Promieniuj i pij Promieniuj i pij
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 503/1954 r.
Ziemia

Promieniuj i pij

Szymon Drobniak
Czyta się 9 minut

Aby przetrwać upał, jaszczurki tańczą na gorącym piasku, a chrząszcze łowią o świcie drobne cząstki mgły. Człowiek chowa się pod drzewem, a drzewo – pod swoją korą.

Niebo złamało się na dwa nierówne kawałki. Ten wyżej jest podbiegnięty zmęczonym płowiejącym błękitem, rozmazanym w piękny gradient kończący się głębokim lazurem nad moją głową. Z błękitu leje się upał. Mniejszy kawałek, wciśnięty tuż nad szarą przestrzeń rozciągającą się dookoła, jest gęsty jak lokalne, słodkie wino. Faluje jak szalony, łamie w chwiejne falbanki pędzące znad horyzontu promienie światła. Siedzę pod rozłożystym dębem korkowym Quercus suber. Obaj udajemy, że jest nam dobrze. Ja – wmawiając sobie, że owo portugalskie piekło to zasłużony odpoczynek od pobliskiej konferencji naukowej. Dąb – w beznadziejności swojego bezruchu unieruchamia się jeszcze bardziej, stopuje kołowrotki fotosyntez i biochemicznych cykli oraz wstrzymuje oddech, zaciskając miliardy swoich mikroskopijnych ust. Na potylicy (tak, z drzewem rozmawia się, czując jego niewzruszoność na plecach i tyle głowy) odczuwam napuchnięte latami wzrastania węzły korkowej kory, zaskakująco nieciepłej w ten piekielny dzień. Zupełnie mnie to nie dziwi, jakże zresztą mogłoby dziwić. Raczej zazdroszczę inżynieryjnego geniuszu i zapobiegliwości, która – nie przeczytawszy nawet jednego rozdziału o sekretach termodynamiki – dała się ponieść ewolucji, ubierając dąb w klimatyzowany kaftan.

Mantra

Korkowa kora korkowego dębu to czysty dizajn użytkowy. Srebrzysto jasna – bo to zbroja optyczna, odblask dla dzikiego, gotującego wszystko portugalskiego słońca. Przepojona jest plątaniną dziwnych molekuł o mało istotnych nazwach (istotnych o tyle tylko, że jedna z nich, suberyna, siedzi w łacińskim imieniu mojego dębu). Są tak dziwne i tak nudne, że nikt ich jeszcze w całości nie narysował, nie ma książki, w której bezbłędnie by się znalazły ich cząsteczkowe gałązki, poprawnie ukwiecone właściwymi atomami. Ale nie potrzebujemy tego – wystarczy nam wiedzieć, że te molekuły nienawidzą wody. Mamy więc ścianę postawioną światłu, wodzie, ale też ciepłu. Każdy pokład korkowej kory to dziesięciolecia zamykania w niej powietrza. Z trudem powstrzymuję się od wyprawy w te powietrza, wszystkie skrzętnie popakowane w komórki – każde o innym smaku i z innej epoki, kto inny je wydychał, kto inny nimi prychał. Teraz jestem biologiem i analizuję konstrukcyjny geniusz dębu, który zaprzągł fizykę, by uciec od ciepła. Dzięki zgrabnej, korkowej obudowie dębowy pień w najupalniejszy dzień spokojnie sobie siedzi w przyjemnym podkorowym chłodzie, w chłodzie spokojnie rośnie sobie wszerz i w chłodzie przewodzi wodę oraz substancje odżywcze między zimnymi korzeniami i rozgrzaną słońcem, liściastą głową. Biologiczny styropian, au naturel.

To słodka ironia losu, że odpoczy­wając od szumu konferencji o adap­ta­cjach życia do środowiska, oparłem się akurat o korę korkowego golema. Bo upał to jeden z najstarszych dręczycieli życia, dostrojonego przez miliardy lat ewolucji do dość wąskiego zakresu temperatury. Mój dąb – i życie w ogóle – stosuje się do prostej biologicznej mantry, gdy idzie nadmiar ciepła. Uciekając od termicznych wyżyn, życie ma raptem kilka możliwości, aby pozostać w przytulnym optimum.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Schowaj się. Nie dotykaj. Paruj i pro­mieniuj. Pij.

Schowaj się

Korkowy dąb ewidentnie postawił na ewentualność introwertyczną. Głęboko pod termiczną zbroją schował to, co najważniejsze. Wielkiego wyboru nie ma – jak większość lądowych roślin. Nieruchome nie uciekną od słońca, nie wpełzną na czas upału do jaskini, nie zakopią się zawstydzone swoją wrażliwością na gorąco pod ziemią (chociaż nie do końca, o czym za chwilę). Mogą za to chować się wewnątrz siebie pod warstwami izolujących tkanek albo pozbywać się wszystkiego, co w upale jedynie narażałoby na straty cennej wody. Biologiczna poprawność nakazywałaby wspomnieć tutaj o kaktusach. Wyparowujące wodę, kosztowne liście zamieniły się u kaktusów w igły, a ich ciała wydęły się w kulisto-walcowate kształty minimalizujące – jak tylko się da – powierzchnię rośliny (każdy centymetr kwadratowy to miejsce potencjalnej utraty pary wodnej) i jednocześnie maksymalizujące jej objętość (w końcu dodatkowe centymetry sześcienne miąższu to kolejny magazyn cennej wody). Ale kaktusy wydają się bardzo zachowawcze, jeśli spojrzeć na srebrzyste, łuskowate palce Avonia papyracea. To cudo, wyglądające jak hodowane w doniczce smocze palce pokryte srebrzystą łuską, poszło o krok dalej niż kaktusy. Jego liście to maleńkie kuleczki, skryte pod przezroczystymi jak witrażowe okna łuskami przylistków. Nie dość, że równie oszczędne, co kaktusowe igły, to jeszcze są skrzętnie schowane pod filigranowymi tarczami chroniącymi przed skwarem i jaskrawością afrykańskiego nieba.

Istnieją strategie urzekające swoją totalnością. Fenestraria na przykład zagrzebuje się w pustynnym piasku (a nie mówiłem!) i nad jego powierzchnię wystawia jedynie czubki liści. Każdy liść to cylinder zielonego miąższu, otaczający przejrzysty, magazynujący wodę miękisz. Pod powierzchnią piasku fenestraria unika przegrzania, jednocześnie wpuszczając przez wystające nad piasek „soczewki” światło do wnętrza pogrzebanych liści. Z kolei królowa nocy, meksykański kaktus Epiphyllum oxypetalum, „chowa się” w czasie. Wszystko, co istotne – kwitnienie i oprószanie swoich zapylaczy pyłkiem – królowa skrzętnie skrywa w ciemnościach chłodnej nocy. A kwitnie tylko jedną noc, rankiem kielichy jej kwiatów są już tylko poskręcanymi i zapłodnionymi zwitkami wykorzystanych szans, spokojnie dojrzewającymi w owoce.

Zwierzętom jest o niebo łatwiej. Mają ruch – tę cudowną umiejętność zmieniania swoich przestrzennych współrzędnych – i ruchu pochodne: poszukiwanie, ukrywanie się, ucieczkę. Unikając przegrzania, zwierzęta buszują tam, gdzie słońce nie sięga, jak np. beznogie i bezokie scynki z pustyni Namib, gady przegrzebujące powierzchniowe warstwy żwiru czy złotokrety – południowoafrykańskie ssaki przemykające tuż pod powierzchnią rozgrzanego pustynnego piasku.

Nie dotykaj

To jest już rekomendacja trudniejsza do osiągnięcia, bo wymagająca samodyscypliny, a czasami również akrobatycznej sprawności i niezwykłego wyczucia „chwili”. Namibijska jaszczurka wydmowa Meroles anchietae, by nie przegrzać swojego ciała, rytmicznie tańczy na gorącym piasku. Regularnie podnosząc kolejne odnóża, zmniejsza średni czas, w jakim dowolna kończyna dotyka pustyni. Podobny trik stosują namibijskie żmije i grzechotniki rogate z pustyni Mojave: przemieszczając się, nie suną gładko i bezszelestnie przez osypujący się piasek. Zamiast tego transformują swoje wężowe ciało w sinusoidę, przerzucając jej łuki z miejsca na miejsce. Trop takiego węża to seria poziomych linii, ledwie zaznaczonych muśnięć piasku. Bo taka jest też idea: wąż rzucając swoje ciało do przodu, idealnie symetrycznie i powtarzalnie skręcając je w pofalowaną figurę, dotyka nim rozgrzanego piasku tylko w dwóch miejscach, redukując kontakt z wysoką temperaturą do absolutnie koniecznego minimum. Oszczędna, geometryczna, dwupunktowa ekwilibrystyka.

Nie dotykać można jednak nie tylko gorącego piasku, rozgrzanego kamienia, skwierczącej skały. Można nie dotykać także ciszej, dyskretniej, np. strumienia rozgrzanych słonecznych fotonów. Rośliny to pomniki bezruchu – tak przynajmniej myślimy. Wszystko przez ich nieludzkie skale czasowe, przez zanurzenie ich motoryki w zupełnie innych prędkościach i widocznościach, gdzie indziej niż nasza niecierpliwość i żądza natychmiastowego efektu. Przekonałem się o tym ostatnio na pewnym australijskim kampusie uniwersyteckim. Trochę mi zajęło zorientowanie się, co takiego niezwykłego mają w sobie eukaliptusy, którymi otoczone są uczelniane budynki. Wreszcie do mnie dotarło: tam prawie nie ma cienia! Choć pokryte gęstymi, woskowatymi liśćmi, eukaliptusy nawet w samo południe (zwłaszcza w samo południe!) pozwalały sporym ilościom słonecznego światła przeciekać przez swoje korony. Gdybyśmy taką gałąź nagrali poklatkowo, zobaczylibyśmy groteskowy balet eukaliptusowych liści. Nagle ożywionych, drżących w niezrozumiałych konwulsjach (a to przecież tylko leniwe minuty i godziny w real­nym świecie), synchronicznie odwracających swoje blaszki tak, by ciąć wzdłuż słoneczne promienie i by jak najmniejszą częścią swojej liściowej blaszki kierować się do słońca. Takie unikanie światła, ustawianie się krawędzią do świetlnych nośników ciepła znamy nie tylko u eukaliptusów. Robi tak popularna w parkach robinia akacjowa, która w upalny dzień potrafi nagle posmutnieć, opuszczając swoje złożone liście i ustawiając ich blaszki pionowo. To też przypadek śródziemnomorskiej sałaty kompasowej, która wyrasta tak, aby możliwie jak najlepiej zbiec się z północno-południową osią kompasu i tym samym w południe pochłaniać jak najmniej światła.

Paruj i promieniuj

Ciepło to bardzo ciekawa waluta. Można je łatwo stracić, jeśli tylko potrafimy sprawnie je trwonić lub wiemy, co najwięcej w tej walucie kosztuje. Wylej na swoją dłoń trochę spirytusu. Natychmiast poczujesz przyjemny chłód. To cząsteczki alkoholu kradną twoje ciepło, odrywając się od cieczy i odfruwając jako gaz. Parowanie to skuteczny złodziej ciepła, a niektóre cząsteczki kradną go szczególnie dużo; nad wyraz zachłanna jest np. woda. Wiedzą to kangury. Kiedy ukrycie się w cieniu drzewa nie wystarcza, często uciekają się one do termodynamicznego fortelu. Obficie oblizują swoje przedramiona i golenie tak, by parująca ślina schłodziła ich ciała. Z wody korzystają zresztą niemalże wszystkie lądowe kręgowce. Ludzie – pocą się. Ptaki, ssaki drapieżne, gryzonie – dyszą, wyrzucając na zewnątrz ogromne ilości podgrzanej pary wodnej. Pustynne lisy fenki przepuszczają przez swoje wielkie, płaskie uszy ogromne ilości krwi, a ta, oddając ciepło, schładza się i wraca, obniżając temperaturę reszty ciała.

Wypromieniowywanie ciepła do otoczenia to metoda dobra zawsze wtedy, gdy ma się wystarczająco dużo nagiej skóry. Nie zawsze kończy się to przyjemnie i estetycznie. Sępniki różowogłowe – jak zresztą wszystkie inne ptaki – nie potrafią się pocić. Aby osiągnąć pożądany efekt odparowywania wody ze swojego ciała, zwilżają swoim gęstym, białawym moczem pokryte nagą skórą nogi. W czasie silnych upałów skutecznie obniżają w ten sposób temperaturę ciała, nawet jeśli efekt estetyczny jest daleki od ideału.

Pij

Na szarym końcu upalnej mantry jest oczywista – przynajmniej dla nas, ludzi – oczywistość. Woda: podstawa wszystkiego, co żyje. W jej chłodzie rozpuszczone są wszystkie reakcje, geny, impulsy i myśli, a dzięki wspomnianej cieplnej „żarłoczności” (zwanej dla niepoznaki dużym ciepłem właściwym) woda jest doskonałym chłodziwem. Problem z wodą jednak polega na jej częstym braku. Głupio byłoby rozwodzić się tutaj nad zwykłym wody piciem. Ciekawiej jest wtedy, gdy przetrwanie w skwarze wymaga wody, której w płynnej postaci nie ma. Przeczytałem kiedyś, że unikatowość naszej planety wynika z jej termodynamicznej rozrzutności. Bo tylko w tym zakątku wszechświata na kosmicznie mikroskopijnym okruchu skalnego pyłu jest woda we wszystkich stanach skupienia. Frunąc przez zamrożony kosmos, Ziemia patrzy na Słońce z takich odległości i pod takimi kątami, że może dostroić swoją temperaturę do wszystkich smaków i form wody. Z tej płynnej korzystamy nader łatwo, ta zestalona w kryształ jest w upalnych miejscach niedostępna. Pozostaje woda niewidzialna, chaotycznie biegające w powietrzu samotne molekuły wody, woda wszechobecna, ale okrutna, bo tak trudno się jej „napić”. Ewolucja okazałaby się wyjątkowo nieskuteczna, gdyby i takiej wody nie potrafiła wykorzystać.

Jest więc Moloch horridus, moloch straszliwy, jaszczurka. Przemierzając australijskie pustynie, łowi punkty rosy – miejsca, gdzie para wodna jest na skraju bycia cieczą. Z mgły wysysa cząsteczki wody, które oblepiają jego kolczaste łuski, wsiąkają w mikroszczeliny skóry i transportowane są mikrorzekami wprost do kącików jaszczurzych ust. Są też namibijskie „chrząszcze mgłowe” – Stenocara gracilipes. Codziennie wędrują one na szczyty pustynnych wydm, gdzie wtłoczona nad ich krawędź para wodna skrapla się, pokrywając chrząszcze płaszczem minisoczewek, pączkujących wprost z powietrza kropli. Cudnie skuteczne – i surrealistyczne, bo tak bardzo nieświadome geniuszu swojego najważniejszego, codziennego rytuału – chrząszcze co świt wyprężają się na grani rudej wydmy, wierząc nie wierząc w termodynamikę, prężność pary nad roztworem i wszystkie prawa gazów. Jak meandrująca ewolucja wpadła na ten pomysł i wszystkie inne pomysły?

Przysiągłbym, że dąb żachnął się, oparty o moje nieprzyzwoicie ruchome plecy. Chłodno w środku kalkuluje i już na pewno wie, że pod wieczór odetchnie szeroko, otwierając miliardy swoich mikroskopijnych ust.

Czytaj również:

Ciemna strona słońca Ciemna strona słońca
i
Daniel Mróz – rysunek z archiwum, nr 5808/1960 r.
Opowieści

Ciemna strona słońca

Adam Aduszkiewicz

W upalne dni naturalny odruch każe szukać schronienia w cieniu. Południe to godzina, gdy słońce, bez którego nie byłoby życia, okazuje swoją niszczycielską siłę. Tylko w cieniu można znaleźć ratunek.

Źle kończy, kto zapomina o tym, że słońce ma swoją mroczną, destruktywną stronę. Słowiańska mitologia znała południcę – złośliwego, morderczego demona, latem polującego na tych, którzy niebacznie w samo południe przebywali w polu. A sławny mistrz chrześcijańskiej ascezy Ewagriusz z Pontu pisał o najuciążliwszym ze wszystkich demonie południa, nazywanym inaczej demonem acedii, który w środku dnia poraża ludzi uczuciem bezsiły i beznadziei. Dręczy ich przeczuciem, że życie, które prowadzą, jest klęską. Pobudza do nerwowych ruchów i rozpaczliwego poszukiwania czegoś, co potwierdzi wartość oraz sens ich istnienia. I jak słońce doskwiera najbardziej w południe, gdy jest w zenicie i zaczyna skłaniać się ku zachodowi, tak samo demon acedii ze szczególną zaciekłością dopada ludzi w zenicie życia. W owym krytycznym momencie, gdy wiadomo, że przeszło się już dość długą drogę i że czas, jaki pozostał – nieważne, ile by go było – jest skończony, właśnie wtedy demon zatruwa duszę zwątpieniem, podsuwa myśl o pustce ludzkiej egzystencji i pogrąża w rozpaczy.

Czytaj dalej