Żadne inne urządzenie do wytwarzania energii nie wzbudza tylu obaw, co reaktor jądrowy. Głównie dlatego o przyszłości całej gałęzi energetyki do niedawna decydowała przeszłość.
W przededniu pandemii europejska energetyka znajdowała się na rozdrożu, gdzieś między Wielką Brytanią, Niemcami a Polską. Za kanałem La Manche pięć lat temu premier David Cameron ogłosił ambitny program budowy 12 nowych elektrowni atomowych o łącznej mocy 16 GW. Pozwoliłyby one Zjednoczonemu Królestwu, przy równoczesnym rozwoju odnawialnych źródeł energii, na zredukowanie emisji dwutlenku węgla przez sektor energetyczny praktycznie do zera. Niedługo potem Cameron wpadł na pomysł referendum w sprawie wyjścia z Unii – i brexit wyzerował wszystkie długofalowe brytyjskie plany. Jednak już dziś Brytyjczycy wytwarzają energię elektryczną w bardzo zrównoważony sposób. Prawie 38% pochodzi ze źródeł odnawialnych, około 20% – z elektrowni atomowych, pozostałą zaś część zapewniają gazowe, jako jedyne emitujące CO2.
Tymczasem w Niemczech przez lata narastała niechęć wobec energii atomowej. Wreszcie, po katastrofie w Fukushimie, w marcu 2011 r. kanclerz Angela Merkel zapowiedziała wygaszenie wszystkich elektrowni jądrowych do roku 2022. Przez pierwsze lata plan wielkiej „Energiewende” (transformacji energetycznej) prezentował się znakomicie. Dzięki dotacjom oraz podnoszeniu cen prądu dla indywidualnych odbiorców trwała intensywna rozbudowa farm wiatrowych oraz elektrowni słonecznych. Jednak nie udało się znaleźć technologicznego rozwiązania niwelującego główną słabość OZE: siłownie oparte na źródłach odnawialnych pracują średnio przez 20–30% doby i pozostają całkowicie uzależnione od tego, czy wieje wiatr lub świeci słońce. Nie są więc w stanie obsłużyć szczytów energetycznych. Z kolei gdy nadchodzi wichura, nagle następuje