Wada na wadzie
Przypatrzmy się na przykład przedstawicielowi dumnego gatunku Homo sapiens. Gdy już zachwycimy się jego doskonałością, jak Leonardo da Vinci, spójrzmy na niego chłodnym okiem. Dostrzeżemy wtedy, że wiele cech, które nauczyliśmy się postrzegać jako piękne, to takie konstrukcyjne „spandrele”. Możemy się zastanawiać nad ewolucyjnymi korzyściami płynącymi z posiadania podbródka, nad tym, jak na jego kształt wpływa dobór płciowy itp., ale prawda jest taka, że jest on nieuniknioną konsekwencją budowy naszej żuchwy, której kości muszą gdzieś się spotkać.
Albo nos. Ludzie mają znacznie większe nosy niż ich krewniacy, małpy człekokształtne, i zazwyczaj uznaje się, że ta wspaniała ozdoba ludzkiej twarzy musi mieć głębszy sens – że odgrywa rolę swoistego filtra regulującego temperaturę i wilgotność wdychanego powietrza. Jednak japoński naukowiec Takeshi Nishimura twierdzi, że wydatny ludzki nos wcale nie jest lepszy niż nos małpi. Biolog ten wyciągnął taki wniosek po analizie przepływu powietrza przez nosy szympansów, goryli i ludzi.
Wydatny ludzki nos nie ma więc sensu. Skąd zatem się wziął? Hipoteza Nishimury jest taka, że został on wypchnięty do przodu, gdy 2–3 mln lat temu u ludzi powiększał się mózg, a wraz z nim część czaszki, w której się gnieździ. Jest efektem ubocznym tego procesu.
Anatomia człowieka jest, ogólnie rzecz biorąc, bardzo prowizoryczna. Wady konstrukcyjne wypełniają nas dosłownie od stóp do głów. Dwunożność, z której tak jesteśmy dumni, ma wiele zalet, lecz w skali ewolucji została wprowadzona bardzo pospiesznie. Po przodkach o chwytnych kończynach dolnych otrzymaliśmy w spadku 26 kości w każdej stopie. Taka struktura jest podatna na uszkodzenia i blado wypada przy stopach chociażby strusia lub pingwina, gdzie wiele kości łączy się ze sobą w znacznie mocniejszy element. Ale strusie i ich przodkowie dinozaury chodzili na dwóch nogach już od 230 mln lat, podczas gdy my dopiero od pięciu, więc na ulepszenie zabrakło czasu.
Jeśli spojrzymy wyżej, nasze kolana też cierpią w wyniku stosunkowo niedawnej zmiany postawy ciała, bo ciężar wcześniej unoszony przez cztery kończyny spoczywa teraz na dwóch. Stąd tak częste kontuzje nie tylko stóp, kostek i kolan, ale także bioder. W rejonie tych ostatnich jest już właściwie błąd na błędzie. Pionowej postawie ciała zawdzięczamy to, że kobiecy kanał rodny jest proporcjonalnie najwęższy spośród wszystkich naczelnych, co w połączeniu z naszymi wielkimi głowami sprawia, że ludzki poród należy do najtrudniejszych, najboleśniejszych i najbardziej niebezpiecznych. Również bliskość naszych odbytów i genitaliów słabo się sprawdza (jak to celnie sformułował jeden z bohaterów ckliwej komedyjki Chłopaki też płaczą: „Gdyby Bóg był miejskim planistą, nie umieściłby placu zabaw przy odpływie ścieków”), prowadząc do licznych infekcji, zwłaszcza u kobiet.
Z kolei mężczyźni zawdzięczają problemy z oddawaniem moczu temu, że ich moczowód przechodzi przez prostatę, która – jeśli się powiększa – zaciska go. Męski nasieniowód zaś w drodze z jąder do ujścia przechodzi nad cewką moczową, co pewnie nie było problemem dla naszych przodków, ale wraz z opuszczaniem się jąder i wydłużaniem penisa sam musi się niepotrzebnie wydłużać. Stephen Jay Gould w książce Niewczesny pogrzeb Darwina porównuje to do ogrodnika podlewającego żywopłot i obchodzącego dookoła drzewo rosnące na końcu ogródka. Tylko ogrodnik może się w pewnym momencie cofnąć kawałek i ominąć drzewo, nasz własny wąż ogrodowy musi się zaś nieustannie rozciągać, bo ewolucja się nie cofa. Dużo prościej i bezpieczniej byłoby, gdyby nasieniowód prowadził na skróty, jednak to już niemożliwe.
Kable z ekranu
Wyżej mamy kręgosłup, który bywa porównywany do sterty 26 filiżanek i spodeczków (czyli kręgów i dysków) ustawionych w stos i obarczonych u szczytu ciężką głową. Żeby to wszystko utrzymać, ludzki kręgosłup wygina się w kształcie litery S, czemu zawdzięczamy bóle różnych jego odcinków. Po drodze jest też jelito ślepe, które nie bardzo przydaje się do czegokolwiek, za to jeśli ulegnie infekcji, to może nas zabić. Dalej mamy gardło, zupełnie niepotrzebnie prowadzące zarówno do płuc, jak i do żołądka, dzięki czemu regularnie się krztusimy, przez co rokrocznie umierają tysiące ludzi. O zębach mądrości nawet nie trzeba wspominać, bo powoli dochodzimy do mojego ulubionego miejsca – do ludzkiego oka.
Kreacjoniści regularnie przytaczają argument, że ewolucja nie może być prawdą, bo jak coś tak doskonałego jak nasze oko mogłoby powstać w wyniku kumulacji przypadków? To w swej bezsensowności jeden z najcudowniejszych argumentów. Po pierwsze – oczywiście nie chodzi o same przypadki. Przypadkiem mogą pojawić się drobne zmiany, ale to dopiero selekcja naturalna może doprowadzić do stopniowego ulepszania. W przypadku oka znamy u różnych organizmów właściwie wszystkie pośrednie fazy, które w końcu doprowadziły do zachwycającego organu, jakim jest nasze oko.
Przede wszystkim jednak – czy rzeczywiście jest się czym zachwycać? Oko powstało z małej światłoczułej fałdki u naszych bardzo odległych przodków. Potem pojawiła się warstwa światłoczułych komórek, odżywiające ją naczynia krwionośne oraz nerwy, które przekazują zebrane informacje. Jednak, przypadkiem, u przodków kręgowców naczynia krwionośne i włókna nerwowe znalazły się bardziej na zewnątrz niż warstwa światłoczuła – czyli zasłaniają światło. I od początku swojego rozwoju kręgowce próbują to sobie jakoś kompensować. Bo ewolucja, tak piękna w swojej prostocie i skuteczności, ma pewne ważne ograniczenie. Ponieważ nikt nią nie zarządza i proces ten nie prowadzi do żadnego określonego celu w przyszłości, na każdym etapie wdrażane są rozwiązania tymczasowe, najlepiej sprawdzające się w danej chwili, a selekcja dotyczy tylko tego, co akurat jest pod ręką, znajdując najlepsze wyjście z nieidealnej sytuacji. Ewolucja nie może cofnąć się i przemyśleć niczego na nowo ani zaplanować czegoś na przyszłość.
W ludzkim oku światłoczuła warstwa czopków i pręcików odbiera skupiony przez soczewkę obraz i przesyła go do mózgu, ale nerw wzrokowy po drodze do „centrali” przebija tę warstwę, by wyjść na zewnątrz. Stąd mamy plamkę ślepą. To tak, jakby kable w telewizorze wychodziły przez ekran, żeby później wrócić do całej elektroniki z tyłu. Pod tym względem oczy głowonogów zbudowane są dużo lepiej. Tu też mamy warstwę światłoczułą i towarzyszące jej okablowanie, lecz wszystkie przewody zlokalizowane są z tyłu i żadnych plamek ślepych nie ma. Dlatego wystarczy spojrzeć sobie w oczy, aby pojąć, że jeśli jesteśmy stworzeni na czyjkolwiek obraz i podobieństwo, to albo ta istota wcale nie jest doskonała, albo bardzo kiepski z niej kopista.
Po co to jajo?
Na pocieszenie można dodać, że prowizorka, przypadek i konstrukcyjne wady cechują nie tylko anatomię ludzką. Oto, na przykład, królik. Podobnie jak wiele innych ssaków, długouche słodziaki żywią się roślinami, wesoło kicając wśród zieleni. Ale króliki skrywają pewną mroczną tajemnicę, dziedziczną klątwę, przez którą przy bliższym poznaniu nieco tracą na atrakcyjności. Problem polega na tym, że organizmy ssaków nie trawią celulozy, a to ona stanowi większość roślinnej diety. Dlatego krowy, konie i cała rzesza innych wegetarian mają żołądki podzielone na kilka części, a jedna z nich jest pełna symbiotycznych pierwotniaków, które trawią celulozę za gospodarza. Przygotowany przez nie pokarm trafia do kolejnej części żołądka, gdzie już może być wchłonięty.
Krewni i znajomi królika też jedzą trawę i też wykorzystują drobnoustroje, tylko zamiast w żołądku trzymają je w rozrośniętym jelicie ślepym. Mikroby te równie sprawnie trawią celulozę jak mieszkańcy krowy, więc właściwie co za różnica? Sęk w tym, że z jelita nie można już wrócić do żołądka, czyli nadtrawiony pokarm musi opuścić ciało królika jego tylnym końcem, a ulubieniec małych dzieci musi go zjeść na nowo. Czyli króliki jedzą swoje odchody. Dopiero za drugim razem wszystko już odbywa się normalnie, żołądek wchłania, co mu potrzebne, a reszta wylatuje z króliczego zadka w postaci dobrze nam znanych bobków. Urocze, prawda? W sumie wszystko działa i zajęczaki dobrze sobie w świecie radzą, ale trudno je nazwać efektem inteligentnego projektu. Gdyby istniał jakiś stwórca, to zasłużyłby na dwóję z ZPT – chyba że po prostu nie lubi królików.
Takich przykładów w przyrodzie jest pełno. Nie wszystkie utrudniają życie noszącym je organizmom. Jaskrawoczerwone ubarwienie kraba z rodzaju Chaceon nie przynosi mu żadnych korzyści, bo na głębokość kilkuset metrów, gdzie te kraby żyją, i tak nie dociera światło. Z drugiej strony nie ma też żadnych powodów, żeby jaskrawoczerwonym nie być, bo taki krab nie jest przez to bardziej narażony na ataki wrogów. Widocznie nic go to nie kosztuje, jest czerwony, bo może. Niewykluczone, że dla jego przodków barwa miała znaczenie, jednak teraz ta ewolucyjna ekstrawagancja jest wyłącznie źródłem dekadenckiej satysfakcji chaceona – nikomu ani nie przeszkadza, ani nie pomaga.
Nieco trudniej zrozumieć, dlaczego pingwiny złotoczube zawsze składają dwa jaja, choć pierwsze z nich jest niemal o połowę mniejsze od drugiego i prawie nigdy się nie rozwija. Po co tracić na nie energię? Nie stwierdzono, by pingwiny pozbywały się za jego pomocą zanieczyszczeń. Nie jest to też plan B na wypadek utraty większego jaja. Tu na razie ciągle czekamy na przekonujące wyjaśnienie. Widać straty energetyczne nie są aż tak duże, a to pierwsze jajo jest zapewne spadkiem po przodkach, u których jego składanie miało sens.
Przyzwyczailiśmy się myśleć o ewolucji jako o sile prowadzącej do powstania form doskonałych, a wcale tak nie jest. Wiele cech organizmów nie ma znaczenia adaptacyjnego. Czasem są to efekty tzw. dryfu genetycznego, czyli w wyniku różnych kolei losu zwierzęta czy rośliny wyglądają i działają tak, a nie inaczej. Wyobraźmy sobie salamandry, z których połowa ma plamki żółte, a połowa pomarańczowe. Ani jedne, ani drugie nie są lepsze w sensie dostosowania, mogłyby się swobodnie krzyżować, ale z jakichś powodów te z żółtymi szukają partnerów z żółtymi, te z pomarańczowymi podobnych do siebie i w całej populacji ciągle jest – mniej więcej – pół na pół. Po tysiącach lat może rozdzieliłyby się na dwa podobne gatunki. Jeśli jednak jakiś kataklizm, powiedzmy wybuch wulkanu, wytłucze przypadkiem salamandry z pomarańczowymi plamkami, bo miały pecha zebrać się na gody w niewłaściwym miejscu, pozostaną tylko te z żółtymi ozdóbkami, choć wcale nie były lepsze, tylko miały więcej szczęścia.
Przypadek? Sądzę, że tak. Ale kto tego nie zaakceptuje, nie pojmie siły i piękna życia.