Ziemia ulega ciągłym metamorfozom. Suną płyty tektoniczne, zastyga lawa, wypiętrzają się góry. Organizmy żywe zmieniają atmosferę, kruszą twarde skały. I jeszcze ten homo sapiens, niby taki rozumny, który nawet nie widzi, że sam robi sobie krzywdę.
Nikt do końca nie wiedział, dlaczego James Hutton po uzyskaniu tytułu doktora medycyny postanowił zająć się uprawą ziemi. Na pewno nie wyprowadził się na wieś z przyczyn finansowych – byt materialny miał zapewniony, od kiedy opracował nowy, prosty sposób wytwarzania chlorku amonu. Przyjaciele podejrzewali, że tak naprawdę nigdy nie chciał być lekarzem i studiował medycynę tylko po to, by móc kontynuować badania chemiczne. Podobno kpił sobie często ze sztuki medycznej – co można zrozumieć, bo w XVIII w. była ona jeszcze bardzo mało skuteczna i w znacznie mniejszym stopniu oparta na doświadczeniu niż na domysłach i rytuałach.
W każdym razie gdy około 1750 r. odziedziczył ziemię w swojej rodzinnej Szkocji, Hutton z pasją poświęcił się jej doglądaniu i wprowadzaniu innowacji, które okazały się ważne dla rozwoju rolnictwa. Dla rozwoju geologii zaś ważny okazał się fakt, że farmy były dwie, a każda położona na innym terenie. Te różnice zafrapowały niedoszłego medyka, do którego nic tak nie przemawiało jak fakty i obserwacje. W roku 1753 napisał w liście: „bardzo polubiłem studiowanie powierzchni ziemi, patrząc z nerwową ciekawością w każdy dół, rów lub koryto rzeki, które znalazło się na mojej drodze”. W tych jamach, dziurach, bajorach i strumykach Hutton ujrzał dzieje naszej planety.
Zastyganie, wypiętrzanie…
Współcześni Huttonowi naukowcy – wciąż pod wpływem przekazu biblijnego – twierdzili, że powierzchnia ziemskiego globu zawdzięcza swoją formę wielkiemu potopowi. Była to koncepcja katastroficzna: jednorazowe wydarzenie miało ukształtować ląd od razu gotowy i niezmienny. Hutton przeciwstawił tej wizji swoją ideę aktualizmu. Uznał, że wszystkie siły, które uformowały powierzchnię Ziemi, muszą działać nadal, również teraz. Przez 10 lat idea ta krystalizowała się w jego umyśle, aż w końcu Szkot wyruszył na ekspedycję naukową – w poszukiwaniu dowodów. Nie musiał jechać daleko. Już w pobliskim Sinclair Point znalazł przykład tego, czego szukał.
Znaleziskiem, o którym mowa, a które Hutton nazywał „niezgodnością”, były pionowe warstwy szarego łupku i leżące na nim poziome warstwy czerwonego piaskowca. Jak konkludował uczony rolnik, takie połączenie skał mogło powstać tylko w wyniku działania olbrzymich sił przez bardzo długi czas. Szary łupek osadził się na dnie oceanu, został wyniesiony, przekręcony, poddany erozji, by znów pogrążyć się w morskich odmętach, gdzie osiadł na nim czerwony piaskowiec.
W swoim wielkim dziele, czyli Teorii Ziemi, James Hutton nie stroni od metafor. Nazywa naturę matką, księgą, maszyną, tkaniną, strumieniem, mówi o makro- i mikrokosmosie – czyli o podobieństwie całej przyrody do jednego organizmu. Są to wszystko, jak zauważa znawca jego myśli Stephen Norwick, metafory dynamiczne. Ziemia w ujęciu Szkota jest zmienna, a nie ustalona raz na zawsze. Była to w owych czasach idea zupełnie rewolucyjna. Dzieje Ziemi według Huttona to powolne, nieustające nawarstwianie się skał, zastyganie lawy, wypiętrzanie się gór.
Szkocki geolog wskazywał też na wzajemne przenikanie się świata ożywionego i nieożywionego. Gdy w skałach osadowych znajdował skamieniałości, był to dla niego znak, że organizmy zamieszkujące Ziemię współtworzą ją.
To współtworzenie Ziemi przez życie niedługo po śmierci Huttona przybrało niespotykaną wcześniej formę: szczątki dawno umarłych organizmów wróciły na powierzchnię ziemi za sprawą gatunku zwanego człowiekiem rozumnym, który wydobywał je i spalał na masową skalę. Rewolucja przemysłowa oraz eksploatacja paliw kopalnych otworzyły nowy etap w historii ludzkości i w dziejach Ziemi. Zanim jednak homo sapiens zrozumiał efekty tych działań, miało upłynąć wiele czasu.
Siła życia, siła rozumu
„Roślina, która korzenie swoje wciska głęboko w glebę w poszukiwaniu pożywienia, jednocześnie rosnąc ku górze, jest dobrą ilustracją organicznego życia” – pisał austriacki geolog Eduard Suess, wprowadzając do nauki pojęcie biosfery. W roku 1911 młody rosyjsko-ukraiński naukowiec Władimir Wiernadski miał okazję poznać niemłodego już Suessa, który podzielił się z nim swoimi refleksjami. Jednak o ile w myśli Suessa biosfera jest delikatnym dodatkiem do gazowej atmosfery, płynnej hydrosfery i twardej litosfery, o tyle dla Wiernadskiego to potężna siła geologiczna. Rosjanin jako pierwszy przedstawił naukowe rozważania, w których dowodził, że skład atmosfery, oceanów i wierzchniej warstwy lądów jest w dużej mierze wynikiem działania organizmów żywych.
Do zdefiniowanych przez Suessa sfer ziemskich Wiernadski dodał też kolejną – noosferę (pojęcie to ukuł wraz z francuskim filozofem Teilhardem de Chardinem i matematykiem Édouardem Le Roy, choć rozumiał je zupełnie po swojemu). Noosfera to sfera rozumu – ale rozum ten, w ujęciu Wiernadskiego, nie jest przeciwstawiony bezrozumnemu życiu roślinnemu i zwierzęcemu, lecz stanowi jego kontynuację. Noosfera wedle rosyjskiego uczonego to rozwinięcie biosfery. Człowiek odmienia oblicze ziemi, podobnie jak czynią to inne organizmy, tyle że skuteczniej – już od zarania cywilizacji, narodzin rolnictwa i pasterstwa.
Co ciekawe, Wiernadski uznawał te ingerencje w środowisko za fenomen jednoznacznie pozytywny. Uważał, że nauka jest w stanie kontrolować wieloaspektowe zmiany, jakie człowiek wprowadza w środowisku, i kierować nimi ku ogólnemu pożytkowi, rozumnie przekształcając biosferę w noosferę.
Trudno nie zauważyć zbieżności pomiędzy ideą noosfery Wiernadskiego a pojęciem antropocenu, czyli epoki geologicznej zdominowanej przez człowieka, zaproponowanym w 2000 r. przez holenderskiego chemika (i noblistę) Paula Crutzena. Trudno też nie zauważyć rozbieżności pomiędzy tymi koncepcjami, które polegają przede wszystkim na wartościowaniu i emocjonalnym zabarwieniu. Noosfera jest dobra. Antropocen – niebezpieczny, dekadencki, zgubny. Gdzie się podziała wiara we wspólny rozum ludzkości i jego światłą przewodnią rolę w kształtowaniu środowiska? Oczywiście nie rozwiała się nagle w roku 2000. Niektórzy już wcześniej podejrzewali, że coś chyba idzie nie tak.
Wybacz, wybacz mi
„Ciemność tę porównać można do zupełnego zaćmienia Słońca” – pisał w 1898 r. w liście do gazety „The Times” malarz i rzeźbiarz William Blake Richmond, opisując typowy londyński dzień zimowy. W tym samym roku założył walczące ze smogiem Towarzystwo na rzecz Redukcji Dymu Węglowego. Ale cóż po głosie artysty? Jego postulaty zostały w pełni uwzględnione dopiero po roku 1952, kiedy to w wyniku wielkiego smogu w Londynie zginęło około 6 tys. ludzi.
Jednak problem zatrucia środowiska w drugiej połowie XX w. nie dotyczył już tylko Londynu lub Manchesteru czy Liverpoolu. Stał się problemem globalnym. Rewolucja przemysłowa, zapoczątkowana w Wielkiej Brytanii, okazała się permanentną rewolucją światową. W roku 1971 amerykański geniusz muzyki soul Marvin Gaye śpiewał:
„Och, wybacz, wybacz mi, nic już nie jest takie, jakie było, gdzie się podziało błękitne niebo? Wiatr niesie truciznę z północy, południa i wschodu… Ropa rozlana na oceanach i naszych morzach, ryby pełne rtęci… Promieniowanie pod ziemią i nad nami, zwierzęta i ptaki żyjące w pobliżu umierają… Co będzie z przeludnioną ziemią, ile jeszcze ludzkiego gwałtu będzie umiała znieść?”.
„Promieniowanie pod ziemią” w przytoczonej piosence dziś może wydawać się niezrozumiałym określeniem, ale wówczas każdy pojmował, że chodzi o podziemne próby nuklearne. Zwykli ludzie rozumieli już, że pozwalamy sobie na zbyt wiele, robimy rzeczy głupie, niepotrzebne i niebezpieczne. „Wybacz, wybacz mi” – przepraszał Ziemię Marvin Gaye. Ale cóż po głosie artysty?
Znaleźli się jednak naukowcy, którzy myśleli w podobnym duchu.
W świecie stokrotek
W 1972 r. James Lovelock, doktor medycyny, wynalazca, ekolog i futurolog, zaprezentował światu hipotezę Gai. Wedle tej koncepcji organizmy zamieszkujące Ziemię wspólnie działają, aby utrzymać na planecie warunki odpowiednie dla życia. Oczywiście nie jest tak, że zwierzęta, rośliny, grzyby i bakterie zbierają się przy pełni Księżyca na jakiejś leśnej polanie, by wspólnie obradować – jak to bywa w bajkach (i tekstach Tomasza Sitarza). Owa współpraca może wyglądać zupełnie inaczej – w sposób prostszy, a zarazem znacznie bardziej skomplikowany.
Jak można ją sobie wyobrazić, zaproponował sam Lovelock w roku 1983, do spółki ze swoim studentem Jamesem Watsonem, korzystając z dobrodziejstw młodej jeszcze wówczas techniki komputerowej.
Lovelock i Watson zaprogramowali świat, w którym żyją tylko stokrotki, dwa ich gatunki – czarne i białe. Czarne kwiatki pochłaniają promienie słoneczne i rozgrzewają powierzchnię planety. Białe odbijają promienie słoneczne i chłodzą otoczenie. Na początku symulacji na planecie rosną tylko czarne stokrotki, aż za ich sprawą robi się na tyle ciepło, by dołączyły do nich białe, które obniżają temperaturę. Tworzy się płynna równowaga między obiema populacjami. Jednak co najważniejsze, taki czarno-biały stokrotkowy świat odporny jest na wahania aktywności słonecznej. Nawet jeśli na planetę padać będzie znacznie więcej lub znacznie mniej światła, życie przetrwa – w sposób niejako automatyczny zmienią się proporcje między ciemnymi i jasnymi populacjami i optymalna temperatura zostanie utrzymana. Ta amortyzacja ma jednak pewne granice: przy zbyt gwałtownej zmianie warunków dochodzi do katastrofy i śmierci wszystkich kwiatków do ostatniej stokrotki.
Ta bardzo prosta symulacja doczekała się potem wielu rozwinięć. Dołożono czarne stokrotki, a także zwierzęta roślinożerne i drapieżniki. Każdy kolejny stopień złożoności powodował, że system stawał się jeszcze bardziej odporny na zmianę panujących warunków.
Oczywiście żadna tego rodzaju symulacja nie może równać się z rzeczywistym stopniem komplikacji życia na Ziemi (czy nawet jednego złożonego organizmu!). Komputerowy model miał tylko pokazać, że hipoteza Gai nie jest neopogańską religią, a jedynie sposobem myślenia o planecie jako całości. Sposobem adekwatnym do naszej epoki i tarapatów, w których się znaleźliśmy.
Wieloryb na plaży
Choć przedstawiona przez Lovelocka idea nie jest powszechnie uznawana w świecie nauki, spotkała się ona z odzewem u wielu podobnie rozumujących osób, wśród których są też znamienici uczeni. Oto co napisał słynny entomolog Edward O. Wilson w wydanej w 1992 r. książce Różnorodność życia:
„Matka Ziemia, ostatnio nazywana Gają, nie jest niczym więcej niż bez ustanku podtrzymywanym zespoleniem organizmów i ich fizycznego środowiska. Jeśli zaburzy się zanadto organizmy w tej strukturze, środowisko to ulegnie destabilizacji i stanie się zabójcze. Można sobie wyobrazić nieskończenie wiele Matek-Planet. Z własną fauną, florą i wytworzonym środowiskiem fizycznym, nieprzyjaznym dla życia ludzkiego. Zlekceważenie różnorodności życia niesie ryzyko, że sami siebie wtrącimy w środowisko dla nas obce. Może się zdarzyć, że znajdziemy się w sytuacji wielorybów, które ku własnemu zdumieniu osiadają na mieliznach u wybrzeży Nowej Anglii” [tłum. January Weiner].
Oczywiście aby zaznać losu wieloryba na płyciźnie, ludzkość nie musi lecieć na inną planetę. Wystarczy, że zmienia warunki panujące na Ziemi, destabilizując równowagę, którą gatunki współtworzą i która pozwala im żyć. Ta równowaga może kiedyś powróci, ale będzie ona już się koncentrować wokół innych punktów – inne będą temperatura, skład atmosfery, chemia oceanów, a ulubieńcami Matki Ziemi będą inne jej dzieci.
A jeśli kogoś razi personifikacja planety i traktowanie jej jak istoty żywej, niech potraktuje to jak wybieg prawny. Znany jest przykład przyznania osobowości prawnej rzece Whanganui w Nowej Zelandii – w celu ułatwienia jej ochrony. Kto szkodzi rzece, jest dzięki temu bez zbędnych ceregieli przywoływany do porządku, nie trzeba dowodzić, że skrzywdził także ludzi. Gdybyśmy doczekali się podobnego traktowania Ziemi, na pewno by nam to nie zaszkodziło. Bo Ziemia to również my sami.