Samba w świecie ciszy Samba w świecie ciszy
i
rysunek: archiwum
Wiedza i niewiedza

Samba w świecie ciszy

Berenika Steinberg
Czyta się 14 minut

Tuląc się do nogi fortepianu, odpoczywając w fotelu z głośnikami pod siedzeniem, dotykając dłonią altówki albo rapując w języku migowym na wibrującej podłodze – głusi i niedosłyszący opowiadają, jak zaspokajają swój głód muzyki.

– Moja siostra wracała ze szkoły i do wieczora ćwiczyła na fortepianie – Paweł Sosiński, emerytowany grafik Volvo, opowiada mi o dzieciństwie i początkach swojej miłości do muzyki. – Z pokoju obok nic nie słyszałem, ale z bliska już trochę tak. Ona siadała przy instrumencie, a ja pod nim. Przystawiałem głowę do nogi fortepianu. Czułem wibracje i słyszałem dźwięki strun nad sobą. Najbardziej lubiłem Beethovena. To było mocne. Nie rozumiałem, o co w tym chodzi, ale czułem, że to coś pięknego.

***

– Wcale nie jest tak, że jedno słuchanie muzyki jest gorsze, a drugie lepsze – tłumaczy kompozytor Piotr Klimek. – Kiedy słuchasz fug Bacha, to może być dla ciebie po prostu ładne. Ale kiedy jesteś muzykiem, to słyszysz tematy, kontrapunkty, przeprowadzenia. Jeszcze inaczej słucha historyk muzyki. Utwory można odbierać w wielu warstwach, większość z nas nie ma dostępu do nich wszystkich.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

W 2012 r. Klimek w Szczecinie rozpoczął pięcioletni projekt „Migiem na Majka”, którego celem była edukacja muzyczna głuchych: dzieci, młodzieży i dorosłych.

– Przez pół roku tupaliśmy – opowiada. – Najpierw uczyliśmy się ósemek, potem trioli, szesnastek i tak dalej. Wtedy mój kolega Rafał Krzanowski, który prowadzi zespół samby brazylijskiej, powiedział: „Słuchaj, co będziecie tupać? Ja wam przyniosę surdo i jak ktoś w to surdo uderzy, to wszyscy będziemy się czuli jak w dobrze nagłośnionym klubie”.

Surdo to wielki bęben brazylijski.

– Przytaszczył całe instrumentarium samby – ciągnie Klimek. – Dla słyszących to była masakra, w małym pomieszczeniu masz wrażenie, że zaraz ci głowa eksploduje. Wychodziliśmy z prób zmiażdżeni kompletnie.

***

– Ojciec załatwił mi aparat słuchowy – mówi Paweł Sosiński. – Poznałem dźwięki, których wcześniej nie znałem, bo były za daleko: śpiew ptaków, szczekanie psów. Albo bulgotanie wody w czajniku. Mogłem już usłyszeć siostrę z każdego pokoju. Ale pojawili się Beatlesi, mocne uderzenia perkusji i zmieniłem zainteresowania. Wracałem ze szkoły, szedłem do swojego pokoju, zamykałem za sobą drzwi i włączałem na szpulowym grundigu Stonesów, Animalsów, Kinksów. W 1965 r. siostra zajęła trzecie miejsce w konkursie chopinowskim i wyemigrowała do Niemiec. W 1974 r. też wyjechałem. Wiedziałem, że w Skandynawii jest dobra opieka nad niesłyszącymi, więc wybrałem Szwecję. Tam miałem świetną rehabilitację, po której już nie musiałem patrzeć na usta rozmówcy i nawet przestałem się jąkać. Niestety z biegiem czasu słuch mi się pogarszał, aż w końcu przygasł zupełnie. Aparat już nic nie pomagał. Lekarze proponowali mi implant, ale strasznie bałem się operacji. „Po co mi to na stare lata” – myślałem.

– Żyłem w ciszy i czułem się coraz gorzej – mówi dalej Sosiński. – Nawet muzyki nie słyszałem, a tak ją kocham. Całe życie ją miałem, a tu raptem nic! Po czterech latach nie wytrzymałem. Co będzie, to będzie – i poddałem się operacji. Na początku było fatalnie! Wszystkie dźwięki były jak szelest gazety. Pszpszpsz. Aż mi ciarki przechodziły po plecach. Ale laryngolog mnie uspokoił: „To normalne – mówi – mózg musi się dostosować do dźwięków”. Rzeczywiście, z biegiem czasu było coraz lepiej. Zacząłem rozpoznawać instrumenty, że to gitara, to skrzypce, głosy męskie, kobiece. Wreszcie znów słyszałem melodie!

***

– Sambę batucadę graliśmy trzy lata – mówi Klimek. – Ona się składa wyłącznie z rytmu, więc głusi są pełnoprawnymi uczestnikami tego gatunku. Potem pomyślałem o hip-hopie, jako o połączeniu rytmu i słowa. Ale nie chodziło mi jedynie o tłumaczenie tekstu piosenek na język migowy. Miganie miało być w punkt, do rytmu. Aby głusi czuli rytm piosenki, zbudowaliśmy specjalną podłogę. Z teatralnych podestów usunęliśmy żebrowanie i powierzchnia, niczym nieusztywniona, mogła rezonować całą sobą. Przykleiliśmy siłownik niskotonowy – najważniejszy – oraz wysoko- i średniotonowe. I nagle ten podest okazał się całkiem dobrej jakości głośnikiem! Myśmy słyszeli muzykę, a głusi, siedząc albo leżąc na podeście, odbierali wszystkie częstotliwości.

***

– Kiedy zadzwonił do mnie Klimek, od razu się zgodziłem: pewnie, czemu by nie zrobić warsztatów hip-hopowych z głuchymi? – opowiada Michał „Jesz” Pakuła. Siedzimy przy kawie w Starbucksie w Szczecinie. – Dopiero po chwili zastanowiłem się i pytam: „Jak to? Przecież oni nie słyszą”. „No właśnie” – Klimek na to. Cały patent hip-hopu polega na tym, że to jedyny gatunek muzyczny tak mocno utożsamiany z osobą, która go wykonuje. Ona to czuje, to się z niej wylewa. Wiadomo, nie dałbym rady jeden do jednego opisać, co czują i myślą głusi. To sprawy, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Na przykład że służba zdrowia nie zapewnia czegoś takiego jak kontakt w języku migowym. To jakaś paranoja! Rozmawialiśmy, a ja robiłem notatki. Powiedzieli mi na przykład tak: „Wy, słyszący, nie patrzycie na siebie, unikacie spojrzeń”. Bo oni, żeby mieć kontakt ze światem, muszą cały czas patrzeć, łapać kontakt wzrokowy. Dzięki temu widzą więcej. Wiedziałaś, że głusi są świetnymi kierowcami? Szybciej zobaczą w lusterku karetkę, niż ty ją usłyszysz. Robiłem szkielety tekstów i wspólnie nad nimi pracowaliśmy. Na migowy tłumaczył je Darek Kosztowny. Musiał te teksty zinterpretować, bo migowy i polski to dwa różne języki. A ja próbowałem wznieść się na wyżyny liryzmu i ułożyć piękne zdania, używając ciekawych słów. To się okazywało często bez sensu, bo nie miało przełożenia na język migowy. A chodziło o to, żeby składać zdania ze słów, które w ich języku istnieją. Czasem też okazywało się, że całe moje zdanie można było oddać w jednym słowie, jednym geście.

rysunek z archiwum nr 796/1960 r.

rysunek z archiwum nr 796/1960 r.

– Powstało dziewięć piosenek – mówi „Jesz”. – Jeden tekst napisałem w składni głuchych. To piosenka o tym, że nie trzeba słyszeć, żeby chcieć krzyczeć. Leci tak: „Wrzeszczeć chcę, nie zabronisz wrzeszczeć mi. Krzyk, co więcej chcieć ty. Szaleć, krzyczeć, wrzeszczeć chcemy”. Na koncercie w filharmonii szczecińskiej każdą piosenkę wykonywaliśmy we trzy, cztery osoby. Ja rapowałem do mikrofonu, reszta migała na drgającym podeście. Najciekawsza była ekspresja w ich słowach, w mimice, całym ciele. Kiedy migali „szaleć” albo „krzyczeć” – ja się tak nigdy nie wydrę, jak oni to pokazywali!

***

– Potem wpadłem na pomysł fotela – relacjonuje Klimek. – Dorwałem rupieć z lat 80. Taki kapeć okrągły, o strukturze z bambusa. Poducha śmierdziała kocim moczem, więc zmieniłem obicie u tapicera. Wsadziliśmy siłownik niskotonowy pod pośladki, bo przez tyłek najlepiej odbiera się niskie tony. A wysokotonowe i średnie przymocowaliśmy do bambusowego rantu. Podłączyliśmy fotel do sprzętu grającego i po kolei sadzaliśmy na nim głuchych. I oni nagle zaczęli dostrzegać różnice w emocjach, barwach, epoce historycznej. Puściłem im na przykład etiudę Rewolucyjną Chopina, V symfonię Beethovena i Vivaldiego – czuli, że tu gniew, potrzeba walki, tu coś ze śmiercią, a z kolei Vivaldi jest spokojny i relaksujący.

– Głusi siadali na fotelu – opowiada Klimek – zamykali oczy i się wyłączali. „Nie no, oni sobie zrobili z tego aparat do masażu” – myślę. Ale potem taki człowiek do mnie wraca i mówi: „Ja lubię ten utwór i ten lubię, a tamtego nie”. I pomyślałem: „Kurde, to jednak nie jest ściema”. Inny jest, za przeproszeniem, narząd odbioru, ale preferencje i potrzeby są takie jak u słyszących: czyli od Sasa do Lasa. Jedni wolą zdecydowany rytm, wysoką dynamikę, transowy puls. A inni wręcz przeciwnie – subtelne smyczki, które dają jedynie delikatne wibracje.

Wiesz, ten fotel to naprawdę prosty pomysł. W szczecińskiej Akademii Sztuki, w pracowni mebla, studenci pracują teraz nad tym, żeby go zrobić ładniej i lepiej technologicznie. Zasugerowałem im kształt ucha. Żeby można się było w nie wtulić i odbierać muzykę w pozycji półleżącej.

***

– Z muzyką jest jak z tym cukierkiem – Piotr Baltyn odwija sreberko i wgryza się w śliwkę w czekoladzie. Rozmawiamy w Polskim Związku Głuchych na warszawskiej Pradze, gdzie Piotr jest specjalistą do spraw rehabilitacji. – Możesz go zjeść dookoła, czyli tylko czekoladę. Ale jeśli będziesz chciała się rozsmakować, to wgłębisz się w środek i zaczniesz rozróżniać instrumenty, melodie. Dawniej słuchałem tylko techno, takie łup, łup. Ale miałem wtedy aparat analogowy. Im bardziej technologia szła naprzód, tym lepiej mogłem doświadczać muzyki. W liceum dostałem mój pierwszy aparat cyfrowy. Zacząłem słuchać muzyki poważnej, Beethovena. Jego kawałek Für Elise po prostu rozwala system. Próbowałem też Bacha i Mozarta, ale już mi tak nie podeszli. Pojawiły się aparaty z przewodem wentylacyjnym, dzięki temu lepiej cię rozumiem, bo twoje mówienie nabiera melodii. Ale spłyciło mi basy. Kiedy jadę samochodem ze słyszącą osobą, na przykład z moją mamą, i włączam muzykę, to ona krzyczy, żebym ściszył, bo jej strasznie dudni. A ja tego nie czuję, bo aparat robi jakieś swoje obliczenie i mi te basy spłyca. Niestety, coś za coś. Teraz noszę takie małe urządzenie na szyi, które przez Bluetooth łączy mój aparat z komórką. Włączam sobie na iPhonie Spotify, aparat tłumi trochę dźwięki z otoczenia, puszcza mi muzykę, a ja mogę się w niej zanurzyć.

– W zeszłym roku – opowiada – pojechałem z dziewczyną na Przystanek Woodstock. Nigdy wcześniej nie byłem na koncercie. Wiesz, tam jest cholernie głośno. I okazało się, że aparat nie daje rady. Wszystko mi się zlewało w jedno, to nie było przyjemne. Jak by ci to wytłumaczyć… Jeśli słuchasz muzyki, to masz różne tony, prawda? A tam wszystko było jednoliniowe, nie rozróżniałem instrumentów, melodii. Po prostu zbombardowała mnie ściana dźwięku. Więc zdjąłem aparaty i słuchałem ciałem. Bawiłem się tylko dźwiękami basowymi, wysokich nie słyszałem w ogóle. A od kiedy chodzimy na mniejsze koncerty w Warszawie, zauważyłem, że w zależności od nagłośnienia klubu mogę się cieszyć tą muzyką mniej lub bardziej. Na przykład ostatnio w Progresji dźwięk był dobrze wyważony. No, może ciut za głośny. Ale sobie poradziłem, ściszając aparat. I było super, mogłem zamknąć oczy i wsłuchać się w muzykę. Te wibracje na mnie przeszły.

– Wibracje basowe? – pytam.

– Nie, emocjonalne. Wciąż nie potrafię dojść, dlaczego jedna piosenka powoduje u mnie gęsią skórkę, a inna nie. To rodzaj podekscytowania.

***

– Akurat mamy dziś w klubie Dzień Kobiet – Agata Kosztowny wita mnie w drzwiach szczecińskiego oddziału Polskiego Związku Głuchych. Agata ma 30 lat. Z Klimkiem grała sambę, z „Jeszem” rapowała migiem piosenki. Ściany klubu obite są orzechowym fornirem, przy długim stole siedzą i rozmawiają językiem migowym starsi członkowie PZG. Dostaję herbatę i ciasto z kremem kawowym.

Agata przedstawia mnie Bronisławowi Stankiewiczowi, emerytowanemu pracownikowi Stoczni Szczecińskiej i aktorowi mimowi Teatru-3. W „Migiem na Majka” grał sambę na bębnie. Naszą rozmowę tłumaczy Tatiana Woźniak.

– Nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z żadnym instrumentem – mówi Bronisław. – Na początku było ciężko, ale im więcej ćwiczyłem, tym lepiej wychodziło. Podobało mi się, że gramy razem w dużej grupie. Dla głuchej osoby to coś nowego, ciekawego, dlatego chciałem spróbować.

– Panie Bronisławie, a jak to było siedzieć w fotelu fonicznym i słuchać muzyki?

– Słyszeć to nie słyszałem, bo mam 100% utraty słuchu. Ale czułem drgania w ciele. To było bardzo przyjemne. Skrzypce były dla mnie za ciche, ale mocniejsze brzmienia już czułem. Wibracje szły po ciele, rozchodziły się od nóg do góry. W klubie są zabawy karnawałowe i jeśli muzyka jest głośna, wtedy też ją czuję, od podłogi. Lubimy z żoną tańczyć. Mamy dużą rodzinę, więc często jeździmy na wesela. Jeśli nie czuję muzyki, to obserwuję ludzi – czy tańczą szybko, czy wolno – i wtedy prowadzę żonę.

Do naszego stolika przysiada się Agata ze swoim mężem Dariuszem Kosztownym, który wcześniej parzył herbatę i nakładał gościom ciasto. Po sali biega ich półtoraroczny synek Natan. Agata prowadzi kursy naturalnego języka migowego. Dariusz jest monterem i kontrolerem jakości kabli. To on tłumaczył teksty „Jesza” na migowy.

– Niektóre były łatwe w tłumaczeniu, ale czasem w migowym było za mało słów, więc musiałem szukać w języku polskim. Dużo rozmawialiśmy z „Jeszem”, wyjaśnialiśmy sobie. Na pierwszym spotkaniu opowiadaliśmy mu, na czym polega kultura głuchych. Na przykład że głusi mają własne poczucie humoru. W inny sposób opowiadają swoje żarty.

– Opowiecie mi, jak było w fotelu fonicznym?

– Darek, może ty powiedz? – mówi Agata. – Ja jestem słabosłysząca, mam aparat i słyszę muzykę. A Darek jest głuchy i nigdy muzyki nie słyszał. Poczuł ją po raz pierwszy.

– Trudno opowiadać… – zaczyna Darek. Po chwili zaczyna migać. Patrząc na niego, wiem, o co mu chodzi, pokazuje to całym ciałem i twarzą. Mówi powoli, delikatnie, a jednocześnie z pasją. – Kiedy pierwszy raz siedziałem w fotelu, to szukałem… wyłapywałem te dźwięki. Zamykałem oczy i myślałem. Potem już było inaczej, wyczuwałem lepiej muzykę, ale za każdym razem głęboko szukałem. Czułem spokój, oderwanie od wszystkiego. Tak, jakbym był sam i nikogo nie było dookoła. Wyłączałem się i skupiałem tylko na muzyce. Wszystko inne było nieważne. Najbardziej spodobał mi się metal. Był ostry, mocny i przyjemny. Dobrze go czułem, słyszałem. Dobrze by było, gdyby ten eksperyment trwał dłużej, dla mnie to było za krótko. Gdybym codziennie usiadł, poczuł tę muzykę, potem wiedziałbym coś więcej. Albo gdybym od małego słuchał w ten sposób muzyki, byłoby inaczej. Nie, wcześniej nie myślałem, że coś tracę. Słyszącym to trudno zrozumieć, ale ja od dziecka żyję w ciszy. Dopiero kiedy przystąpiłem do projektu, poczułem, że mi tego brakowało.

– A czy teraz szukasz gdzieś tej muzyki?

– Powiedz o Wigilii – podpowiada Agata.

– Jak było spotkanie wigilijne, to…

– Córka mojej siostry, Pola, co roku gra w święta kolędy na altówce – tłumaczy Agata.

– Zawsze siedziałem i nic nie czułem. Ale ostatnio zapytałem, czy nie będzie jej przeszkadzało, jeśli położę rękę na altówce. Ona grała, a ja czułem tę muzykę.

***

Kiedy wychodzimy z PZG, jest już zupełnie ciemno. Agata i Darek mieszkają niedaleko, po drodze odprowadzają mnie na przystanek tramwajowy. W wózku zasypia ­Natan.

– Jest u was smog? – pytam.

– Tylko wieczorem, przed snem – odpowiada trochę zdziwiona Agata.

Patrzę na Natana, który ssie smoczek. Aha, już wiem, o co chodzi.

– Smog, nie smok! – mówię i wybucham śmiechem. Agata też się śmieje i miga do Darka, wyjaśnia nieporozumienie. Darek też zaczyna się śmiać. Po chwili mówi, a Agata mi tłumaczy:

– To dla nas ważne, żeby słyszący nie bali się głuchych. Żeby zburzyć tę barierę.

Czytaj również:

Ludowa piosenka jest o życiu Ludowa piosenka jest o życiu
i
Maniucha gra z kapelą Tęgie Chłopy podczas potańcówki w czasie festiwalu KODY w Lublinie
Przemyślenia

Ludowa piosenka jest o życiu

Agata Trzebuchowska

Agata Trzebuchowska: Twoje pierwsze zetknięcie z muzyką tradycyjną?

Maniucha Bikont: Byłam dzieckiem. Odwiedzili nas znajomi taty z czasów jego współpracy z Grotowskim. Z wypiekami na twarzy słuchałam ich potężnych głosów. Marzyłam, by nauczyć się śpiewać jak oni. Potem z roku na rok muzyka była dla mnie coraz ważniejsza. Wydarzeniem przełomowym był wyjazd na Ukrainę. Nigdy nie zapomnę kilkunastogodzinnej podróży po wyludnionych polnych drogach prowadzących przez lasy i wąskie groble, ciągnących się w nieskończoność kolein, dziur i tej pustki po horyzont. Gospodarze wyszli z domu, żeby nas powitać, byli tak wątli i kruchutcy, że aż strach było ich przytulić. Jednak gdy zaczęli śpiewać, wstąpiła w nich energia, której pozazdrościłby niejeden imprezowicz. Pieśni, które wydawały mi się tak trudne i abstrakcyjne, z tych ludzi płynęły organicznie i bezwysiłkowo. Absolutnie mnie to zachwyciło!

Czytaj dalej