Slogany polskiego Berlina Slogany polskiego Berlina
Wiedza i niewiedza

Slogany polskiego Berlina

Ewa Maria Slaska
Czyta się 19 minut

Przyjechałam do Berlina w styczniu 1985 r., już po wielkiej fali emigracji z Polski w okresie „Solidarności”, ale jeszcze przed zmianami politycznymi. Ponieważ interesuje mnie historia i jestem człowiekiem zaangażowanym społecznie, przez ponad 30 lat obserwowałam, myślałam i pisałam. Na różne tematy, ale często – o Polakach w Berlinie. Polskie życie w tym mieście można podzielić na kilka znaczących faz, a każda z nich miała swoje motto, swój slogan. Czasem nasz własny, czasem przydzielony nam odgórnie. Zapraszam do wędrówki po polskim Berlinie, wędrówki „po sloganach”.

U hitlerowców

Po drugiej wojnie światowej Polacy w Berlinie nie byli wyraźnie zdefiniowaną mniejszością. Żyli jak Niemcy, czasem układali się z komuną. Dla nas to byli „oni”. Zresztą po wojnie Polacy wielkim łukiem omijali Niemcy. Celem emigrantów były Anglia, Francja, Stany Zjednoczone. Nikt nie chciał „do hitlerowców”. Przyjeżdżali tu tylko niemieccy przesiedleńcy (Polacy Niemcy), starannie zacierający ślady łączące ich z Polską. Ale w latach 80. do Berlina Zachodniego zaczęli przyjeżdżać Polacy Polacy. Upojeni wolnością wywalczoną przez „Solidarność” hurmem wyjeżdżali na Zachód. A ponieważ był on dość szczelnie zamknięty, ostatnią bramą do wolności okazał się Berlin Zachodni, dokąd można było wjechać bez wizy.

Drodzy polscy goście!

Przywitały nas ulotki po polsku. „Drodzy polscy goście!” Magiczne słowo „azyl” gwarantowało mieszkanie w schronisku dla uchodźców i pomoc finansową. Byliśmy azylantami – czekaliśmy na azyl polityczny. Zresztą wjazd do Berlina otwierał również kilka innych możliwości. Można było rozpocząć starania o wyjazd dalej, można było skorzystać z prawa do duldungu, czyli pobytu tolerowanego, można było wreszcie postarać się o dowody przynależności do narodu niemieckiego. Azylant, któremu uznano papiery niemieckie, stawał się aussiedlerem, przesiedleńcem. Każda z tych grup miała inne prawa i korzystała z innych świadczeń pomocy społecznej.

„Przeszłem na aussiedlera”

Najlepiej było zostać aussiedlerem. Gdy uzyskałam azyl polityczny i pracowałam w schronisku dla azylantów, tak właśnie pewnego dnia przywitał mnie jeden z moich podopiecznych. „Pani Ewo, przeszłem na aussiedlera”. Aussiedlerzy byli Niemcami, uczyli się języka w dobrych szkołach, mieli wyższy zasiłek, lepsze warunki mieszkaniowe w schronisku, nieograniczone prawo pracy. W stadzie przybyszów aussiedler był zwierzęciem alfa.

Informacja

Z ostatniej chwili! To pierwsza z Twoich pięciu treści dostępnych bezpłatnie w tym miesiącu. Słuchaj i czytaj bez ograniczeń – zapraszamy do prenumeraty cyfrowej!

Subskrybuj

Niemieckie papiery często były lipne i Niemcy to wiedzieli. Panowało przekonanie, że „by dostać status aussiedlera, wystarczy zaświadczenie o posiadaniu owczarka niemieckiego”.

rys. Marek Raczkowski
rys. Marek Raczkowski

Wygrałam azyl

Następni w kolejce byli tacy jak ja – „uznani azylanci”. Po wprowadzeniu stanu wojennego nazywano nas bohaterskimi Polakami. Modelem Polaka bohatera był człowiek, który „właśnie wczoraj” przyjechał do Berlina na zakupy, a 13 grudnia Jaruzelski odciął go od ojczyzny. Stopniowo jednak i goście, i bohaterowie tracili nimb, po części z winy „gospodarzy”, ale też z własnej winy. Bohaterowie dobrze wiedzieli, że opowiadają bajki. Gdy szłam na przesłuchanie azylowe, ktoś mi poradził, bym zeznała, że w więzieniu przypiekano mi pięty. Tak mniej więcej. Większość azylantów opowiadała jednak, że roznosiła ulotki. Ponieważ wiedzieli, że to bujdy, używali sformułowania „wygrałem azyl”. Azyl to był los na loterii.

„Uznani” mieli prawo do kursu języka niemieckiego w dobrej szkole, nie musieli mieszkać w schroniskach i mogli pracować. Po co najmniej siedmiu latach legalnej pracy uzyskiwali prawo do wystąpienia o obywatelstwo niemieckie.

Praca na czarno

Azylanci, którzy czekali na uznanie azylu lub uzys­kiwali odpowiedź negatywną i odwoływali się od decyzji urzędów, musieli mieszkać w schronisku, czyli heimie. Trwało to niekiedy latami. Mogło się oczywiście zdarzyć, że w międzyczasie „przeszli na aussiedlera” lub wyjechali do RPA, ale często wegetowali w schronisku. Samotni ­– w pokojach wieloosobowych. Dużo pili. Musieli korzystać ze zbiorowego żywienia lub byli zmuszeni do kupowania tylko w określonych sklepach, a zamiast pieniędzy otrzymywali bony. Dzieci nie podlegały przymusowi szkolnemu. Nikt nie miał prawa do pracy.

Większość po kilku miesiącach znajdowała pracę nielegalną, czyli na czarno. W Berlinie opanowali dwie dziedziny gospodarki: mężczyźni pracowali na budowie, kobiety jako sprzątaczki. Pracowali dużo i dobrze. Gdy noga im się powinęła, spadali z poziomu pracy nielegalnej na poziom kryminalny: mężczyźni kradli, kobiety się prostytuowały.

Milcząca mniejszość

Nauka określa Polaków w Niemczech mianem „niewidzialnej mniejszości”. Starają się ukrywać polskość, wtopić się w ogół. W latach 80. XX w. byliśmy jednak nie tylko mniejszością niewidzialną, lecz przede wszystkim – niesłyszalną. Kobiety pracowały w domach prywatnych i nie musiały ukrywać, co robią, ale mężczyźni milczeli. Na berlińskich budowach było cicho. Niemcy chętnie korzystali z tańszej oferty pracy. Państwo się zjednoczyło i w Berlinie zaczął się niewiarygodny boom budowlany. Powstawało nowe miasto szklanych domów, a zbudowali je milczący Polacy traktowani jak niewolnicy.

Szczurze nory

Można było jednak zrezygnować z restrykcji życia azylanta w schronisku i przejść na tzw. duldung, czyli pobyt tolerowany. Duldung nie dawał żadnych praw i żadnego zabezpieczenia finansowego. „Tolerowani” nie mieszkali w schroniskach, tylko u przyjaciół albo w nielegalnie wynajmowanych mieszkaniach. Były to „szczurze nory”. W pokoju mieszkało po kilka osób, poza spaniem i możliwością korzystania z sanitariatów mieszkanie nie gwarantowało nic – nie licząc ogromnych zysków dla głównego wynajemcy. Był nim rodak, któremu się powiodło.

Miś w paszporcie

Ostatnią kategorią byli ludzie mieszkający nielegalnie. Warunki ich życia były jeszcze gorsze niż tolerowanych. Liczba tolerowanych i nielegalnych wzrosła po roku 1989. W Polsce zapanowała demokracja, Niemcy przestały przyjmować od Polaków podania o azyl, aussiedlerzy musieli w kraju ubiegać się o uznanie papierów niemieckich. Nowo przybyli natychmiast wsiąkali w pracę na czarno i życie na pograniczu przestępstwa. Każdy zatrudniony nielegalnie wykraczał przeciw prawu, złapany – musiał wracać do Polski z pieczątką w paszporcie. Pieczątka przedstawiała herb Berlina, czyli „misia”. „Miś w paszporcie” oznaczał zakaz wjazdu do Berlina przez sześć miesięcy.

rys. Marek Raczkowski
rys. Marek Raczkowski

W tramwaju milczę, w muzeum głośno rozmawiam

Oczywiście kryminalizacja sprawiła, że berlińczycy przestali nas lubić. Owszem, korzystali z nielegalnych, a więc tańszych usług polskich budowlańców, sprzątaczek, złodziei aut i prostytutek, ale traktowali nas z pogardą. A my…

W ciągu tych 30 lat, między rokiem 1980 a 2010, zacisnęliśmy zęby i o własnych siłach, z nieprawdopodobnym uporem, bez niczyjej pomocy i przez nikogo niemotywowani, wydźwignęliśmy się z tego skryminalizowanego bagna do roli cenionych i kreatywnych pracowników, inteligentnych przyjaciół i odpowiedzialnych obywateli. Krok po kroku wspięliśmy się po drabinie społecznej do poziomu klasy średniej. Założyliśmy szkoły, stowarzyszenia, kluby, gazety, galerie, sklepy, warsztaty, firmy budowlane i restauracje. Jeden z „tolerowanych” powiedział kiedyś zdanie, które do dziś uważam za symbol naszych ówczesnych wysiłków: „W tramwaju milczę, w muzeum głośno rozmawiam po polsku”. Opłaciło się. Dziś nikt nie wypomina nam złodziejstwa. Jeśli żyjemy oficjalnie, nie mieszkamy w „szczurzych norach”. Pracujemy, żyjemy, jeździmy na wakacje.

Dotarliśmy na miejsce i możemy być z tego dumni.

Nie chcę mieć z nimi nic wspólnego

Od wstąpienia Polski do Unii do Berlina przybywają nowi Polacy. Studenci, artyści, założyciele start-upów, alternatywni, geje i lesbijki, ci, których dusi Polska i polskość. Są dumni z tego, że są Polakami. Nazwali się Kosmopolen. Połączyli się z naszymi dziećmi, które wprawdzie w pełni korzystają z przywileju mieszkania w stolicy Europy, ale nigdy nam nie wybaczyły, że zabraliśmy je potajemnie i przywieźliśmy tutaj.

Są młodzi, świat należy do nich, nie wstydzą się polskości, cenią dwujęzyczność, pielęgnują obcy akcent i odmienność. Czują się dobrze tu i teraz, nie są, tak jak my, zakompleksieni i zawstydzeni. Nie interesuje ich nasze doświadczenie i nasza droga do postawy obywatelskiej. Nie mają obowiązków – ani dotyczących przeszłości, ani przyszłości.

Czasem pracują dla nas, ale nawet jeśli płacimy im pensje lub honoraria, mówią publicznie, że „nie chcą mieć z nimi nic wspólnego”. Z nimi. Z nami.
 

Czytaj również:

Jak nie-Niemcy, jak nie-Polacy Jak nie-Niemcy, jak nie-Polacy
i
Panorama Berlina (Creative Commons)
Marzenia o lepszym świecie

Jak nie-Niemcy, jak nie-Polacy

Ewa Pawlik

Spotykamy się w knajpach, przeważnie w okolicach Neukoelln we wschodniej części miasta, dzielnicy popularnej wśród berlińczyków z wyboru. To miejsce już modne, ale jeszcze obdrapane, w nieładzie. Knajpa na knajpie, bazary pod gołym niebem, etniczna mieszanka, kulturowy tygiel. Kebaby i pracownie malarskie, tureckie piekarnie i koreańskie sushi. W takich miejscach z czasem pojawiają się dizajnerskie butiki i ceny rosną, wypierając z dzielnicy tych, którzy nadali jej charakter. Berlin się temu opiera – na razie skutecznie. 

Odwiedzam ich w wynajmowanych mieszkaniach, z reguły ogromnych, bo tutejsze lokale są większe niż w Polsce, urządzonych za to skromnie, często w duchu DIY – łóżko z palet, stół ze starych drzwi. Tymczasowych, nawet gdy mieszka się w nich latami. Spotykamy się w parkach, których jest tu pełno i gdzie urzędują wszyscy: dzieci, dorośli, starcy, bezdomni. Przyjeżdżają metrem lub rowerem, koniecznie zdezelowanym, by nie kusić złodziei, których tu nie brakuje, ale też by się nie wyróżniać.

Czytaj dalej