Po co drzewom tomografia Po co drzewom tomografia
i
zdjęcie: Marzena Wystrach
Edukacja

Po co drzewom tomografia

Agnieszka Rostkowska
Czyta się 11 minut

Uczą ludzi treefulness i niczym alpiniści wspinają się na drzewa za pomocą lin i uprzęży – Marzena i Krzysztof Wystrachowie opowiadają o pracy arborysty.

Agnieszka Rostkowska: Przedstawiacie się jako arboryści, ale oficjalnie nie ma w Polsce takiego zawodu. 

Krzysztof Wystrach: Samo słowo wywodzi się z łaciny – arbor oznacza „drzewo” – od niego powstała angielska nazwa profesji arborist, która w Polsce przyjęła się w formie „arborysta”. W rodzimej klasyfikacji zawodów i specjalności rzeczywiście nas nie ma, zarejestrowany jest jedynie „chirurg pielęgniarz drzew”.

Marzena Wystrach: Arboryści wyodrębnili się z grupy chirurgów drzew, którzy pielęgnowali je za pomocą bardzo inwazyjnych zabiegów. Właściwie robili drzewom operacje – zaszywali dziury, zalewali je betonem, skrobali w środku próchno, robili drenaże. Wszystko według stanu ówczesnej wiedzy. Kiedy pojawiły się nowoczesne metody, część chirurgów nie chciała się na nie przestawić. Ci, którzy zastosowali się do odkryć nauki, postanowili odciąć się od tamtych, nazywając się arborystami. Ten podział na dwa obozy istnieje zresztą do dziś.

Informacja

Z ostatniej chwili! To druga z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

K.W.: Obecnie wiele osób za arborystów uznaje ludzi wykonujących prace w koronach drzew, za pomocą lin przypominających te alpinistyczne. Ale nie ma obowiązującej definicji. Ja jestem zwolennikiem definicji rozszerzającej, uważającej za arborystów wszystkich, którzy zajmują się drzewami miejskimi, niekoniecznie tych wspinających się w koronach. 

Wy te miejskie drzewa badacie, zupełnie jak lekarze ludzi, np. wykonujecie im tomografię. Po co drzewom tomografia?

K.W.: Jest to część diagnostyki drzew, którą robimy albo wizualnie, tj. oglądając drzewo, albo instrumentalnie, czyli wykorzystując takie urządzenia, jak tomograf soniczny. Na pniu, dookoła, rozmieszczamy czujniki – musimy je lekko wbić w drzewo, na centymetr lub dwa. Podłączamy je kablami do aparatury i komputera. Następnie w każdy z czujników pukamy młotkiem, a oprzyrządowanie mierzy czas rozchodzenia się fali dźwiękowej. W zależności od stanu drewna – grubości ścian, tego, czy jest zdrowe, czy zgniłe, czy w ogóle go nie ma i jest pustka, czyli ubytek – ten czas jest inny. W ten sposób uzyskujemy obraz wnętrza drzewa. Program analizuje te odczyty i daje nam gotowy wynik w postaci zdjęcia. 

zdjęcie: Marzena Wystrach
zdjęcie: Marzena Wystrach
zdjęcie: Marzena Wystrach
zdjęcie: Marzena Wystrach

M.W.: Wtedy na jego podstawie robimy jeszcze własną analizę, biorąc pod uwagę szereg czynników, takich jak średnica korony, wysokość drzewa, kolumny i wybrzuszenia na pniu. Sam wynik z komputera bywa zwodniczy – może pokazać, że drzewo trzeba wyciąć, natomiast jeśli weźmiemy pod uwagę kształt pnia, okaże się, że nie stanowi ono zagrożenia nawet w czasie wichury. 

K.W.: Wszystko przez to, że modele w programach bazują na średnich właściwościach drewna. A drewno nie jest jednorodnym materiałem, jak chociażby stal, która w całym przekroju ma takie same właściwości. Jego wytrzymałość zmienia się nie tylko w trakcie roku, ale też nawet dnia. Dwa pozornie identyczne drzewa tego samego gatunku mogą mieć zupełnie różną odporność ścianek. 

Jaki był najbardziej niezwykły pacjent, któremu zrobiliście taką tomografię?

K.W.: Niedawno skończyliśmy badać 200-letnie buki tworzące aleję w gminie Polanów w Zachodniopomorskiem. Buk bardzo rzadko był używany do zakładania alei, a ta ma aż 5 km, w sumie około 500 drzew, więc to unikat na skalę kraju. 

Kiedy zobaczyliśmy, jak fatalnie przeprowadzono na nich cięcia, prawdopodobnie w zeszłym roku, po prostu zaniemówiliśmy. Tragedia. A zarazem ogólnopolski problem, którego sednem jest to, że o wszystkim decyduje cena. Kiedyś przegraliśmy przetarg na pielęgnację drzew z zakładem pogrzebowym. Podejrzewam, że nasi konkurenci mieli jakąś pilarkę do cięcia desek i postanowili ją wykorzystać. Wystartowali w przetargu, dali najniższą cenę i wygrali. 

Ostatnio w Polsce chętniej chyba wycinamy, niż pielęgnujemy?

K.W.: Wycinając, zapominamy o jednym: drzewo to nie jest jednostkowy organizm, ale cały system, z którym związanych jest mnóstwo zwierząt i roślin. Nawet spróchniała część drzewa to ważne siedlisko – tam właśnie są dziuple ptaków. A drzewa dziuplaste to najrzadziej spotykane siedlisko lądowe w Europie. Niemal wszystkie wycięliśmy. 

M.W.: Dlatego my każde martwe drzewo staramy się jak najbardziej zachować – wycinając je, pozostawiamy świadka, czyli sam pień z dziuplą lub z owocnikami grzybów bądź owadami.

K.W.: To ważne, bo część owadów nie potrafi rozwijać się bez spróchniałych drzew. Na przykład pachnica dębowa. Jest pod ochroną, więc by wyciąć drzewo, w którym bytuje, trzeba uzyskać zezwolenie na odstępstwo od niszczenia siedliska gatunku chronionego. A to już niełatwo zdobyć. Czasami ludzie się denerwują, mówią „co tam taki robaczek, najwyżej wyginie”. Przytoczyłbym im pewne porównanie z dziedziny lotnictwa, które niedawno usłyszałem. W przeszłości kadłuby samolotów łączono nitami. Jeśli wypadnie jeden nit, nic się nie stanie, ale jak wypadnie również drugi, trzeci, czwarty, to kadłub się rozleci. Tak samo jest ze środowiskiem – nie wiemy, na etapie którego nitu jesteśmy. Wydaje się, że wyginięcie jednego lub dwóch gatunków nie ma znaczenia. A to jest wielki łańcuch życia na Ziemi. 

zdjęcie: Marzena Wystrach
zdjęcie: Marzena Wystrach

Dla kogo najczęściej go badacie?

M.W.: Zazwyczaj są to przetargi dla gmin lub urzędów, wtedy badamy wiele drzew, np. cały park. Ale zdarza nam się wykonywać je również dla osób prywatnych – wtedy robimy nie tylko tomografię, ale też pełną ekspertyzę, czyli również test obciążeniowy, ocenę wizualną i kontrolę korony, czyli wchodzimy na linach i sprawdzamy rozwidlenia, dziuple itd. 

K.W.: Ostatnio mieliśmy taki przypadek w Warszawie. Dwupiętrowa kamienica, lokatorzy z parteru i pierwszego piętra chcieli wyciąć sosnę, a pani z góry nie chciała. I tak bardzo jej zależało, że zamówiła u nas ekspertyzę, by pokazać sąsiadom, że drzewo jest bezpieczne. Miała rację, sosna stoi do dziś.

M.W.: Drzewo zawsze wzbudza emocje, każde z nich obudowane jest mnóstwem ludzkich historii. 

To dla tych historii księgowa Marzena Wystrach porzuciła biuro?

M.W.: To w ogóle nie był mój świat, ja wolę teren! Ale tak, moja mama prowadzi biuro, miała nadzieję, że kiedyś je przejmę. Jeszcze kilka lat temu pracowałam w nim jako księgowa. Ale poznałam Krzyśka, zaczęłam się rekreacyjnie wspinać od czasu do czasu, i tak już się doczepiłam – do niego i do drzew.

A Krzysiek kiedy doczepił się do drzew?

K.W.: Od małego chciałem być leśnikiem. Mój brat pracował jako podleśniczy. Las był blisko, 200 m od domu, w Grotowicach, na samym skraju Opola – krótko przed moimi narodzinami to była jeszcze wieś. 

Poszedłem do technikum leśnego, potem zacząłem pracować w Lasach Państwowych. Po sześciu latach, w 2002 r., przyszedł kryzys i zaczęli łączyć leśnictwa, żeby zlikwidować jak najwięcej etatów. Załapałem się na tę likwidację.

Razem z kolegą pojechałem do Wielkiej Brytanii pracować jako drwal. Tam po raz pierwszy natknąłem się na arborystów. Pomyślałem, że po powrocie do Polski jak oni zacznę zajmować się drzewami miejskimi.

Początkowo obaj wróciliśmy jednak do lasów – jako drwale. W międzyczasie szukaliśmy możliwości pracy dla gmin: wysyłaliśmy oferty, kupowaliśmy sprzęt, zdobywaliśmy wiedzę. Nie było jeszcze szkoleń, więc uczyłem się z filmików na YouTubie. Później poznałem ludzi, którzy też się tym zajmowali, zaczęliśmy razem pracować, każdy każdego czegoś uczył.

Teraz nawet urlop planujecie pod kątem drzew, potraficie przejechać za nimi pół świata.

M.W.: Zaczęło się od ponadrocznej podróży przez Amerykę Południową. Po pół roku w drodze dotarliśmy do Boliwii, gdzie zatrzymaliśmy się dłużej na wolontariat. Pracowaliśmy z przedstawicielami grupy etnicznej Tacana. To niewielka społeczność, zaledwie 5 tys. ludzi. Na skraju Puszczy Amazońskiej prowadzili swoją agencję turystyczną San Miguel del Bala. Lokalni przewodnicy wytyczali nowe szlaki i zabierali nas ze sobą – prowadziło nas np. ośmiu przewodników, każdy opowiadał, a my mieliśmy dać im informacje zwrotną, co będzie najciekawsze dla turystów. 

K.W.: Pokazali nam ogromne, owiane wieloma legendami drzewa, m.in. puchowca pięciopręcikowego, zwanego przez miejscowych mapajo. To święte drzewo Majów, szeroko rozpowszechnione w całej Ameryce Południowej, rodzaj Ceiba. Nazywany jest drzewem kapokowym, od niego pochodzi słowo „kapok”, bo jego nasionami – sprężystymi i niebywale lekkimi – wypełniano kiedyś kamizelki ratunkowe. 

zdjęcie: Marzena Wystrach
zdjęcie: Marzena Wystrach

M.W.: Przewodnicy rozpalili naszą wyobraźnię. Opowiadali, że w koronach tych drzew prawdopodobnie żyją zwierzęta, które nigdy nie schodzą na ziemię, oraz że każde drzewo ma swojego ducha, które nim włada… Był jeden okaz, na który próbowaliśmy wspiąć się kilka dni z rzędu. Jak tylko przystępowaliśmy do wspinaczki, natychmiast zaczynał padać deszcz, mimo że nic tego nie zapowiadało. Nasi przewodnicy mówili, że być może to drzewo – jego duch – nie chce nas wpuścić. 

Ale pozostałe Was wpuściły. I pozwoliły nawet spać w swoich koronach.

M.W.: Początkowo zamierzaliśmy zbudować platformę w koronach drzew, ale okazało się to zbyt trudne, więc plan zredukowaliśmy do hamaków. Udało nam się zawiesić je na wysokości około 40 m. Spaliśmy w uprzężach, dla wygody jedynie lekko luzując liny – dzięki temu, gdyby hamak się zerwał, nie skończyłoby się to śmiercią. Choć trudno mówić o spaniu, w nocy w Amazonii jest niebywale głośno. Słychać owady, zwłaszcza cykady, odzywają się też wyjce, czyli małpy znane z umiejętności wydawania ogłuszających odgłosów. Przy takiej kakofonii, niewiele widząc, wspinaliśmy się też nocami, by w koronie powitać wschód słońca. Opadająca o świcie mgła to piękno trudne do opisania. 

Kilka miesięcy po powrocie do Polski mieliśmy już spakowany sprzęt wspinaczkowy. Wróciliśmy do Boliwii, do naszych przewodników.

K.W.: W Boliwii byliśmy już co najmniej siedem razy. Wszystkie wyjazdy zlały nam się w jeden, nie jesteśmy już w stanie określić, kiedy i na jak długo tam wracaliśmy.

Ale musicie pamiętać rok 2015. Zrobiło się o Was głośno, bo wygraliście Memoriał im. Piotra Morawskiego – prestiżową nagrodę podróżniczą, która umożliwiła Wam współpracę z naukowcami w Puszczy Amazońskiej. 

K.W.: Organizacja pozarządowa Wildlife Conservation Society (WSC) organizowała duży projekt badawczy w parku Madidi w Puszczy Amazońskiej. Ten park jest jednym z najbardziej bioróżnorodnych miejsc na Ziemi. Na obszarze wielkości przeciętnego polskiego województwa występuje 11% gatunków wszystkich żyjących na naszej planecie ptaków, więcej niż w całej Europie! Wyprawa, w której łącznie brało udział około 40 osób, miała na celu skatalogowanie jak największej liczby zwierząt i roślin. Jeden z fotografów WSC – Polak Mileniusz Spanowicz – skontaktował się z nami z pytaniem, czy nie pomoglibyśmy im umieszczać w koronach drzew kamer.

M.W.: Co wcale nie było łatwym zadaniem. Madidi zaczyna się na poziomie 400 m n.p.m., a kończy pod szczytami, które mają 6000 m n.p.m. Rosnące w nim drzewa są równie zróżnicowane. Najtrudniejszy był tzw. suchy las – drzewa, które sezonowo na pół roku gubią liście, zupełnie jak w Polsce, pomiędzy nimi rosną potężne kaktusy. Wspinaliśmy się też na drzewa rosnące na innych drzewach, takie jak fikus w koronie puchowca. Mówią na niego matapalo – „zabójca drzew”, bo zaczyna wegetować w koronie innego drzewa: oplata je korzeniami jak lianami i dusi, aż po kilku latach wyssie z niego wszystkie soki i pozostanie po nim tylko drzewo ażurowe. 

To w Madidi wpadliście na pomysł organizowania warsztatów z rekreacyjnej wspinaczki drzewnej?

M.W.: Chyba tak. Pierwszymi, którzy wspinali się z nami na drzewa, byli nasi przewodnicy ze społeczności Tacana. To są ludzie lasu – starsi wychowali się w nim, swobodnie chodzą po drzewach, ale gdy zobaczyli, co robimy, byli przerażeni. Nigdy nie wspinali się na drzewa tak potężne ani nie używali sprzętu, jak uprzęże i liny, którym za grosz nie ufali. Pierwszy dał się przekonać Juan, żartowniś po czterdziestce – wspiął się na sam czubek drzewa i siedział tam, cały szczęśliwy, imitując odgłosy zwierząt, do czego zresztą miał niebywały talent. Wtedy zobaczyliśmy, ile radości taka wspinaczka może dać również innym.

zdjęcie: Marzena Wystrach
zdjęcie: Marzena Wystrach

To dla tej radości ludzie wspinają się z Wami na drzewa?

M.W.: Powodów jest multum! W jednym z kursów brała udział dziewczyna, która chciała się nauczyć wspinać po to, żeby później opracować układ choreograficzny na drzewie, zajmowała się tańcem powietrznym, takim na szarfach. Był chłopak, który oczyszczał sosny z jemioły i próbował podszkolić swoje umiejętności. Bywają ornitolodzy, którzy starają się być bliżej ptaków, albo poszukiwacze przygód, którzy chcą spędzać noce na drzewach. Czasem ktoś sprawia komuś bliskiemu taki prezent na czterdziestkę lub pięćdziesiątkę, nie ma granicy wieku na wspinaczkę. A niektórzy po prostu chcą się zrelaksować. 

Każdy też inaczej się zachowuje. Ktoś wejdzie na sam czubek, ktoś oderwie się metr, dwa od ziemi. Jeden będzie robił zdjęcia, drugi do drzewa się przytuli, trzeci o tym drzewie zacznie rozmawiać z innymi. Bo nic tak nie integruje jak drzewo. 

K.W.: I nic tak nie koi. W jednym ze szpitali przeprowadzano badania, których wyniki wykazały, że pacjenci, którzy z okien mieli widok na drzewa, zdrowieli szybciej niż ci, których okna wychodziły na ulicę.

M.W.: Dlatego ja mówię o treefulness. Wymyśliłam to określenie, kiedy zaczęłam praktykować mindfulness. Bo kontakt z drzewem to też rodzaj praktyki uważności, a wspinaczka ma moc tym większą, że obcujesz z drzewem na wszystkich jego poziomach – od podstawy aż do korony. Na koniec cudownie jest się położyć na ziemi, opierając gołe stopy o pień. 

Można wybrać sobie dowolne drzewo czy trzeba wcześniej uzyskać jakieś pozwolenie? 

K.W.: To zależy, gdzie rośnie drzewo. Jeśli na terenach miejskich, trzeba sprawdzić regulaminy obowiązujące w danym mieście, każde ma swoje. Jeżeli w lesie zarządzanym przez Lasy Państwowe, to każdy może się wspinać na dowolne drzewo. Gwarantuje to ustawa o lasach, ale dla pewności wysłaliśmy zapytanie do Dyrekcji Generalnej Lasów Państwowych. Odpowiedzieli, że jeżeli nie uszkadzamy drzew, to nie ma przeciwskazań do wspinaczki. Oczywiście, o ile stosujemy się do ogólnie obowiązujących ograniczeń – nie możemy wspinać się w czasie prowadzenia prac, w rezerwatach bądź w strefach ochronnych wyznaczonych ze względu na gniazda pewnych gatunków ptaków. 

Macie jakieś szczególne drzewa, na które chcecie zabrać ludzi?

M.W.: Te w Boliwii. To nasze wielkie marzenie. W domach naszych zaprzyjaźnionych przewodników Tacana zostawiliśmy część sprzętu. Nie mamy więc wyboru, musimy tam wrócić!

zdjęcie: Marzena Wystrach
zdjęcie: Marzena Wystrach

Czytaj również:

Taniec na ścianie Taniec na ścianie
i
10-letnia Ashima Shiraishi w Hueco Tanks State Natural Area w zachodnim Teksasie, 3 lipca 2012 r.; zdjęcie: © Erich Schlegel/zumapress.com/Alamy Stock Photo
Promienne zdrowie

Taniec na ścianie

Nick Paumgarten

Można odnieść wrażenie, że Ashima Shiraishi ma palce ze stali. Jest jak myśląca, żywa maszyna. Jej mięśnie pracują niestrudzenie, ciało z zapamiętanych ustawień wybiera najlepsze, a głowa analizuje żłobienia i pęknięcia w skale – by wspiąć się na szczyt.

Ojciec i matka Ashimy Shiraishi, 14-letniej mieszkanki Nowego Jorku, nazywanej największym talentem wspinaczki skałkowej na świecie, poznali się na początku lat 70. XX w. w szkole mody w Tokio. Ojciec – Hisatoshi Shiraishi – pochodzi z Sikoku, wyspy położonej na południu archipelagu japońskiego, a matka – Tsuya Otake – z Fukushimy, gdzie jej rodzina miała fabrykę tekstylną. Kiedy skończyli studia, wyjechali razem do Europy. Zafascynowani londyńską sceną punkową osiedlili się na jakiś czas w stolicy Anglii. Po powrocie do Japonii Hisatoshi, noszący pseudonim Poppo, podjął naukę butō – awangardowej formy tańca. Kilka lat później Tsuya otrzymała wizę turystyczną i poleciała do Nowego Jorku, skąd napisała, że miasto jest bardziej ekscytujące niż Tokio czy Londyn. Poppo do niej dołączył. Był rok 1978, a Tsuya miała rację: Nowy Jork okazał się wyjątkowo pociągający.

Czytaj dalej