W połowie doczesnej wędrówki zaczynamy odczuwać ciężar nie tylko własnego życia, lecz także tego, którego nie przeżyliśmy. Dojrzałość przychodzi, gdy przestajemy zaprzeczać własnej skończoności.
Jest słoneczny czerwcowy dzień, siedzę w pokoju na piętrze. Zza okna dobiega ptasi jazgot. Wszystkie szpaki z okolicy zleciały się, żeby jeść czereśnie z drzewa, które rośnie tuż przy domu. Niewiele było czasu, żeby nacieszyć się widokiem (i smakiem) pięknych owoców. Dojrzała czereśnia to czereśnia, której czas dobiegł końca. Nie będzie już ani większa, ani piękniejsza: jest spełniona i doskonała. Nie można już niczego dodać. Nic się już więcej nie wydarzy.
Zmierzch w południe
A ludzie? Z ludźmi jest zupełnie inaczej. Gdy wydaje się, że osiągają szczyt życiowych możliwości, gdzieś między 40. a 50. rokiem życia, nie wspominają o spełnieniu, lecz zaczynają napomykać o kryzysie wieku średniego. Carl Gustav Jung w swoim niewielkim eseju pt. Przełom życia porównuje koleje ludzkiego losu do biegu słońca w ciągu dnia. Najpierw wznosi się ono w górę. Dla człowieka to okres zakorzeniania się w świecie, budowania pozycji, określania swojego znaczenia. Najważniejsze zadanie polega na wspinaniu się coraz wyżej. Nie jest to proste, nie każdy ma dość siły i odwagi. Niektórzy pozostają w blokach startowych przerażeni, sfrustrowani i nieszczęśliwi. Inni ruszają w życie, uczą się, pracują, zakładają rodzinę, osiągają jakiś sukces. Do momentu, kiedy tak jak słońce dochodzą do zenitu, punktu kulminacyjnego. To może być zaskoczeniem, ponieważ w swoim jednorazowym istnieniu nikt nie może z góry przewidzieć, że jakiś punkt kulminacyjny będzie. A jednak – jak pisze Jung – „o dwunastej w południe zaczyna się zmierzch. Ten zmierzch to odwrócenie wszelkich wartości i ideałów poranka” (tłum. Robert Reszke).
W pierwszej połowie życia wszystko jest mniej więcej oczywiste. Trzeba zmierzyć się z tym, co przynosi los. Zakasać rękawy i robić, co trzeba. Działać, decydować, być konsekwentnym. Niekiedy zacisnąć zęby i zrezygnować z jakichś planów i marzeń, iść na kompromis. Zmiana przychodzi niepostrzeżenie. Nadal jesteśmy w pełni sił, aktywni, mamy wiele zadań do wykonania, planów, a jednak z pewnym zdziwieniem dostrzegamy nowy wymiar egzystencji. Może się to wydarzyć w czasie, gdy dzieci przestają być dziećmi albo gdy umiera ktoś bliski. Dostrzegamy, że coś się kończy, że jakiś wątek się wyczerpał. Wtedy po raz pierwszy dociera do naszej świadomości, że wszystko dobiegnie kiedyś kresu. Włoski psychoanalityk Franco De Masi w książce Kres istnienia. Psychoanalityczne rozważania o przemijalności pisze o tym tak: „Fantazje na temat naszej śmiertelności pozostają mało pogłębione, dopóki nie dotrzemy przynajmniej do drugiej połowy naszej ziemskiej wędrówki” (tłum. Danuta Golec, Dobrosława Krakowiak-Gennari). Wtedy zaczynamy dostrzegać, że możliwość snucia planów, marzeń i nadziei staje się co najmniej ograniczona. Nie możemy już myśleć o sobie z niezmąconą pewnością, że coś na pewno się jeszcze wydarzy.
De Masi przywołuje zdanie francuskiego filozofa Vladimira Jankélévitcha, że rozpacz to brak przyszłości. Cień tej rozpaczy pojawia się w połowie życia: przeczucie, że to, co nas czeka, ma granice. Wprawdzie jednym z dokonań Prometeusza – być może większej wagi niż wykradzenie bogom ognia – było uzyskanie zapewnienia, że ludzie nigdy nie poznają daty swojej śmierci, mogą więc marzyć i planować, nawet gdyby mieli umrzeć następnego dnia, ale po przekroczeniu zenitu nie możemy już zaprzeczać własnej śmiertelności. Jak pisze De Masi: „Myśl o tym, że życie zmierza do śmierci, to coś na kształt intensywnego nieświadomego zakłócenia psychicznego przypominającego załamanie depresyjne. Własna śmierć jawi się jako chaos, stan pomieszania i prześladowania. Nic dziwnego, że to nowe doświadczenie budzi lęk i opór”.
Jeśli jest w nas więcej nienawiści niż miłości, próba zapanowania nad tym chaosem przybiera postać megalomanii, narcyzmu, zawiści, okrucieństwa, zachłanności. Z niezgody na upływ czasu i związane z nim zmiany fizyczne garściami czerpie zyski przemysł anti-ageing. Ta niezgoda może przyjmować różne formy: udawania przed sobą i otoczeniem, że nic się nie zmieniło, że jest się równie sprawnym fizycznie jak dawniej, że wygląda się tak samo jak 10 lat wcześniej, erotycznej „drugiej młodości” w swojej męskiej i żeńskiej odmianie, złości i strachu, że za chwilę przyjdą młodsi. „Te jałowe próby zatrzymania upływu czasu – pisze De Masi – mogą jednak doprowadzić do emocjonalnego zubożenia lub zniekształcenia charakteru. Kryzys wieku średniego uda się opanować jedynie wtedy, gdy człowiek konstruktywnie zmierzy się z pojęciem kresu istnienia i traumatycznym wpływem myśli o śmierci”.
Poddać się zmianie
Ten kryzys przychodzi, gdy okazuje się, że to, co stanowiło ramę dotychczasowego życia, traci aktualność. Coś, co uznawaliśmy za oczywiste i pewne, wcale już takie nie jest. Zadania, obowiązki, cele, które nadawały znaczenie kolejnym dniom, miesiącom i latom, wydają się mniej ważne niż dawniej, a może zupełnie niepotrzebne? „Stan ludzkiej niepewności w zetknięciu ze śmiercią […] to skutek niemożności poznania swojego przeznaczenia; i to właśnie w tej »niewiedzy« rodzi się obecność nieobecności. Śmierć jest właśnie nieobecną obecnością. Wizja śmierci jest sama w sobie nieodłącznym elementem braku integracji” – pisze De Masi. Śmierć jest nieobecna, bo gdy przyjdzie, wszystko inne zniknie. Jednak w drugiej połowie życia nieobecność wdziera się do naszej świadomości. Obecność nieobecnego wszystko zmienia. Można się tej zmiany bać, zaprzeczać jej, wypierać ją. Albo poddać się jej. Jung opisuje historię pewnego pobożnego człowieka, przewodniczącego rady kościelnej, u którego w wieku około 40 lat pojawiła się i narastała postawa nieznośnej nietolerancji moralnej i religijnej: „Człowiek ten stawał się coraz bardziej ponury, w końcu nie był już nikim innym, jak tylko czarną jak noc ostoją Kościoła. W ten sposób dożył pięćdziesiątego piątego roku życia. Pewnego razu w środku nocy nagle usiadł na łóżku i powiedział do żony: »Teraz już wiem. Jestem nędzarzem!« […] Ostatnie lata życia spędził on na rozrywkach, na które poświęcił znaczną część swego majątku. Najwyraźniej nie był taki niesympatyczny, skoro był zdolny do takich skrajności!”.
Przez 15 lat, kiedy jego stan się pogarszał, ów człowiek z czymś się zmagał. Możliwe, że z coraz większą determinacją bronił się przed narastającym przeświadczeniem, że brakuje mu czegoś ważnego, o czym nie chciał wiedzieć, co nie mieściło się w jego wizji. Nie on jeden. Nie tak łatwo dopuścić myśl, że we własnej egzystencji, którą udało się jakoś uporządkować, czegoś brakuje, że coś się o siebie upomina. Słowa „uporządkowane” i „porządek” mają szczególne znaczenie. Życie uporządkowane jest skończone, zamknięte – bliższe stagnacji, jałowej rutynie, ciasnemu schematowi. Niby jest w nim jakaś racjonalność i w zasadzie nie wiadomo, dlaczego miałoby się ją burzyć, pozwalać sobie na szaleństwa. A przecież – jak błyskotliwie ujął to XVII-wieczny francuski pisarz François de La Rochefoucauld – „kto żyje bez szaleństwa, mniej jest rozsądny, niż mniema” (tłum. Tadeusz Boy-Żeleński). Stagnacja to nuda, a nuda to śmierć za życia. Oznacza nie tylko zatrzymanie w miejscu, lecz także paskudne przeczucie, że już nie da się z niego ruszyć. Nie wynika z tego, że nie można już nic robić. Można angażować się w pracę, awansować, nawet poszukać innej posady. Zajmować się rodziną, przyglądać się, jak dzieci dorastają i odchodzą z domu. Zaopiekować się starzejącymi się rodzicami, planować kolejne wakacje. Tak naprawdę jednak nic się już nie dzieje. Przyszłość jako przestrzeń, w której można się rozwijać, wydaje się zamknięta. Trudno się z tym pogodzić, bo wewnętrzna przemiana, jakiej zaczyna się doświadczać w drugiej połowie życia, przynosi również kłopotliwą świadomość możliwości, których się nie wykorzystało; szans, które się zaprzepaściło.
To tylko złudzenie, że ważne decyzje, jakie się podejmuje, są zawsze racjonalnie przemyślane. Wybór drogi zawodowej czy partnera może być odzwierciedleniem „fałszywego self” – postaci siebie rozwijanej (nieświadomie), żeby dostosować się do presji środowiska. Wybór ścieżki życiowej mógł wydawać się atrakcyjny, bo był bardziej bezpieczny niż inne i odpowiadał oczekiwaniom rodziców. Albo dawał szansę na wyrwanie się z opresyjnego środowiska. A może to środowisko było tak złe, przesycone przemocą i pogardą, destruktywne dla poczucia własnej wartości, że trudno było dopuścić myśl o własnych pragnieniach. W naszych wczesnych wyborach często więcej jest rozpaczy niż radości, ucieczki niż podążania świadomie wybraną drogą, więcej poszukiwania bezpiecznego azylu niż odwagi.
Poczuć smak chwili
Jung pisze, że w połowie doczesnej wędrówki człowiek zaczyna odczuwać ciężar życia nieprzeżytego. W wersji ekstremalnej ten ciężar może okazać się nie do udźwignięcia, jak w przypadku bohatera opowiadania Lwa Tołstoja Śmierć Iwana Iljicza, który na łożu śmierci mówi: „[…] żegnam się z życiem ze świadomością, że zagubiłem wszystko, co było mi dane, i że nic nie można już naprawić” (tłum. Jarosław Iwaszkiewicz). Uświadomiwszy to sobie, zaczyna krzyczeć – i krzyczy przez trzy dni…
Dojrzałość zaczyna się od kryzysu wieku średniego. Można próbować się przed nim bronić, zaprzeczając przy tym rzeczywistości. Można pogrążyć się w żalu po czasie, który minął, po zmarnowanych szansach i utraconej młodości. Skryć się w depresji. Albo zmierzyć się z prawdą o ulotności swojego istnienia i zagadką śmiertelności. Zagadką, bo śmierć – zaprzeczenie życia – jest czymś, czego nie można sobie wyobrazić. Niezależnie od tego, czy pojawi się w niej syn Nocy, mroczny, skrzydlaty, nadlatujący bezszelestnie Tanatos, czy odrażający kościotrup z kosą – znana ikonografia to jedynie słaba próba odzwierciedlenia emocji, jakie budzi niewyobrażalne.
Paradoksalnie tylko odważne spotkanie z niewyobrażalnym jest ratunkiem; szansą, żeby wyrwać się ze stagnacji, uratować od nudy. Stając oko w oko z „nieobecnym”, nie można nie zadać sobie pytania o własną „obecność”; nie pomyśleć: Kim jestem? Co tu robię? Na czym naprawdę mi zależy? Ile warte jest dla mnie to, kim się stałem? „Myślenie o własnej śmierci ostatecznie sprowadza się do spotkania z samym sobą, do poznania realności naszego życia i jego autentyczności wtedy, gdy nie udaje się już unikać prawdy” – pisze De Masi. Proces, który zaczyna się w drugiej połowie życia, nie ma nic z prostoty i jednoznaczności pierwszej połowy. Człowiek staje się dojrzały, gdy uświadamiając sobie swoją sytuację, nie zaprzecza jej i nie rozpacza. Gdy potrafi dostrzec, że jego historia obejmuje zarówno to, co się w nim wydarzyło, jak i to, co się nie wydarzyło. Jak to ujmuje izraelski jungista Erel Shalit w książce Cykl życia. Archetypowa droga człowieka: „Nawet jeśli udało nam się kroczyć naszą własną ścieżką, nawet jeśli mieliśmy szczęście podążać drogą rzadko uczęszczaną, nawet jeśli odnaleźliśmy drogę do domu i poczuliśmy, że nasza osobista wyprawa ma znaczenie – to musimy też nieść w sobie pytania, na które nie znaleźliśmy odpowiedzi, i zostawić za sobą nieznane możliwości drogi, której nie obraliśmy” (tłum. Adam Kościuk, Karol Domański).
Człowiek dojrzały potrafi utrzymać w umyśle sprzeczność, jaką niesie świadomość skończoności życia z jednej strony oraz sensowności marzeń i planów z drugiej. Budowania czegoś, co z pewnością trzeba będzie porzucić. I mimo tego, o czym się przekonuje – a może właśnie dzięki temu – potrafi dostrzec wartość tego, co mu się przydarza. Nie bez powodu jednym z najważniejszych ćwiczeń duchowych w ogrodzie Epikura było meditatio mortis – uprawiane nie po to, aby zadręczać się perspektywą śmierci, ale by nauczyć się czuć smak każdej ulotnej chwili.
Obecność nieobecnego uwalnia od marazmu, wnosząc w codzienność niezbędne dla rozwoju napięcie. Stawia pytania, których wcześniej nie było czasu sobie zadać. Uświadamia problemy, których – jak pisze Jung – nigdy się nie rozwiąże, bo ich sens nie na tym polega, że się je rozwiązuje, lecz na tym, że się nad nimi pracuje. To nowe wyzwanie. Bez jego podjęcia życie nie byłoby pełne. Dojrzałość to pora pytań, nie odpowiedzi; ruchu, nie zatrzymania; poszukiwania, nie spoczynku.