Przez logikę do ekstazy
i
Bertrand Russell, zdjęcie: Bettmann/Contributor/Getty Images
Marzenia o lepszym świecie

Przez logikę do ekstazy

Paulina Wilk
czyta: Anna Ryźlak
Czyta się 17 minut

Światu przydałby się dziś filozof na miarę Bertranda Russella. Myśliciel wielkiej skali, z powagą podejmujący się obrony ideałów. Adwokat nadziei na lepszą przyszłość umiejący mówić do mas. Ale ponieważ – oby chwilowo! – nikogo takiego na horyzoncie nie ma, przypomnijmy sobie nauki zmarłego mistrza.

Urodzony w 1872 r. Bertrand Russell przeżył długie i fascynujące 98 lat. Był gigantem na miarę swojej epoki – czasu wielkich przełomów cywilizacyjnych i nie mniejszych ambicji. Dlatego studiowanie jego biografii, dzieł i przekonań musi prowadzić do niewesołej konstatacji. Otóż trudno sobie wyobrazić, że współczes­ność mogłaby zrodzić podobnego olbrzyma, a nawet jeśli ktoś taki by się pojawił – że potraktowalibyśmy go poważnie. Jego niesłabnąca do samego końca nadzieja na postęp etyczny dziś zostałaby bezpardonowo rozszarpana przez domorosłych filozofów działających w mediach społecznościowych. Jego głęboka wierność wobec faktów oraz ich drobiazgowej analizy miałaby zaciekłych wrogów wśród wyznawców teorii spiskowych. Jego idee wyznaczające ludzkości wspólne i szlachetne zadania zostałyby zgaszone z wyrachowaniem godnym arkusza kalkulacyjnego przez pragmatyków globalnej gospodarki i korporacji. Nawet jego obyczajowa postępowość oraz entuzjazm dla wolności w małżeństwie i seksie musiałyby zmierzyć się z walcem konserwatystów, niwelującym właśnie – od Azji po USA – zdobycze wywalczone w sferze obyczajowej raptem kilkadziesiąt lat temu. Byłby dziś więc Russell ze swoim umysłem – ciekawym każdej dziedziny życia, zawsze gotowym rozprawiać się z dylematami matematyki, religii czy miłości – skazany na rolę outsidera, którego część z nas przyjmowałaby z uznaniem, a część wykpiwałaby bez zahamowań. To jednak więcej mówi o triumfie irracjonalności oraz cynizmu we współczesnym świecie niż o wartości poglądów i dokonań brytyjskiego filozofa.

W imię autopodejrzliwości

Russell był intelektualnym i duchowym dzieckiem epoki wielkich kwantyfikatorów, a zarazem zamachowcem rozsadzającym takie właśnie, całościowe próby regulowania człowieka i jego miejsca w świecie. Obecnie ludzkość jest pochłonięta fragmentaryzacją oraz indywidualizacją – ta nasza rzeczywistość baniek i cyfrowo-ideologicznych plemion nie byłaby już zdolna przyjąć jednoczących, uniwersalistycznych myśli Russella. Wszystko to nie znaczy, że jego formułowane z rozmachem tezy nie są dziś potrzebne. Kłopot raczej w tym, że znajdujemy się w fazie odrzucenia uniwersalnych autorytetów, kwestionowania instytucji.

Na Zachodzie rozwijają się dziś sprzeczne trendy społeczno-polityczne. Jeden to ucieczka od zbiorowości, bezkompromisowa wiara w odrębne, wolne głosy jednostek i wyrażanie własnej, indywidualistycznej perspektywy jako wartości najwyższej. Drugi to odstawianie na boczny tor racjonalności i naukowości po to, by zlać się z pozornie bezpiecznym tłumem zarządzanym po wodzowsku, z ideologią niwelującą wątpliwości. W żadnym z tych kierunków nie ma w istocie miejsca dla Bertranda Russella, któremu już we wczesnym dzieciństwie arystokratyczna i trwająca w surowej moralności babka przykazała: nie będziesz podążał za tłumem w czynieniu zła.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Russell przestrzegał przed monogamią poglądów, a nadmierną wiarę w to, że ten czy inny pogląd jest jedynie słuszny, uważał za główną słabość ludzkości. Wzywał do budzenia własnych zdolności krytycznych, do pielęgnowania niepewności, ­do autopodejrzliwości. W tym postulacie wyrażało się także – zdobyte wysiłkiem wielu dekad pracy umysłowej, zapisanej w niezmiernej liczbie publikacji i książek – jego przekonanie, że dziedzictwem nauki jest przede wszystkim ogrom niewiedzy, ponieważ wyłącznie wobec nielicznych rzeczy i zjawisk w świecie możemy mieć jakąkolwiek pewność. Oto filozoficzne memento żyjącego w dwóch stuleciach ­giganta:­ wiem, jak niewiele wiem. Strzeżcie się pewności, bo nie ma ku niej przekonujących dowodów. Russell w XX w., wnosząc swój wkład w rozwój zaawansowanej wiedzy, doszedł do tego samego wniosku co filozofowie starożytni.

Celebryta wśród filozofów

Przykładem tego, jak współczesność obchodzi się z dziedzictwem umysłowym przeszłości (nie tylko przecież Russella), jest łatwość, z jaką można teraz niedrogo w Internecie kupić T-shirt z anglojęzycznymi nadrukami jego sentencji, np.: „Dobrze jest od czasu do czasu postawić znak zapytania przy wszystkich sprawach, które przyjmujemy za pewnik”. Jest w tym przetworzeniu dorobku na gadżet coś znamiennego. Russell był przecież myślicielem popowym – masowo czytanym autorem, piszącym przystępnie i często. Zdaniem biografów oraz krytyków jego talent literacki, ten lekki i porywający styl, zyskiwał mu rzesze fanów pomimo intelektualnych niespójności czy wręcz błędów w argumentacjach. Jednak umiejętność poruszania wszystkich spraw, przed którymi staje ludzkość, z głębokim humanizmem, ale też pisarskim talentem, przyniosła mu w 1950 r. literackiego Nobla. Jego najpoczytniejszą książką pozostają polemiczne Dzieje zachodniej filozofii – niewolne od uproszczeń czy kontrowersyjnych wywodów dzieło, które stało się światowym bestsellerem, umożliwiło całemu europejskiemu pokoleniu poznanie własnych korzeni intelektualnych, uczyniło filozofię zjawiskiem popularnym, a Russella protoplastą celebryty w tym zawodzie.

Być może więc Russell, który chciał rozmawiać z całym światem, cieszyłby się teraz, że został przyswojony przez kulturę masową w jej najjaskrawszej formie: tanio produkowanej koszulce o uniwersalnym wzorze i rozmiarze dla wszystkich – niezależnie od płci, narodowości czy wyznania. Widniejąca na niej sentencja ociera się może o banał, a jednak – jeśli zatrzymać się nad nią – wydaje się aktualną mądrością, wezwaniem do umysłowej samo­dzielności w epoce nie tylko możliwych do przejrzenia ideo­logii, lecz także znacznie trudniejszych do rozszyfrowania, bo wyrafinowanych technologicznie mechanizmów, które im służą. To wezwanie jest niełatwą do odrobienia pracą domową dla ludzi XXI w., którzy nie sprawdzają informacji, jakimi są zalewani. A więc żyją w akceptowanej niewiedzy – robią to, wbrew czemu Russell prowadził swoje intelektualne wysiłki od około czwartego roku życia.

Idealna dyscyplina

Wcześnie osierocony przez rodziców, wychowywał się pod opieką ultrasurowej i powściągliwej babki, która nigdy nie pozwalała sobie na przesiadywanie w wygodnym fotelu wcześniej niż po kolacji. Kolacja była zawsze o 20.00, a mimo że rodzina opływała w dostatki – miała w posiadaniu sporo terenów należących dziś do Londynu i mieszkała w rezydencji podarowanej przez królową Wiktorię – nigdy nie serwowano potraw wykwintnych, dzieci zaś starano się dodatkowo chronić przed uznawanymi za szkodliwe cukrem i owocami. W swojej słynnej trzytomowej autobiografii Russell wspominał, że choć w domu było ośmioro służących, codzienność przebiegała w skromności i dyscyplinie – rzecz raczej niespotykana u ówczes­nych elit. On sam luksusów nie zażywał. Gdy od wielkiego dzwonu dorośli jedli na deser szarlotkę, Bertrand dostawał ryżowy pudding. Pomarańcze pozostawały jego niedościgłym dziecięcym marzeniem. A mówimy o chłopcu, którego dziadek – urodzony w pierwszych latach rewolucji francuskiej i odwiedzający Napoleona na Elbie – był dwukrotnie premierem Wielkiej Brytanii w złotej erze imperium.

Rodzice Russella mieli wysoką pozycję społeczną (ojciec nosił tytuł lorda Amberley), a przy tym byli reformistami, zwolennikami kontroli urodzeń i praw wyborczych kobiet, zaprzyjaźnionymi z najwybitniejszymi umysłami swoich czasów. John Stuart Mill i wszyscy znaczący filozofowie regularnie bywali w ich salonie. Rodzice Russella nie wahali się żyć w zgodzie ze swoimi poglądami i ponosić za to konsekwencje: ojciec stracił mandat w parlamencie, a matka była wyklęta w niejednym domu, bo regularnie pojawiała się na zebraniach sufrażystek. Oboje pozostawali nawet w czymś na kształt otwartego związku.

Matka żyła krótko. Dyfteryt zabił ją zaledwie trzy lata po narodzinach Bertranda. Ojciec chłopca zmarł rok później, po ciężkim zapaleniu oskrzeli. W testamencie powierzył opiekę nad oboma synami (Russell miał starszego o kilka lat brata Franka, któremu zawdzięczał wprowadzenie w świat matematyki) niewierzącym w Boga nauczycielom, jednak babka testament zakwestionowała.

Trzy wielkie pasje

Tak oto Russell znalazł się w babcinej rezydencji Pembroke Lodge w Richmond Park, z której zachował swoje najwcześniejsze wspomnienie. Był rok 1876, a czteroletni Bertie siedział w pokoju służby i pił herbatę, bacznie obserwowany przez ochmistrzynię, kucharkę, kamerdynera oraz osobistą pokojówkę babki, czyli arystokrację wśród służby. Choć babka wywarła największy wpływ na jego wczesne wychowanie i była postacią władczą, wnuczek nie bał się kwestionować jej autorytetu. Pozbawiona formalnego wykształcenia, roztaczała w rodzinie władzę raczej tytularną i symboliczną. Kilkuletni chłopiec zadawał jej pytania, a gdy mówiła, że nie zna odpowiedzi, ripostował: „A więc powinnaś się dowiedzieć”. Oto jak wcześ­nie – i konsekwentnie do końca – Russellem kierowała ambicja zdobywania wiedzy. W autobiografii nazwał ją jedną ze swoich trzech wielkich pasji.

Już jako dziecko i w początkach nastoletniości popadał w melancholię, miał powracające myśli samobójcze. Uratowały go – jakże to angielskie – długie spacery oraz zamiłowanie do matematyki. Wspomniany brat Frank zaszczepił mu zainteresowanie matematycznymi dylematami, które Russell rozwinął w pasję na tyle poważną, że po latach edukacji domowej mógł rozpocząć studia w Cambridge. Trafił do prestiżowego Trinity College, tego samego, który ukończył m.in. Newton. I choć sama edukacja okazała się dla Russella rozczarowaniem (matematykę studiował trzy lata, na ostatnim roku zajął się filozofią i po latach mówił, że nie dowiedział się tam niczego ważnego), uczelnia miała na niego zbawienny wpływ. Dała mu kontakt z rówieśnikami, ożywiła go społecznie i nauczyła się śmiać. Wcześniej był ponury, a na studiach wyłonił się z niego ten pogodny, pełen nadziei i lekkości w sposobie rozmawiania z innymi chłopak, umiejący formułować myśli z wyjątkową jasnością, przepełniony ciekawością spraw, których nareszcie nie wyśmiewano.

W Cambridge mógł zacząć szukać od­powiedzi na filozoficzne pytanie o samą wiedzę: czy czegokolwiek możemy być pewni? Chciał zrozumieć ludzkie serca. Chciał wiedzieć, dlaczego gwiazdy świecą. Chciał zgłębić Pitagorejską siłę – trwałą wartość liczb w ciągle zmieniającym się świecie. Po latach pisał, że odrobinę z tych ambicji udało mu się zrealizować.

Trzecią pasją było pragnienie miłości, której w Pembroke Lodge chyba nie zaznał. Już jako dorosły pragnął miłości jako źród­ła ekstazy i nazywał ją po imieniu. Dla kilku godzin uniesienia był gotów wyrzec się wszystkiego. Szukał miłości intensywnie i bezpruderyjnie; miał cztery żony. Właściwie wszystkie te związki były niestandardowe, nawiązywane wbrew ramom epoki i dominującym modelom. Jedno z jego małżeństw było otwarte. Jako zwolennik wolności – również seksualnych – Russell praktykował to, co wykładał. Nie był jednak, jak chcieli jego przeciwnicy, pozbawionym zahamowań bezecnikiem. Przeciwnie, pochwalał wstrzemięźliwość; formułował też wyraźne granice dla wolności tam, gdzie mogłaby ona szkodzić drugim albo gdzie mogłaby pozbawić jednostkę jakiejkolwiek przydatności dla innych.

Miłości chciał przede wszystkim dlatego, że jako jedyna zapewniała ucieczkę od samotności. A tę musiał dobrze znać, skoro opisywał ją jako krawędź, za którą jest wyłącznie zimna, niewyobrażalna czeluść. W miłości znalazł to, co poeci i rozmaici święci opisywali jako raj. Traktował więc miłość jako sferę całkowicie realną, konkretną, doświadczoną. I o ile nauka odpowiedziała tylko na cząstkę jego pierwotnych wyobrażeń, o tyle na temat miłości pisał jak o kompletnym spełnieniu.

Istota wszystkiego

Szybko zaczął myśleć niezależnie; nie wystarczała mu matematyka jako narzędzie rozwiązywania problemów opisanych za pomocą liczb, ponieważ miały one wartość czysto teoretyczną. Pragnął dowiedzieć się, czym właściwie jest liczba trzy, czy może istnieć w rzeczywistości – jakie jej odpowiedniki da się znaleźć w świecie. Podszedł więc do matematyki, aplikując reguły analizy logicznej. Według niego jeśli matematyka miała pomóc odpowiedzieć na największe pytania o naturę rzeczy i zjawisk, jeśli miała dawać pewność, to musiała zostać poddana ścisłym rygorom. Russell dążył do zminimalizowania liczby matematycznych aksjomatów, do stworzenia najprostszych i najbardziej precyzyjnych zapisów twierdzeń, a także do rozwiązania paradoksów, od których w jego czasach w logice matematycznej się roiło. Te same siły wezwie później na pomoc, pracując z językiem. Dla każdego pojęcia, umownej wartości będzie szukał – poprzez drobiazgową analizę – przekonującego dowodu, zbioru lub typu, konkretnej reprezentacji w rzeczywistości. Nie zgadzał się na wiedzę opartą na konstruktach teoretycznych, niesprawdzalnych, przyjmowanych bez wyjaśnienia.

Tu zresztą odsłania się ciekawa w życiu i pracy filozofa zależność między nauką a wiarą. Russell wiarę poddawał badaniom, stosując metody naukowe, ale chciał też odejść od nauki, która posługiwała się – niczym religia – niewzruszonymi i niepotwierdzonymi prawdami. Można również powiedzieć, że siła jego przekonań związanych z postępem naukowym i etycznym nosiła cechy głębokiej w nie wiary.

W poszukiwaniu Boga

Russell szukał logicznego testu dla aksjomatów. Matematyka była pierwszym z jego słynnych pól niezgody, pierwszą z dziedzin, w której chciał przełamać utrwalone przez pokolenia naukowców dogmaty. Po latach nie ma wątpliwości, że logiczne zmagania z zagadnieniami matematycznymi, których owoce zawarł w stworzonej wspólnie z Alfredem Northem Whiteheadem wielotomowej pracy Principia mathematica, uznaje się za jego największe osiągnięcie. Ono było pierwszym krokiem do tego, co dziś znamy jako filozofię analityczną – wciąż wyznaczającą główne ramy filozofii na Wyspach. Ale dla szerokich rzesz bardziej fascynujące i znaczące okazały się inne przemyślenia Russella, choć prowadzone podobnymi metodami polegającymi na poszukiwaniu dowodów.

W ten sposób chciał na przykład dowieść istnienia Boga. Pragnienie zbadania religijności było jednym z powodów, dla których w ogóle zajął się filozofią. Miał nadzieję odnaleźć potwierdzenie. Szybko się jednak rozczarował, a wobec samej religii przyjął postawę niemal bojową. Uważał, że głównym paliwem dla religii jest strach, ten zaś może jedynie rozpalać nienawiść i prowadzić do konfliktów, wymaga także instytucji niejako żerujących na negatywnych instynktach. Naprzeciwko takich konstruktów myślowych stawiał potrzebę tolerancji. Argumentował, że życie w coraz bardziej skomplikowanym technicznie świecie – a zatem wśród coraz liczniejszych powiązań – będzie wymagało od ludzkości głębokiej miłości bliźnich nie tylko jako nakazu moralnego. Stanie się to kwestią przetrwania i jedynym sposobem na uniknięcie śmiercionośnych konfliktów.

Jakimkolwiek zagadnieniem się zajmował, koncentrował się na faktach i na tym, co sprawdzalne. Język, którym opisujemy świat, poddawał równie skrupulatnej logicznej analizie. Uważał i udowadniał, że wiele problemów klasycznej filozofii zostałoby dawno rozwiązanych lub całkowicie unieważnionych, gdyby dociekania prowadzono za pomocą precyzyjnych pojęć i metod naukowych, a nie języka pozbawionego wyraźnych definicji i granic.

18 lutego 1961 r. 88-letni Russell, siedząc przed brytyjskim Ministerstwem Obrony, protestuje przeciwko polityce nuklearnej Wielkiej Brytanii; zdjęcie: Jimmy Sime/Central Press/Getty Images
18 lutego 1961 r. 88-letni Russell, siedząc przed brytyjskim Ministerstwem Obrony, protestuje przeciwko polityce nuklearnej Wielkiej Brytanii; zdjęcie: Jimmy Sime/Central Press/Getty Images

U progu emancypacji

Można powiedzieć, że Russell niemal przeprowadził jednoosobowy zamach na epokę, w której wyrósł – dekonstruował jej dogmatyczność na polu naukowym równolegle z dokonującym się procesem jej rozpadu w innych sferach. Imperium brytyjskie i jego jedynowładztwo na morzach dobiegało końca, trzeszczały w posadach utrwalone przekonania o stałości granic i układzie sił w świecie. Z gorsetu przyjętych i długo niekwestionowanych przekonań zaczynały wyswobadzać się nie tylko kobiety, lecz także wszystkie samodzielnie myślące jednostki. A wzrost edukacji poza Europą rewidował międzynarodową hierarchię społeczeństw, emancypowały się nowe regiony.

Russell stał się częścią przemiany, która – gdy przychodził na świat – wydawała się nie do pomyślenia. Jeszcze w XIX stuleciu jego babka podczas jednego z przyjęć rzuciła żartem do rosyjskiego ambasadora: „Kto wie, może pewnego dnia będziecie mieli w Rosji parlament”. Na co dyplomata odparł: „Boże broń, lady Russell!”. Żart babki był przejawem pewności, że cały świat – prędzej czy później – pójdzie drogą demokracji według wzorca liberalnego parlamentaryzmu.

Nie dość, że za życia Russella koncept ten legł w gruzach, że Europa pogrążyła się w pierwszej zasilonej masowymi technikami zabijania wojnie, to jeszcze niedługo po niej sam filozof jechał w podróż do zmierzającej ku totalitaryzmowi bolszewickiej Rosji, by w 1920 r. spotkać się z Leninem i z bliska, naocznie ocenić postępy socjalizmu, któremu był naówczas przychylny. Wystarczyła jednak krótka wizyta i godzinny spacer z wodzem rewolucji, by Russell po powrocie napisał mnóstwo tekstów wyrażających przerażenie tym, co robią i myś­lą rewolucjoniści. Nie wątpił, że trafił na zaślepionych dogmatyków, którzy po przejęciu władzy będą stawali się tylko gorsi.

Pytany o najbardziej wpływowego filozofa XX stulecia, z typowym dla siebie przekąsem wskazywał Marksa, którego na serio za filozofa nie uważał. Miał go za kłamcę, który deklarował chęć uszczęśliwienia proletariatu, ale w rzeczywistości zależało mu wyłącznie na unieszczęśliwieniu arystokracji. Socjalizm praktyczny był dla Russella rozczarowaniem, a także nowym wymiarem osamotnienia. Bo lewicujące europejskie umysły tworzyły bodaj jedyne przychylne mu grono, gdy jawnie opowiedział się przeciwko pierwszej wojnie światowej i trzymał się swojego pacyfizmu, mimo że stawiano mu za to zarzuty o antypaństwowość i działalność wywrotową.

W tej jednej sprawie Russell nigdy nie zmienił zdania, choć lubił podkreślać, że przez całe życie jego poglądy zmieniały się wielokrotnie, niezmienne pozostawały tylko nadzieje. Traktował pierwszą wojnę światową jako nieszczęście i wielki błąd, z którego później wyrosły rewanżyzm pokonanych, kolejne globalne starcie i niesłabnący przez większość życia filozofa lęk przed konfliktem nuklearnym. Stosunek Russella do następnych wojen był już bardziej złożony, jednak pacyfizm, który deklarował podczas tej pierwszej, pokazał, że jest gotów iść pod prąd w zupełnym niemal odosobnieniu. Kiedy po latach pisał o swoich trzech wielkich pasjach, oprócz pragnienia miłości i poszukiwania wiedzy wskazywał także pragnienie poprawienia losu ludzkości – w znacznej mierze cierpiącej i nieszczęśliwej. Sprzeciwienie się wojnie, która niesie wyłącznie zło i zniszczenie, uważał za obowiązek, kwestię elementarnego człowieczeństwa.

Myśliciel za kratami

Russell indywidualista był kimś więcej niż świadkiem końca świata – tego wiktoriańskiego, kolonialnego, europocentrycznego, religijnego i dogmatycznego. Był jego aktywnym uczestnikiem i jasno świecącą na firmamencie zmian gwiazdą, umysłem osobnym, którego dopiero później rozmaite ruchy postępowe przysposabiały sobie jako duchowego ojca. Bo za życia pozostawał jednak solistą. Popularnym, mającym posłuch, ale idącym własną ścieżką. I podobnie jak rodzice – gotowym mierzyć się z konsekwencjami, takimi jak choćby zwolnienie z etatu wykładowcy w Trinity College czy aresztowanie za antywojenność. Był za kratkami kilkakrotnie, ostatnim razem jako 89-latek, znów protestujący (wśród młodzieży) przeciwko broni nuklearnej i wojnom. Strażnik więzienny, zamykając za nim drzwi celi, rzucił ponoć protekcjonalnie, że w tym wieku powinien być już mądrzejszy.

Krytycy wytykali mu niekonsekwencję w antywojennej filozofii, bo drugą wojnę światową Russell uważał za konieczną, niezbędną w świetle ataku Hitlera i wzrostu faszyzmu w Europie. Uważał ją też za moralnie słuszną do chwili, w której Rosjanie opracują własną bombę atomową – wówczas wojna byłaby tylko totalnym zniszczeniem. Wspomniana wizyta w Rosji kazała mu porzucić nadzieje na socjalizm jako ratunek dla cierpiących mas, w ideo­logii dostrzegł takie samo jak w religii niebezpieczeństwo budowania świata na fundamencie strachu. Z czasem jego zainteresowania skupiły się wokół pacyfizmu definiowanego na miarę nowej, już globalnej i technologicznie zaawansowanej ery.

W 1955 r. Bertrand Russell i Albert Einstein opublikowali manifest, w którym wskazali, jakie zagrożenia dla przetrwania gatunku ludzkiego niesie broń nuklearna, przestrzegali przed „uniwersalną śmiercią”. Tekst stał się inspiracją do powołania Konferencji Pugwash w Sprawie Nauki i Pokoju Światowego, czyli odbywających się do dziś spotkań i współpracy naukowców – w tym amerykańskich i rosyjskich – zdeterminowanych działać na rzecz pokoju i opowiadających się przeciwko użyciu broni masowej zagłady.

Russell lobbował również na rzecz pierwszych traktatów zakazujących testowania broni jądrowej (z umiarkowanym sukcesem). Wreszcie postulował stworzenie rządu globalnego, który regulowałby jedynie kluczowe dla świata kwestie, pozostawiając maksymalnie dużo wolności jednostkom i państwom. Chciał, by taki rząd miał pod swoją opieką całą istniejącą broń. Jego zdaniem ograniczałoby to możliwość wybuchu wojny i czyniłoby ją nonsensowną. W przeciwnym razie – argumentował – każdy postęp naukowy i techniczny w praktyce służyć będzie także wojnie.

Russell trafnie diagnozował nowe wymiary problemów, przed którymi staje świat nie statyczny, w którym myśliciel się rodził, ale postępujący naprzód – zmienny i coraz bardziej skomplikowany. Uważał, że pilnie potrzebna jest bardziej zrównoważona gospodarka globalna. Ostrzegał, że tylko wtedy ubodzy i nieuprzywilejowani mieszkańcy z obszarów, które dziś nazywamy globalnym Południem, nie ruszą do Europy w poszukiwaniu lepszego bytu. Do życia w pokoju i rozwoju według Russella potrzeba też wspomnianej już wielkiej tolerancji i wzajemnej miłości pomimo różnic. Filozof argumentował wreszcie, ­że dla bezpieczeństwa potrzebna jest światu kontrolowana populacja. We wzroście liczbowym społeczeństw Azji i Afryki widział zagrożenie – potencjał wielkiego konfliktu. Być może przemawiał przez niego duch epoki i lęk przed krwawym rewanżem na Europie za stulecia niesprawiedliwości. Co prawda globalne Południe do dziś nie wypowiedziało Europie wojny, lecz ruchy migracyjne ku Północy i chęć życia na europejskim poziomie są zjawiskami dla świata kluczowymi, a presja nierówności wciąż rośnie.

Epoka uprzywilejowania?

Po drugiej wojnie światowej Russell nie wyzbył się nadziei na budowanie lepszego świata, choć przyznawał, że potrwa to dłużej, niż sądził. Nigdy jednak nie wycofał się z przekonania, że nadchodzi czas lepszy niż jakiekolwiek rozdziały historii. Jeśli jego poglądem nie zachwiały brutalne konflikty oraz ideologie XX stulecia, możemy zakładać, że nie zmieniłaby go trwająca w Ukrainie wojna ani katastrofy wywołane zmianami klimatycznymi. W najczarniejszych momentach Russell kazałby nam analizować fakty i w nich szukać przyczyn oraz możliwych rozwiązań. A fakty są takie, że poziom życia, jego jakość i długość rosną. Maleją zaś wskaźniki ubóstwa czy liczba ofiar konfliktów zbrojnych. W skali globalnej ludzkość dowiodła słuszności Russellowskich nadziei.

Pamiętajmy, że brytyjski filozof miał wielki talent do chodzenia po jasnej stronie ulicy. Gdy mówiono mu, że palenie fajki go zabije, odpowiadał, że pali z wielką przyjemnością – dzień w dzień – od 70 lat i jak dotąd ma dowód jedynie na to, że miłość do tytoniu uratowała mu życie. Otóż kiedyś wybrał w samolocie miejsce dla palących. Samolot lądował awaryjnie na norweskim fiordzie; gdy uderzył o wodę, pasażerowie z części dla niepalących zginęli. Russell wyszedł z wypadku bez szwanku i faktycznie to nie fajka była powodem jego śmierci znacznie później, w roku 1970.

Żył pełnią życia, pracował na wielu umys­łowych polach, publikował dużo i różnorodnie. Już podczas pierwszej wojny światowej, gdy z powodu pacyfistycznych poglądów stracił pracę na uczelni, postawił na pisanie do gazet, na kontakt z szerszą niż uniwersytecka publicznością, na językową klarowność i zrozumiałość. Można więc powiedzieć, że Russell nie tyle filozofował, ile uprawiał własną filozofię w praktyce. Nie stał obok świata, by się mu przyglądać, ale się weń rzucił. Dlatego teraz jego dzieło żyje w obu wymiarach: tym akademickim, jako punkt zwrotny XX-wiecznej szkoły filozoficznej, i tym codziennym – jako zbiór przystępnych maksym, które każdy z nas mógłby z przekonaniem nosić na koszulce.

Czytaj również:

Traf i fart w nauce
i
rysunek z archiwum, nr 728/1959 r.
Wiedza i niewiedza

Traf i fart w nauce

Samira Schackle

Większość przełomów w nauce poprzedzają lata badań. Niektóre genialne odkrycia są jednak dziełem przypadku.

Guma wulkanizowana

W latach 30. XIX w. Amerykę opanowała „gorączka gumy”. Przybywało fabryk, które miały zaspokoić popyt na produkty wykonane z tego wodoodpornego surowca. Jednak nieoczekiwanie szał się skończył, gdy okazało się, że zimą guma zamarza i twardnieje, a latem – topi się i zmienia w klej.

Czytaj dalej