Kiedy podziwiam ostatnie tego roku południe, dobrze wiem, że jutro słońce już nie wzejdzie. Ale i tak myślę o tym z niedowierzaniem – tym samym co kilkanaście lat temu, kiedy początek nocy polarnej obserwowałam po raz pierwszy w życiu.
Zimą w wielu miejscach w Laponii nawigacja jest dziecinnie prosta: dopóki jest pod górę, to się idzie. Oczywiście pod warunkiem, że się posiada rakiety śnieżne, bo bez nich w ogóle nie ma co mówić o dotarciu gdziekolwiek poza utwardzonym szlakiem – można wtedy tylko postać u podnóża góry, powoli zapadając się po pas w śniegu, i gapić się na szczyt, aż zrobi się za zimno w palce u stóp. Kiedy to „pod górę” się kończy, jest się na szczycie. Wtedy już można zapaść się w śnieg, wyciągnąć przed siebie nogi obute w rakiety, umościć się, nalać z termosu czegoś ciepłego i podziwiać. Słońce unosi się ledwo nad horyzont. Przesuwa się ciut w prawo i znika. Jednoczesny wschód, południe i zachód. Wszystko trwa zaledwie chwilę – tak krótką, że mimo −25°C nie zdąży się zmarznąć, nawet gdy się leży w zaspie. Moment i już jest po całym widowisku, nieadekwatnie krótkim do swojego znaczenia i zmiany, jaką niesie. Wydawałoby