Kiedy podziwiam ostatnie tego roku południe, dobrze wiem, że jutro słońce już nie wzejdzie. Ale i tak myślę o tym z niedowierzaniem – tym samym co kilkanaście lat temu, kiedy początek nocy polarnej obserwowałam po raz pierwszy w życiu.
Zimą w wielu miejscach w Laponii nawigacja jest dziecinnie prosta: dopóki jest pod górę, to się idzie. Oczywiście pod warunkiem, że się posiada rakiety śnieżne, bo bez nich w ogóle nie ma co mówić o dotarciu gdziekolwiek poza utwardzonym szlakiem – można wtedy tylko postać u podnóża góry, powoli zapadając się po pas w śniegu, i gapić się na szczyt, aż zrobi się za zimno w palce u stóp. Kiedy to „pod górę” się kończy, jest się na szczycie. Wtedy już można zapaść się w śnieg, wyciągnąć przed siebie nogi obute w rakiety, umościć się, nalać z termosu czegoś ciepłego i podziwiać. Słońce unosi się ledwo nad horyzont. Przesuwa się ciut w prawo i znika. Jednoczesny wschód, południe i zachód. Wszystko trwa zaledwie chwilę – tak krótką, że mimo −25°C nie zdąży się zmarznąć, nawet gdy się leży w zaspie. Moment i już jest po całym widowisku, nieadekwatnie krótkim do swojego znaczenia i zmiany, jaką niesie. Wydawałoby się, że wielotygodniowa noc powinna nadejść z większym hukiem. Przyzwyczajenie do tego, że codziennie powtarzają się wschód i zachód słońca, jest bardzo „równikocentryczne”.
Spojrzenie z innego kąta, a precyzyjnie mówiąc: z kąta 67°24’ (czyli odrobinę na północ od koła podbiegunowego), pozwala dostrzec, że to, co na mniejszych szerokościach geograficznych nazywamy południem, wschodem i zachodem, na północy wymyka się definicji (ba, nawet pozycja samego północnego koła podbiegunowego jest zmienna i nieustannie przesuwa się dalej na północ). Poza tym, wbrew powszechnej opinii, obszar występowania nocy polarnej nie zaczyna się dokładnie na kole podbiegunowym, lecz prawie jeden stopień wyżej. Jednocześnie obszar dnia polarnego obejmuje dwa stopnie północnej szerokości więcej, bo przez pewien czas w roku noc nie zapada już stopień poniżej koła.
Gdyby Ziemia nie miała atmosfery, granice obu obszarów zbiegałyby się precyzyjnie z kołem podbiegunowym, ale z powodu uginania się promieni słonecznych w atmosferze (czyli tzw. refrakcji atmosferycznej) obserwujemy pozorne przesunięcie obiektów na niebie. Dlatego na przykład w rosyjskim Murmańsku słońce widać na niebie już dwa dni wcześniej, zanim faktycznie wzejdzie nad linię horyzontu. Ze szczytu schodzę już podczas nocy polarnej, która akurat na mojej aktualnej szerokości geograficznej potrwa „tylko” trzy tygodnie. To kolejna wartość, która zmienia się w zależności od tego, jak bardzo jesteśmy oddaleni od równika. Ci, którzy mieszkają na samym skraju obszaru nocy polarnej, będą jej doświadczali jedynie przez dobę (a jeśli niebo będzie w tym czasie zachmurzone, mogą nawet ją przegapić, bo szarówka spod grudniowych chmur o grubości kilku kilometrów nie daje wiele radości z obecności słońca gdzieś ponad nimi dzień wcześniej lub później). Moje trzy tygodnie nocy odpowiadają 140 km na północ od koła podbiegunowego. U znajomych z norweskiego Tromsø – kolejne 200 km dalej na północ – noc będzie trwała ponad dwa razy dłużej. Ci z Longyearbyen na Svalbardzie (znowu niemal 1000 km do góry) nie zobaczą słońca przez 153 dni. Tak można wyliczać do samego bieguna.
W samo południe
Zmienna długość nocy polarnej to nie tylko zabawa liczbami, ona się konkretnie przekłada na ilość i rodzaj światła dostępnego dla mieszkańców. Południe – rozumiane jako połowa dnia, godzina 12.00 – jest czasem bardziej odczuwalne, bo dosłownie widoczne, ale bywa też tylko kwestią umowną. Na większości północnych obszarów w południe będzie najbardziej widno, także podczas nocy polarnej. Co prawda z definicji noc polarna oznacza, że słońce nie wyłania się zza horyzontu, ale w pobliżu koła podbiegunowego wisi ono na tyle blisko pod jego linią, że codziennie na kilka godzin ciemność rozjaśnia się w szarość (wygląda tak jak pora tuż po zmierzchu w Polsce). Ale już na Svalbardzie południe pozostaje wyłącznie liczbą na cyferblacie. O 12.00 nic się nie zmienia. Przez dwa i pół miesiąca za oknem jest wciąż tak samo ciemno.
Cztery lata temu nawet największe media, m.in. „New York Times” i „Guardian”, rozpisywały się o norweskiej wyspie Sommarøy, ulokowanej na tej samej szerokości geograficznej co Tromsø, której mieszkańcy ze względu na długie dni i noce polarne ogłosili, że rezygnują z czasu. Historia pierwszego miejsca na świecie, w którym ziściła się utopia, obiegła całą kulę ziemską. „Koniec z tyranią zegarka! Wolność doskonała!” – pisano z zachwytem. Zachwalano, że od tej chwili na Sommarøy czas przestaje istnieć, a zatem można robić wszystko, kiedy się chce. Sklepy nie mają ustalonych godzin otwarcia, do pracy można stawiać się wtedy, kiedy wygodnie. Jedynym wyjątkiem miały być szkoły, które musiały punktualnie otwierać się dla dzieci. W tej wizji brakowało tylko jednorożców na ulicach (może zostały zjedzone przez niedźwiedzie polarne, równie nierealistyczne w tym miejscu). Okazało się jednak, że opowieści o zniesieniu czasu na Sommarøy były po prostu kampanią medialną promującą tę północną wyspę. Niektórzy podejrzewali to od samego początku, bo chociaż wizja ta brzmiała romantycznie, nie była możliwa do zrealizowania – właśnie dlatego, że gdy na zewnątrz przez cały dzień nic się nie zmienia, zegarek okazuje się tym bardziej potrzebny. Stanowi niezbędny punkt odniesienia. Bez niego wszystko się miesza.
Ludzie i renifery
Wszędzie tam, gdzie w rocznym cyklu występują duże deficyty światła naturalnego, słońce znajdowało się w centrum uwagi – religii, sztuki i codzienności. Na Północy bardziej niż gdziekolwiek na świecie dostrzegano, jak bardzo życie jest od niego zależne. Ogłoszona w XVI w. teoria heliocentryczna wywołała histerię całego Kościoła katolickiego. Tam, gdzie ludzie musieli mierzyć się z nieobecnością słońca, od zawsze oczywiste było to, że siła, od której zależy nasze życie, jest umiejscowiona poza Ziemią. Wśród ludów Północy kult Słońca był bardzo rozwinięty. To pod słoneczną postacią Beaivi, najważniejsza w całym panteonie mitologii Saamów bogini, stworzyła wszelkie formy życia, dając im światło i ciepło. Podczas przesilenia zimowego składano jej w ofierze samicę białego renifera i smarowano drzwi domu masłem, które rozpuszczało się pod wpływem promieni słonecznych (pod koniec zimy, gdy zwierzęta dawały mało mleka, było to prawdziwe poświęcenie). Chciano w ten sposób zapewnić sobie jej przychylność i zyskać pewność, że w końcu po długiej nocy zrobi się jaśniej. Wstawiano się u niej również za ludźmi chorującymi psychicznie. Saamowie wierzyli, że obłęd jest spowodowany brakiem światła słonecznego w trakcie długich, ciemnych zim. Współcześni fińscy psycholodzy też podkreślają związek kaamosmasennus (zimowego obniżenia nastroju) z brakiem promieni słonecznych. Ciemność, choć na krótką metę sprzyja relaksowi i wyciszeniu, w dłuższej perspektywie wzmaga aspołeczność, gonitwę myśli, a nawet może powodować halucynacje.
Podczas trwania polarnego dnia m.in. odradzały się ulubione rośliny renów (a dobrostan tych zwierząt przekładał się na dobrobyt ich właścicieli). Mimo to pierwszy słoneczny okres jest dla reniferów trudny. Z początkiem marca wprawdzie rośnie już temperatura i powoli zaczyna topnieć śnieg, ale kiedy woda dotrze do ziemi zmrożonej pod jego grubą warstwą, zamarza ponownie. Tworzy się tzw. flen – lodowa skorupka, która pokrywa rośliny i porosty będące pożywieniem reniferów. Zwierzęta są w stanie przekopać swoimi szerokimi kopytami nawet grubą warstwę śniegu i dotrzeć do ukrytego pod nim ulubionego chrobotka, lecz gdy ziemię pokrywa zbyt gruba warstwa flenu, nie potrafią go skruszyć. Wtedy pozostaje im szukać porostów rosnących na drzewach – niekiedy pokonują w tym celu setki kilometrów, jednak nie zawsze udaje im się znaleźć pożywienie. Zdarza się więc, że renifery umierają z głodu. Zagrożenie pogłębił kryzys klimatyczny: w ostatnich latach śnieg topnieje szybciej, co sprawia, że przy ziemi tworzy się grubsza warstwa lodu, którą jeszcze trudniej przebić kopytem. Globalne ocieplenie powoduje również, że zamiast spodziewanego w okresie przejściowym śniegu padają marznące deszcze, przez co odkładają się kolejne warstwy flenu. Przed 10 laty na rosyjskim półwyspie Jamał pora między zimą a wiosną okazała się śmiertelna dla 90 tys. reniferów. I choć ówczesna zima była szczególnie ciężka, to obecnie właściwie co roku odnotowuje się w tamtym regionie ogromną śmiertelność renów.
Powitanie słońca
Pojawienie się słońca nad horyzontem, kończące noc polarną, to moment przełomowy dla wszystkich społeczności żyjących za kręgiem polarnym. Każdego roku jest jednak trochę inaczej. Czasami chmury wiszą tak nisko, że na pierwsze promienie trzeba poczekać kilka dodatkowych dni. Coraz częściej do lokalnych społeczności dołączają turyści, bo noc polarna (podobnie jak zorza, parheliony czy białe tęcze) stała się atrakcją turystyczną.
W rosyjskim Murmańsku mieszkańcy spotykają się na wzgórzu zwanym Słoneczną Górką. Tam przez pełne 34 minuty – bo tyle trwa dzień numer jeden – piją ciepłe napoje z termosów, tańczą i muzykują. Z kolei w svalbardzkim Longyearbyen miejscem zbiórki są schody dawnego szpitala. Po 153 dniach bez światła to właśnie najpierw na nie padają słoneczne promyki. Mieszkańcy spotykają się tam prawie od 120 lat i choć szpitala dawno już nie ma, to na miejscu oryginalnych schodów postawiono nowe, które dziś pełnią funkcję swoistego zegara słonecznego. Mieszkańcy Tromsø mogą się czuć trochę oszukani: od końca nocy polarnej musi minąć jeszcze tydzień, zanim promienie oświetlą ich twarze i ogrzeją skórę. To z powodu otaczających miasto wysokich gór.
Kiedy zbliża się moment powrotu słońca, ludzie wyjeżdżają więc na kilka dni na południowy kraniec wyspy Tromsøya – tam pojawia się ono najszybciej. Wtedy też organizowany jest jeden z najbardziej znanych festiwali filmowych w Europie – TIFF (Tromsø International Film Festival), który odwiedzają międzynarodowi goście. Nie przeżyli oni wcześniej ciemnej zimy, zatem bardziej cieszą się pewnie z faktu uczestniczenia w celebrze niż z samego astronomicznego zjawiska. W ostatnią noc przed powrotem słońca smaży się solboller, czyli słoneczne bułeczki. Ich rodzaj można rozpoznać po tym, co mają na wierzchu: posypane cukrem nie zawierają nadzienia, te z lukrem wypełniono malinami, a w ozdobionych jednym i drugim kryje się krem waniliowy. Nad ranem ludzie gromadzą się w punktach widokowych, żeby podziwiać pierwszy od dawna wschód słońca. Mimo wczesnej pory tłum szybko gęstnieje. I trudno się temu dziwić – niewiele rzeczy może się równać z tą niezwykłą, trudną do opisania radością, która ogarnia całe ciało, gdy pierwsze promienie rozjaśnią ciemność.