Spotkałam się na lanczu ze znajomym, który zamówił lemoniadę i prawie wybił sobie ząb ekologiczną słomką. Słomka była metalowa, czyli etycznie uzasadniona, a zatem niewinna.
To zdarzenie i oznaki nadchodzącej wiosny wywołały we mnie nastrój moralnego zwątpienia. Bo im dłuższy dzień, im bardziej ptaki ćwierkają, tym bardziej chce się żyć. Ale jak? Jak żyć dobrze, gdy po oceanach pływają góry plastiku, a restauracyjne menu roi się od hodowlanych krewetek i trzody? I nawet zastawa stołowa nastręcza dylematów (w tym przypadku – albo dobro planety, albo pełne uzębienie). Znajomy po dłuższym namyśle i konsultacji z kompetentną kelnerką zamówił danie z kuropatwy bez kuropatwy. Ja okazałam się mniej szlachetna i pomysłowa. Jadłam makaron z rybą, wraz z nią przełykając wyrzuty sumienia.
Świat wokół nas staje się świadomy, a zarazem bardziej wymagający. Każda czynność – przynajmniej w tzw. pierwszym świecie, do którego według wskaźników makroekonomicznych przynależymy – utkana jest z wyborów, wątpliwości i odpowiedzialności. Po prostu żyć – to już nie do zrobienia. W każdym razie, jeśli się mieszka w dużym mieście, coś czasem przeczyta i posłucha, o czym rozprawiają inni. Jeśli ma się kontakt z rzeczywistością, nie sposób istnieć wbrew niej. A ta ostatnio (a może zawsze tak było?) piętrzy moralne trudności. Odkąd światło dzienne ujrzały książki tak dojmujące jak Zjadanie zwierząt Jonathana Safrana Foera oraz pokrewne reportaże i raporty ukazujące mroki przemysłu żywności, rynku pracy czy zniszczeń przyrody, nie można beztrosko zajadać czegokolwiek, kierując się wyłącznie smakiem. Powiedzenie „o gustach się nie dyskutuje” straciło moc – bo, owszem, dyskutuje się! Gust to nie jest coś, co się bezkarnie ma, tylko coś, co się kształtuje przez rosnącą wiedzę o tym, co dopuszczalne, nieszkodliwe, a więc pożądane i słuszne. Żadna karta dań w restauracji nie jest festiwalem przyjemności. Sama nie wiem, kiedy zaczęłam czytać je jak wymagające rebusy i wpatrywać się w nie niczym w labirynty, przez które trudno przejść bez szwanku, karmiąc i sumienie, i ciało.
Oczywiście, jedzenie to zaledwie podstawa codziennej góry wymagań składających się na życie według „cywilizowanych” standardów. Swoją drogą – przewrotny to termin na określenie postawy wyrabianej przecież w odpowiedzi na okropieństwa, jakie właśnie cywilizacja ludzka przyrodzie wyrządza. Trudno lubić siebie – homo sapiens, który tak nabroił, a powodów do dumy ma tyle, co kot napłakał. Lubię powiedzenie Jacques’a Fresco o tym, że nie mamy się z czego cieszyć, skoro jako ludzkość wydaliśmy z siebie tylko jedną Skłodowską-Curie, zaledwie jednego Einsteina i do dziś nie wyprodukowaliśmy wycieraczek samochodowych, które nie skrzeczałyby w deszczu.
Wiosenna aura zawsze wzbudza we mnie chęć bycia w świecie – podróżowania, zanurzania się w planetę i przytulania do niej. Ale coraz trudniej mi fantazjować, dokąd to nie polecę, popłynę lub pojadę, gdy tylko śniegi stopnieją. Po pierwsze, nie bardzo ma co topnieć – każda zima wydaje się cieplejsza i nie daje przestrzeni dla ulgi, dla radosnego zrzucenia grubej kurtki i zapakowania swetrów precz na najgłębsze dno szafy. Po drugie – jak i dokąd jechać, żeby nic nie spaskudzić? Jeśli polecę – dołożę swoje pięć groszy do horrendalnej emisji spalin. Jeśli popłynę w rejs – dorzucę swoje śmieci i ścieki do tysięcy ton wywalanych wprost do wód. Jeśli pojadę samochodem, dodam coś od siebie do smogu i afrykańskich wysypisk śmieci z płonącymi bez końca oponami. Jeśli pojadę do Tajlandii, pewnie nie zobaczę niczego autentycznego, tylko zasilę produkcję turystycznych krajobrazów. Jeśli do Brazylii – swoją obecnością niejako zaakceptuję rządzącego tam od niedawna populistycznego prezydenta, bo uznam uroki przyrodnicze za istotniejsze niż symboliczne oprotestowanie niebezpiecznych poglądów i rządów tego polityka. Jeśli udam się do Londynu i zanocuję w dużym hotelu, wesprę jakiegoś globalnego giganta, zamiast zasilać lokalny pensjonat panny Smith i pracujące u niej pokojówki z krajów byłej Jugosławii. A przy okazji wyślę Brytyjczykom sygnał, że właściwie ten ich brexit jest OK, choć wcale tak nie myślę.
Powiedzmy, że po wielu wahaniach zdecyduję i pojadę na wakacje do Indii. Co wtedy? Czy zostawić tam swoje śmieci, czy (jak liderzy ruchu zero waste) produkować ich w podróży jak najmniej, a następnie zabrać do prywatnego bagażu i wyrzucić w Europie, gdzie mają szansę zostać poddane recyklingowi – legalnie i za pieniądze z moich podatków? Czy ugasić pragnienie coca-colą z plastikowej butelki, czy kranówką, która grozi fatalnym zatruciem? Czy wybrać się na zwiedzanie slumsów i zapłacić za nie, wspierając mieszkającą w nich społeczność? Czy dać drobne żebrzącym dzieciom, czy może lepiej wpłacić pieniądze jakiejś organizacji edukującej uliczne dzieci?
Czy jechać tam, gdzie moje nogi przyłożą się do zadeptywania świata i wikłania go w rekreacyjne wizje? I czy da się jeszcze pojechać dokądkolwiek i zrobić to dobrze?
Najbardziej ekologiczny i prawy sposób podróżowania to… pozostawanie u siebie, na miejscu. Albo pójście pieszo, np. wzdłuż Bugu, jak zrobił to i wspaniale opisał Michał Książek w Drodze 816. A najlepszy sposób jedzenia to czerpanie z lokalnej natury (własny ogródek, piwnica z przetworami lub sklep warzywno-owocowy „U Jadzi”), bez śladu węglowego.
Ta konstatacja jest po pierwsze smutna, a po drugie zaskakująca. Bo powoduje powrót pojęcia granicy. Takiej, która blokuje przed poznawaniem świata i czerpaniem z niego, ale robi to w zupełnie nowy sposób.
Kiedy byłam mała, granice wyznaczała władza. Ta nasza, polska, była władzą niewybaczającą i surową – i takie też były jej granice. Nie zapomnę, jakie emocje (ekscytację pomieszaną z lękiem) budziło ich przekraczanie w Brześciu czy Medyce. Ledwo świat się przed Polską otworzył, a w 30 lat znaleźliśmy się – dosłownie – po jego drugiej stronie, przez wielu migrantów ze Wschodu i Południa uważanej za lepszą. Z „niewinnego” człowieka Europy Środkowo-Wschodniej szybko staliśmy się współodpowiedzialnym za los świata krajem Unii Europejskiej, czyli uprzywilejowanym i dość zamożnym. Nasze paszporty otwierają drzwi do większości krajów świata i dają dostęp do najbardziej upragnionych kolejek odpraw granicznych oznaczonych gwiazdkami i skrótem „EU”. Jesteśmy po tej stronie, po której świat nie ma granic. I po której trzeba je samemu sobie wyznaczać. Tu wszystko jest złożone i nic już nie smakuje beztrosko.
Nie będę udawać – wolałam, gdy było łatwiej. Gdy plastikowa słomka przyklejona do soku marchwiowo-bananowego wydawała się ósmym cudem świata, pieczony łosoś – symbolem kosmopolityzmu, a rejs lotniczy – wyprawą w kosmos. Lubiłam czerpać z tych cywilizacyjnych osiągnięć, nic nie wiedząc o ich kosztach. I zaznaczać na mapie miejsca, do których polecę, by wrócić z bagażem pełnym zachwytów.
Ale to przeszłość. Dziś jem ostrożniej, a podróżuję z ciężkim sercem. Wciąż jadam potrawy, które odchodzą do etycznego lamusa jak palenie papierosów w miejscach publicznych i homofobiczne żarty. Wciąż latam do pięknych miejsc, po drodze zatruwając otulającą je atmosferę.
Ja – homo sapiens oraz świat nie jesteśmy wcale w komitywie. Szukam złotego środka. Staram się nie robić mu krzywdy swoją obecnością, ale chciałabym też zachować wszystkie zęby.