Przylądek Horn i wdowie lamenty Przylądek Horn i wdowie lamenty
i
"Red Jacket" w lodach Przylądka Horn, 1855 r., litografia Nathaniela Curriera / zbiory Met Museum
Wiedza i niewiedza

Przylądek Horn i wdowie lamenty

Michał Brennek
Czyta się 4 minuty

Dziś łatwo jest zapomnieć, że epokę Wielkich Odkryć Geograficznych napędzała nie tyle chęć odkrywania, ile pęd do pieniędzy – dzięki ustanowieniu faktorii i nowych szlaków handlowych kwitła ówczesna gospodarka. Tak też było w przypadku zachodniej drogi do krajów Dalekiego Wschodu. Żeby rozwikłać ten pozorny paradoks, musimy cofnąć się do 1492 roku. 

Krzysztof Kolumb doskonale wiedział, jak zresztą większość współczesnych mu nawigatorów, że Ziemia jest okrągła. Kartografowie arabscy nie doszacowali jednak rozmiarów Ziemi, dlatego Kolumb docierając do Ameryki szukał Indii, Chin bądź Japonii – jak dopasowywał Karaibskie Wyspy do opisów krajów dalekiego wschodu w swych pamiętnikach. Gdy okazało się, że mamy do czynienia z innym kontynentem, powstały Indie Wschodnie, które znamy do dziś, jako Indie oraz Indie Zachodnie, czyli dzisiejsza Ameryka. Kolejni władcy sponsorowali wyprawy do Azji drogą Zachodnią, tak cenne były bogactwa tego kontynentu – i tak okrzepłe monopole na drodze wschodniej (dookoła Przylądka Dobrej Nadziei). W 1525 roku Francisco de Hoces, członek ekspedycji hiszpańskiej dowodzący statkiem San Lesmes, walczył z północno-zachodnim sztormem i dotarł aż do 56 stopnia szerokości geograficznej południowej, gdzie wydało mu się, że widzi koniec lądu. We wrześniu 1578 roku Sir Francis Drake płynął na Pacyfik Cieśniną Magellana (znaną już od 1520 roku), ale gdy znalazł się po zachodniej stronie Ameryki, napotkał tak silny sztorm, że ten rzucił go na południe od Ziemi Ognistej. Wtedy też okazało się, że południowy kraniec Ameryki Południowej jest wyspą. Warunki wokół Przylądka są tak trudne, że to odkrycie musiało poczekać na lepsze czasy, a szlak handlowy przebiegał nadal przez Cieśninę Magellana.

Ale co sprawia, że Przylądek Horn jest nazywany Nieprzejednanym? Otóż Ocean Południowy, składający się z Południowego Pacyfiku, Południowego Atlantyku i Południowego Oceanu Indyjskiego, jest miejscem wyjątkowym. Akwen niepodzielony żadną masą lądową, znajdujący się na szlaku wędrujących niżów półkuli południowej pozwala na rozbudowanie się huraganowych wiatrów i wysokich fal. To właśnie ta kombinacja warunków potęgowana przez Ziemię Ognistą i Półwysep Antarktyczny w Cieśninie Drake’a powodowała takie trudności w eksploracji Antarktyki (sam kontynent został przecież odkryty nie tak dawno temu, bo w 1820 roku, jeśli przyjmiemy lądowanie Davisa za fakt).

Informacja

Z ostatniej chwili! To przedostatnia z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Sam Przylądek Nieprzejednany odkryła 25 stycznia 1616 roku ekspedycja Willema Shoutena i Jacoba Le Maire sponsorowana przez kupców z holenderskiego miasta Hoorn, zainteresowanych ominięciem monopolu na handel przez Cieśninę Magellana, przyznanego holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej. Jednak dopiero w XVIII wieku ustanowiono tą drogą stały szlak handlowy, który wykorzystywano do otwarcia Kanału Panamskiego. A jego otwarciem zainteresowani byli nie tylko kupcy wełny, zbóż i herbaty, ale też niedoszłe wdowy po mężach-żeglarzach… Ten szlak handlowy zbierał tak straszne żniwo wśród marynarzy, że powstało powiedzenie, że ludzie dzielą się na żywych, martwych i tych na morzu. Doświadczył tego Kapitan Hans Peter Jürgens, który na fregacie „Susana” odbył najdłuższy w historii rejs wokół Przylądka Horn – trwający 99 dni (z których 89 w warunkach silnego sztormu – wiatr o prędkości między 76 a 87 km/h). Gdy wrócił do domu, jego żona była w żałobie.

Legenda Hornu jest tak wielka, że marynarze, którzy go opłynęli, mają wiele „przywilejów”. Po pierwsze mogą gwizdać na pokładzie statków (co, jak wiadomo, przynosi pecha – głównie dlatego, że ściąga na takiego delikwenta karę, gdyż na żaglowcach gwizdem wydaje się i przekazuje rozkazy), mogą także podczas posiłku trzymać jedną nogę na stole, a w towarzystwie równych rangą zawsze mogą liczyć na miejsce siedzące. W dzisiejszych czasach działają też Bractwa Kaphornowców zrzeszające żeglarzy, mających za sobą tę przygodę. A po cieśninach Drake’a i Le Maire żeglujemy coraz rzadziej. Kanał Panamski przejął rolę głównej drogi morskiej. I choć potrafimy budować statki, które zniosą trudne warunki Oceanu Południowego, to oszczędność paliwa decyduje o wyborze drogi. Ostatnim żaglowcem, który dostarczył ładunek płynąc wokół Przylądka Nieprzejednanego, był bark „Pamir” – statek specjalnej konstrukcji dostosowanej do tamtejszych warunków.

Mapa Przylądka Horn, przygotowana dla wyprawy Nodal (1621)/ źródło: Biblioteka Muzeum Pontevedra
Mapa Przylądka Horn, przygotowana dla wyprawy Nodal (1621)/ źródło: Biblioteka Muzeum Pontevedra

Ale historia Przylądka Horn nie może pominąć jeszcze jednego statku, klipra wełnianego „Cutty Sark”*. Był to statek, który pod względem prędkości mógł się mierzyć nawet z takimi parowcami jak RMS „Britannia”. Kapitan Richard Woodget pokonał trasę Londyn – Newcastle w 77 dni. a podróż powrotna zajęła mu tylko 73 dni. Udało się to dzięki wykorzystaniu silnych wiatrów zachodnich daleko na południu.

*Oczywiście Cutty Sark jest przykładem konstrukcji statków znanej jako kliper herbaciany. Chodziło o szybkość statku, który wiózł szybko psującą się na morzu herbatę. Jednakże gdy popyt na herbatę się zmienił, Cutty Sark rozpoczął przewóz wełny, której jakość zależy również od tego jak szybko zostanie dostarczona drogą morską (pamiętajmy, że wtedy nie było tak szczelnych opakowań). Bezpieczeństwo żeglugi zależało tez od tego, jak krótko statek pozostanie na Oceanie Południowym. Tak wiec w przypadku tego konkretnego rekordu – a Cutty Sark ma ich na swoim koncie niemało – płynął jako kliper wełniany. [przyp. Michał Brennek]

 

Czytaj również:

Sami na końcu świata Sami na końcu świata
i
zdjęcie: Pixabay
Wiedza i niewiedza

Sami na końcu świata

Mikołaj Golachowski

Na naszą wyprawę antarktyczną dotarła pewnego dnia paczka, a w paczce kaseta wideo z pierwszą polską edycją programu „Big Brother”. Narrator przejętym głosem opowiadał, że uczestnicy są zamknięci razem już 90 dni! Spojrzeliśmy po sobie – właśnie mijał nasz 281. dzień na Stacji Arctowski.

Powyższe wspomnienie to opowieść przyjaciela, ale dobrze oddaje, czym jest dla mnie izolacja na stacji polarnej. Osobiście byłem na czterech wyprawach na Polską Stację Antarktyczną im. Henryka Arctowskiego, w tym na dwóch „zimowaniach”, czyli wyprawach całorocznych.

Czytaj dalej