Na spotkania z przedstawicielami globalnego imperium przychodził w sandałach, okryty pasem ręcznie tkanej bawełny. Mówił, że Indie mają dość ziemi, by nakarmić i ubrać swoich obywateli. Nie ufał masowej produkcji i globalizacji. Wierzył w samodzielność małych wspólnot, w ekonomię pozbawioną chciwości i przemocy. Co dziś radziłby nam Mahatma Gandhi?
Gdy jako delegat Indyjskiego Kongresu Narodowego przyjechał w roku 1931 na oficjalne negocjacje konstytucyjne z rządem w Londynie, Winston Churchill nie znalazł czasu, by się z nim spotkać. Mówił o nim drwiąco „półnagi fakir” – z niesmakiem tym większym, że kilka dekad wcześniej Mohandas Karamchand Gandhi studiował w brytyjskiej stolicy prawo, nosił pantofle, trzyczęściowy garnitur i zegarek w kieszonce kamizelki. Wydawał się wówczas chodzącą reklamą skuteczności imperium brytyjskiego w reprodukowaniu kolonialnej mentalności w najdalszych nawet zakątkach świata. Gandhi, urodzony w 1869 r. w miasteczku Porbandar na zachodnim wybrzeżu Indii, syn lokalnego indyjskiego urzędnika, odebrał królewską edukację i został wyszykowany do roli strażnika istniejącego ładu, miał więc służyć w hierarchii przewidującej dla niego jedną tylko rolę – subordynację. Po latach będzie krytykował prawników, lekarzy czy urzędników jako realizatorów przemocowej dominacji Europy nad Indiami, zatrudnionych w wielkiej kolonialnej machinie.
Sam zrezygnował z obranej ścieżki prawniczej. Miało to związek z upokarzającymi doświadczeniami, jakie Hindusom i osobom o ciemnym kolorze skóry serwowali inni ludzie, na co zresztą przyzwalało kolonialne prawo. W 1902 r. Gandhi zaczął od podważania dyskryminujących przepisów w mało znanym sobie krańcu świata – dzisiejszej RPA, gdzie został oddelegowany z bombajskiej kancelarii do obsługi jednego z klientów. Indyjski system przynależności kastowej, w którym wyrastał Gandhi, determinował ludzki los. Jeśli ktoś pochodził z niższej warstwy społecznej, musiał liczyć się z pogardą i upokorzeniem. W najpotworniejszej sytuacji byli tzw. niedotykalni – ludzie znajdujący się najniżej w hierarchii kastowej i brutalnie uciskani. Już jako dziecko instynktownie przeciwstawiał się tej niesprawiedliwości, bawiąc się z chłopcami z rodzin „gorzej” urodzonych. Ale on sam miał relatywnie dobre pochodzenie i dopiero w 1893 r. w RPA potraktowano go jak kogoś gorszego.
Przypłynął statkiem do Durbanu, następnie przesiadł się do pociągu – jako prawnik zamożnego klienta podróżował pierwszą klasą. Wyrzucono go jednak z wagonu i żądano, by jechał w trzeciej klasie. Podobnie było w tramwajach konnych: musiał siedzieć z woźnicą albo na zewnętrznym schodku, nie wolno mu było przebywać obok białoskórych. Tak przywitała go Afryka, w której Hindusi udowadniali swoją przydatność w handlu, księgowości i transporcie. Machina królewskiej władzy transportowała swoich indyjskich poddanych – pracowitych, jako tako wykształconych i potulnych – do nowych rejonów, by tam odgrywali rolę pośredników między europejskimi kolonizatorami a czarnoskórymi mieszkańcami. Pełnienie tej funkcji nie wiązało się z żadnymi przywilejami, tylko z uwłaczającymi ograniczeniami oraz podatkami. I w takim klimacie