Uczą ludzi treefulness i niczym alpiniści wspinają się na drzewa za pomocą lin i uprzęży – Marzena i Krzysztof Wystrachowie opowiadają o pracy arborysty.
Agnieszka Rostkowska: Przedstawiacie się jako arboryści, ale oficjalnie nie ma w Polsce takiego zawodu.
Krzysztof Wystrach: Samo słowo wywodzi się z łaciny – arbor oznacza „drzewo” – od niego powstała angielska nazwa profesji arborist, która w Polsce przyjęła się w formie „arborysta”. W rodzimej klasyfikacji zawodów i specjalności rzeczywiście nas nie ma, zarejestrowany jest jedynie „chirurg pielęgniarz drzew”.
Marzena Wystrach: Arboryści wyodrębnili się z grupy chirurgów drzew, którzy pielęgnowali je za pomocą bardzo inwazyjnych zabiegów. Właściwie robili drzewom operacje – zaszywali dziury, zalewali je betonem, skrobali w środku próchno, robili drenaże. Wszystko według stanu ówczesnej wiedzy. Kiedy pojawiły się nowoczesne metody, część chirurgów nie chciała się na nie przestawić. Ci, którzy zastosowali się do odkryć nauki, postanowili odciąć się od tamtych, nazywając się arborystami. Ten podział na dwa obozy istnieje zresztą do dziś.
K.W.: Obecnie wiele osób za arborystów uznaje ludzi wykonujących prace w koronach drzew, za pomocą lin przypominających te alpinistyczne. Ale nie ma obowiązującej definicji. Ja jestem zwolennikiem definicji rozszerzającej, uważającej za arborystów wszystkich, którzy zajmują się drzewami miejskimi, niekoniecznie tych wspinających się w koronach.
Wy te miejskie drzewa badacie, zupełnie jak lekarze ludzi, np. wykonujecie im tomografię. Po co drzewom tomografia?
K.W.: Jest to część diagnostyki drzew, którą robimy albo&nbs